Przybłęda/IV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Przybłęda |
Podtytuł | Powieść |
Pochodzenie | „Kurjer Warszawski“, 1892, nr 60-160 |
Wydawca | B. Kiciński |
Data wyd. | 1892 |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Bodiakowski, sam jeden chodził po pokoju, który u niego salonem się nazywał. Ostatnia kabała, ręką gniewną zmieszana, leżała na stoliku...
Stan jego ducha tak doskonale malowała mimika bez słów, jak gdyby pan Hieronim specjalne nad nią czynił studja...
Każdy charakter i temperament ma sobie właściwą mimikę. Bodiakowskiego dusza i charakter zdawały się mieszkać w nogach. Mówiliśmy już o tej właściwości jego, o drganiu, obracaniu się na pięcie, przysiadaniu, wyginaniu... Do tego dodać trzeba przypatrywanie się nogom... uderzanie po nich rękami, branie się w boki...
Naprzemiany wszystkie te ruchy teraz odbywał z namiętnością jakąś pan Hieronim i widać było, że nim coś nader gwałtownie miotało...
Myślał i przemyśliwał. Chód jego niekiedy stawał się powolny... maszerował jak żołnierz, potem podbiegał żywo, stawał, kroczył ogromnem stąpaniem, jakby rozmierzał izbę... Uśmiechał się do siebie i marszczył... a tak był przy tem wszystkiem zatopiony w sobie, iż wcale nie zważał, co się działo dokoła...
Bodiakowski nie cierpiał, aby mu z folwarku ptactwo pod dwór przychodziło... było to najsurowiej zakazanem, tymczasem kogut nietylko że wpadł na ganek, ale usiadł wygodnie na poręczy od ławy i piał...
Pan Hieronim go niesłyszał.
Chłopak, przy pokojach będący, podpatrywał go ciekawie i myślał głęboko... co tak pana zajmować może...
Smutku nie widać było na twarzy, owszem, chwilami się uśmiechał, ale zaraz potem marszczył okrutnie i wąsa kręcił zakłopotany.
Podskoczył, stanął, spojrzał na karty rozłożone na stoliku i siadł do pasjansa, który miał zapewne wątpliwości rozstrzygnąć...
Co mu powiedziała kart wyrocznia, trudno było zgadnąć; zmieszał je nagle, wstał i wyszedł na ganek.
Tu ziewnął, spłoszył koguta i znowu się w myślach zatopił.
Zajrzawszy w głębię tajników duszy pana Bodiakowskiego, straszne tam rzeczy można było oglądać.
Stary kawaler, dotąd nieposzlakowanego prowadzenia się — miał złe myśli.
Podobała mu się bardzo Albina — marzył i śnił o niej.
Wiedział z odgłosu, że ludzie miewają kochanki, że, nie żeniąc się, czasem się przywiązują do osób, nawet niezupełnie równego stanu.
Pytał się więc siebie, czyby i on nie mógł w Albinie znaleźć — kochanki.
Ożenienia nie przypuszczał nawet! nie — ale wszystkie kombinacje, o jakich słyszał kiedy: wydanie za mąż za oficjalistę i t. p. przypominał sobie.
Dziewczę było ubogie, rodzice jej na jego łasce. Ludzie, choćby się czego domyślali, kawalerowi tak dalece tej fantazji wziąć za złe nie mogli.
Mnogie przykłady przychodziły mu na myśl.
Albina — musiał to przyznać — podobała mu się niesłychanie.
Myśląc o niej, oko zmrużał i pięść ściśniętą przykładał do skroni.
— Niech ją djabli wezmą!! — szeptał. — Żadnej panny tu na całą okolicę niema, któraby się z nią mierzyć mogła... a to — prosta córka budnika! Niech ją wszyscy... wezmą!!
Co się tyczy wzajemności, Bodiakowski nie mógł nawet przypuścić, ażeby jej nie miał jaknajłatwiej otrzymać. Patrzył w zwierciadło, poprawiając bokobrody, i śmiał się do siebie.
— Zuch! — mruczał.
Szło tylko o to, jakby, zbytnio oczu nie zwracając, zbliżyć się do panny Wysockiej. Ciągle do chaty zachodzić? niepodobieństwo...
Wpadł na ten pomysł szczęśliwy, ażeby ekonomowa Burakowska poznała się z nią, poprzyjaźniła i ściągnęła ją na folwark do siebie.
Stara ekonomowa była mu zupełnie oddaną, obawiając się oddawna, aby mężowi jej miejsca nie wypowiedział, więc gotową była na wszystko.
Bodiakowski chciał to ubrać w politowanie nad biedaczką.
Układał tak zawczasu plan przyszłej kampanji, ale znudzony długiem siedzeniem w domu, jednego dnia nagle kazał zaprzęgać i pojechał do pułkownika.
Pułkownik był jego sąsiadem, także starym kawalerem, zamożniejszym daleko od pana Hieronima i namiętnie grywał w wista, gdy się trzech zebrało, w inną jakąbądź grę, gdy było dwóch. Od pułkownika, którego nie zastał, wracając, głodny Bodiakowski, miał na drodze Sosenki.
— Zajadę do sędziny, choć kawy mi da — rzekł w duchu i zawołał na woźnicę, aby do dworu nawrócił.
Było to nazajutrz po przybyciu Albiny do Sosenek.
Wchodzący niespodzianie Bodiakowski do saloniku, zastał tu ową marzoną swą przyszłą kochankę na ożywionej rozmowie z sędziną.
Zmieszało go to mocno!
Czarlińska więc już ją opanowała!...
Albina, zobaczywszy swego... pana, zdaleka go pozdrowiwszy, najwłaściwszem znajdowała wysunąć się z salonu.
Miał jednak czas pan Hieronim objąć ją wzrokiem pożądliwym i znalazł jeszcze piękniejszą, niż mu została w pamięci.
Sędzina, po przywitaniu, przejęta jeszcze wrażeniem, jakie na niej uczyniła Albina, wkrótce mówić zaczęła o niej i nie mogła się wstrzymać od pochwał. Szepnęła w końcu bardzo cicho Bodiakowskiemu na ucho (aby córka nie posłyszała), iż — kto wie! — gotowaby ją wziąć do siebie.
Panu Hieronimowi nie było to na rękę. Skrzywił się. Czarlińska, zobaczywszy minę, jaką zrobił, wytłumaczyła ją sobie wcale inaczej, niż była powinna, i domyśliła się, że Bodiakowski chyba musiał coś słyszeć... niedobrego.
Zaczęła więc wypytywać.
Bodiakowski nie wiedział nic, a zmyślać nie przyszło mu do głowy, odpowiedział więc ogólnikami o nędzy i nieporadności Wysockich... o biedzie w ich domu... o dziwacznym losie tego na przepadłe imię oddanego dziecka, które nie wiedzieć gdzie i jak się chowało...
Czarlińska więc, bojaźliwa, skutkiem tego zawahała się, mówiąc sobie w duchu, że potrzeba być ostrożną.
Podano potem podwieczorek, na który sędzina nie czuła się obowiązaną prosić Albiny, Jadwisia tylko poszła ją zabawiać sypialnym pokoju.
Pan Hieronim, zabawiwszy niedługo, zawrócił do domu. Myśl nieczysta... w ciągu drogi i następnego wieczora wyrobiła się w nim i dojrzała. Stanowczo sobie powiedział, że pośle Burakowską do Rudki, aby zaprosiła Wysocką do siebie. Nie łatwo mu przyszło dać jej do zrozumienia, że sobie tego życzył, bo nie chciał przyznać się przed ekonomową do swych tajemnych myśli i planów.
Nazajutrz kręcił się tak około folwarku, że musiał się spotkać z Burakowską i — zagaił.
— Szkoda tej córki Wysockich, że się tam wędzi przy rodzicach w lesie, niechbyś ją jejmość na czas jakiś zaprosiła do siebie.
Ekonomowa, prosta kobieta... miała jednak dość znajomości ludzi, charakteru swojego pana i życia wogóle, aby odrazu odgadnąć, co się święciło.
Spojrzała w oczy p. Hieronimowi, tak, że się zaczerwienić musiał, ruszyła ramionami i odpowiedziała:
— A co ona lepszego u mnie znajdzie? Ja z nią baraszkować czasu nie będę miała... a z dziećmi, to berbecie... nie zabawi się.
Bodiakowski, odgadnięty, nie miał odwagi nalegać, wstydził się, zamruczał coś i odszedł.
Następnych dni zaczął konno jeździć w stronę leśnej karczemki i wynajdywał różne interesa do Mośka, zatrzymywał się tam długo, jak nigdy nie był zwykł, siadał na barjerze przed karczmą i gawędził. Spodziewał się spotkać z Albiną i to mu się nie powiodło...
Tak upłynął tydzień, a w Bodiakowskim wzmagała się niecierpliwa żądza zapoznania z Wysocką i manewrował tak szczęśliwie, że jednego dnia, pod wieczór, gdy Albina wyszła trochę się przejść na gościniec, spotkał ją samą w lesie...
Zeskoczył natychmiast z konia, ukłonił się dosyć grzecznie i dosyć impetycznie przystąpił do niej, aby zawiązać rozmowę.
Albina zmieszała się mocno w początku, ale wcale jej męztwo nie opuściło...
— Panienka musi tęsknić po wielkiem mieście, po zabawach i znajomych, których miała... Tu, u nas, taka pustynia! — rzekł, wyginając się i wdzięcząc, pan Hieronim.
— Nie mam czasu na tęsknotę — odparła śmiało dziewczyna — w domu około rodziców dosyć jest do czynienia, i — ja się nigdy nie nudzę.
Zbity nieco z tropu Bodiakowski dodał ciszej.
— Gdyby sobie panienka życzyła, mogłaby do ekonomowej w Rudkach przyjść kiedy i zabawić trochę. Zawsze to rozerwałoby...
— Ale ja rozrywki nie potrzebuję — zaczęła, ośmielając się, Albina. — Ekonomową musi mieć zajęcia, ja także nie próżnuję, a gdy mi czasu zbędzie — czytam!
Bodiakowski zdumiał się... nie rozumiał czytania.
— Panienka — rzekł śmiejąc się — podobno i tak dosyć umie i nie potrzebuje się uczyć.
— Przepraszam pana! — zawołała Wysocka, śmiało mu patrząc w oczy — człowiek się uczyć musi przez cale życie.
Aforyzm ten wydał się tak dziwnym panu Hieronimowi, który nie czuł najmniejszej potrzeby uczenia się, iż osłupiał na dobrą chwilę.
Nagle, oburącz wziąwszy odwagę swą, wybuchnął, ni przypiął, ni przyłatał:
— Słowo daję, że na okolicę niema piękniejszej panny, jak panna... ale jakże... imię?
Wysocka żartobliwie odparła:
— Imię mam Albina.
Bodiakowski, mówić nie dając więcej, dorzucił szybko:
— Jakby mnie było przyjemnie, gdyby panienka przyjechała do Rudek, do ekonomowej, rozumie się, czasem się jej w oczki popatrzeć i pogawędzić tak wieczorkiem!!
Z brwiami ściągniętemi i wyrazem na pół surowym, pół szyderskim, Wysocka zawołała, stając:
— Chociaż jestem dzieckiem ubogich ludzi, którzy na pańskiej ziemi mieszkają i wszystko cierpliwie od pana znieśćbym powinna, muszę otwarcie powiedzieć, jak mnie oburza — ta łaska, którą mnie zaszczycić raczyłeś! Ponieważ jestem córką tych biednych Wysockich, więc panu wolno mi wyrazić, że gotówbyś się zabawiać ze mną!!! a ja powinnam mu być wdzięczną jeszcze za to?...
Wlepiła w niego oczy.
— Sam pan się osądź? co to ma znaczyć? czy postąpiłeś, jak należy na poważnego człowieka, który kobietę każdą poszanować umie?
Bodiakowski, który nigdy w świecie tak śmiałego wystąpienia nie spodziewał się, wprzód, nim się pogniewał, uczuł i wstyd, i winę swą.
— Ależ proszę panny... Albiny — wyjąknął. — Cóż ja tak znowu strasznego powiedziałem?
— To, czegobyś przecie żadnej panience ze szlacheckiego dworu nie śmiał mówić, ale dlatego, żem... Wysocka... że...
Pan Hieronim w piersi się uderzył.
Albina się rozśmiała.
— Jak Boga kocham, nie myślałem obrazić! — odezwał się.
Wysocka, postawszy chwilkę, szła dalej, a zmieszany pan Hieronim ciągnął za nią, konia prowadząc za sobą.
— Ot, to mnie warszawianka spyliła! — mówił w duchu...
— Ale proszę się nie gniewać — rzekł cicho.
— Gniewać się nie mam prawa — odezwała się Wysocka — nie bierz mi pan za złe, że jestem otwartą. Pan mnie nie znasz... Inną być nie umiem, a wcale podobno inną sobie musiałeś mnie wyobrażać.
Bodiakowski milczał, zbity był zupełnie z tropu; chciał załagodzić...
— Ja bo pewnie nie wyraziłem się — odparł — jak należało... Więc, przepraszam.
Nastąpiło milczenie.
Albina szła, przyśpieszając kroku, i karczemkę już zdala widać było, a dziedzic nie życzył sobie, aby go w parze z Wysocką tu widziano. Skłonił się po chwili, siadł na konia i wyprzedził ją.
Zaczęła iść powolniej i zatrzymała się chwilę, aby, rozmyśliwszy się, pan Hieronim, nie zaczepił jej powtórnie.
Co się w głowie biednego dziedzica działo! — trudno spisać. Chodziły po niej myśli gniewne przeciwko sobie, przeciwko warszawiance. Zażalony był nawet na to, co najmniejszego związku nie miało z wypadkiem.
— Otóżem się spisał — mruczał. — Ale bo i ona znowu tak zaraz opryskliwie wystąpiła, jakbym Bóg wie co uczynił... Wielka pani! Jak mnie zmierzyła oczyma... niech ją djabli, co to za oczy!... aż mi się zimno zrobiło... Ale to są komedje! Droży się z sobą! Oho!... My to znamy. Trzeba było dalej rozmowę przeciągnąć.
Spluwał i na koniu mścił się za własną winę.
Pominął karczemkę, nie stając, choć Mosiek mu się kłaniał zdaleka, i powrócił do dworu. Albina z gorzkiemi myślami nad swojem położeniem, szła zwolna do chaty.
Parę dni temu, miała innego rodzaju, również nieprzyjemne przejście z jednym z Bzurskich, który zbyt się chciał spoufalić, teraz po nim napaść dziedzica, co dawało jej do myślenia, że w domu rodziców, wśród tych ludzi gburowatych, pozostać jej będzie trudno.
Łzy zakręciły się jej w oczach.
Na dziedzińcu chaty spotkała się z matką, która od krów powracała.
Na twarzy jej wyczytała tyle smutku stara Wysocka, że stanęła popieścić ją i spytała, co jej było.
Albina opowiedziała wszystko. Była pewną, że matka oburzy się i pogniewa na dziedzica. Wysocka mocno się tylko zmieszała.
— Trzeba było być grzeczną dla niego — szepnęła. — Chwała Bogu, że czynsz nie zalega, ale jak zechce dokuczyć i prześladować, niech ręka bozka broni!...
— Ależ niepodobna mu pozwolić się tak spoufalać! — zawołała Albina.
— A! bo znowu nie trzeba lada słowa brać do serca — poczęła matka. — Pewnie, że go nie można tak przypuszczać do zbytniej poufałości, ale jak się obrazi...
Westchnęła Wysocka. Szły razem do chaty. Matka więcej się domyśliła, niż jej powiedziała Albina, i zapytała po chwili, czy nie ważył się może dziedzic ściskać lub całować.
— Byłabym mu niewątpliwie w twarz dała — odparła żywo Albina.
Ręce w górę podniosła stara i zamilkła.
Znalezienie się matki zasmuciło może więcej biedne dziewczę, niż zuchwalstwo Bodiakowskiego.
Rozeszły się milczące.
Stary Wysocki, który siedział już na łóżku i odpoczywał, wesoło witał dziecię, do którego się coraz bardziej przywiązywał.
Żona nie mogła wytrzymać i bez ogródki, żywo, z pewnem oburzeniem i trwogą, wyspowiadała mu się zaraz z tego, co jej Albina powierzyła, chociaż ona byłaby to może wolała przed ojcem utaić.
Zmarszczył się stary i spojrzał na córkę.
— A ty, cóż? — zapytał.
— Dałam mu taką odprawę, że drugi raz pewnie zaczepiać mnie nie będzie miał ochoty.
Śmiał się Wysocki, klepiąc ją po ramieniu.
— Daj ty jej pokój, Helusiu — rzekł. — Rozumu ona cudzego nie potrzebuje, rady sobie da. Podobała się panu Bodiakowskiemu? A no, albo to Wysocki nie wart jego? Niech się żeni!
Albina się porwała.
— A! ojcze kochany! — zawołała. — Niech Bóg nas od tego broni. Taki niemiły człowiek i gbur!
Ojciec głowę zanurzył w ramiona i długo nic nie rzekł, a w końcu zauważył:
— Trudna bo jesteś! Nie łatwo sobie kogo znajdziesz. Nie dziwota, że ci się te brusy, Bzurscy, nie podobali, bo to bydlęta, ale Bodiakowski przecie otarty i okrzesany, a co do wieku... nie jest tak stary...
— Pocóż ja mam znowu tak śpiesznie sobie męża szukać? — szepnęła córka. — Wolę być swobodną...
— Daj no pokój! — przerwał Wysocki. — Gdyby w istocie Bodiakowski miał co na myśli, należałoby nie tak się go zbywać pogardliwie. Odetchnęlibyśmy przynajmniej i o chleb się nie troszczyli.
Albinie łzy w oczach stanęły, nie odpowiedziała nic.
Tego wieczora w komorze, którą dla niej oczyszczono i uczyniono jako tako mieszkalną, siedziała długo na ręku sparta i zadumana. Pobyt przy rodzicach zbytecznie ją narażał. Mogła ich widywać, nie mieszkając z nimi, a pracą swoją do ich dobrego bytu więcej się przyczynić, niż matce pomagając słabemi rękami.
Ale gdzie i jak się miała udać, aby sobie umieszczenie znaleźć? Kto ją tu mógł wziąć i jak wynagrodzić? Widziała już, że stosunki miejscowe nikomu bardzo hojnym być nie dozwalały. Wszyscy stosunkowo do stanu swojego ubodzy byli.
Ufała w Bogu... ale się mocno tego wieczora spłakała. Matka, przyszedłszy na palcach zobaczyć czy spała, znalazła ją we łzach, nie pytała o ich przyczynę i razem z nią płakać zaczęła.
Nazajutrz jednak tych łez już znaku nie było, Albina wstała mężną i z mocnem postanowieniem nie stracenia ducha. Zajęła się gospodarstwem rodziców. Mosiek obiecał jej dla matki kobietę pracowitą, dla ojca parobczaka, na któregoby się można zdać...
Oprócz tego konie miały być zamienione. Wszystko to Albina sama, nie znając się na niczem, ale z przebiegłością niewieścią, musiała zarządzić, wszystkiego dopilnować. Ojciec tylko co do koni i parobka miał głos i ustrzegł ją od omyłki.
Spieszyła z tem, mając na myśli potem nie narzucać się Czarlińskiej, ale prosić ją o pomoc.
Sędzina tymczasem, choć spłoszona przez Bodiakowskiego, tak się chwyciła myśli wzięcia do Jadwisi Wysockiej, iż spać i jeść nie mogła z obawy, aby kto inny jej nie pochwycił tego skarbu... Nawykła nic nie robić bez pośrednictwa żydka, posłała po Mośka... on miał sprawę ułatwić...
Zaczęly się więc, z wielką pociechą Albiny, umowy o warunki. Czarlińska dawała... utrzymanie, a co do pensyjki... nad siedemdziesiąt pięć rubli postąpić nie mogła...
Było to bardzo mało... ale lepiej niż nic... Siedzenie przy rodzicach nie mogło im za połowę tego ważyć, a Albina dla siebie nic nie potrzebowała, bo miała dosyć sukienek i bielizny. Oddając matce i ojcu sześćdziesiąt rubli oswobadzała ich od czynszu i podatków.
Wysocki, gdy mu o tem powiedziała, ściskając ją i całując, miał łzy na oczach, a matka chciała ją po rękach całować. Starzy radowali się tem dzieckiem, mówiąc, że anioł zstąpił dla pocieszenia ich starości...
Czarlińska, jak tylko umowa stanęła, przysłała natychmiast konie... Pożegnanie było serdeczne. Oboje rodzice wyprowadzili ją za wrota; obaj panowie Bzurscy stali przy swej chacie, przypatrując się zdala; Mosiek, kowal, cała ludność Rudek wyszła oglądać odjeżdżającą i tegoż samego dnia wieczorem, ekonom Burakowski, przyszedłszy z raportem do pana, między nawiasami doniósł mu, jako najświeższą nowość, że Wysockich dziewczyna (tak ją zwał lekceważąco) dostała kondycję u Czarlińskiej.
Pan Hieronim przysiadł dwa razy na nogach, okręcił się i syknął... ale nie powiedział ani słowa. Ekonom jednak żonie oświadczył, iż kwaśno to przyjął.
Następny list do przyjaciółki Albina już z Sosenek pisała.
„Lucynko moja! Jestem już, wedle tutejszego wyrażenia, na kondycji, to jest przy pannie sędziance Czarlińskiej, czternastoletniej dzieweczce, jako... guwernantka, towarzyszka... nie wiem... Biedna matka, z powodu, że jestem córką ubogich budników z Rudek, ma ze mną kłopot niemały... Radaby się ze mną obchodzić jak najlepiej, ale zachodzi mnóztwo trudności, bo jakże w salonie posadzić nieopodal od pani komornikowej, od marszałka — dziecko zagrodnika? Nie chciałaby mnie obrazić i zniechęcić, ani uchybić pyszałkom. Ułatwiam jej to, jak mogę, bo mi o honory nic a nic nie chodzi. Wymykam się dobrowolnie, za co potem sędzina ściska mnie i serdecznie jest wdzięczna... Mogłam trafić gorzej daleko, kochana Lucynko... Naprzód sama Czarlińska, bardzo prosta kobiecina, jest serdecznie dobrą. Serce u niej zastępuje, gdzie świadomość nie starczy.
„Jadwisia, nie zepsuta, mało rozbudzona, potrzebowała towarzyszki, łaknęła nauki, ma ochotę do niej, a dla mnie sympatję, jak ja dla niej. Jest to dziewczę jeszcze nierozwinięte, trochę spóźnione, blade, białe, piegowate, z oczyma niebieskiemi, z włosami płowemi, nie ładne jeszcze, choć może bardzo wypięknieć, z sercem złotem, z główką otwartą.
„Coby to za szkoda była, żeby się to zmarnowało i zwiędło na łodydze?
„Nie męczę jej zbytnio, więcej opowiadam, niż zadaję, rozmawiam, poddaję książki... Grała trochę na fortepianie, idziemy powoli dalej, choć obie nigdy wirtuozkami nie będziemy. Chociaż w pierwszej rozmowie z Czarlińską wyparłam się tego, żebym stroiki i suknie umiała szyć, ale Jadwisi z nią razem przerabiam garderobę, aby moja uczennica wyglądała ładniej, niż inne. Sędzina, o ile jej czas i gospodarstwo pozwala, przybiega do nas, przysłuchuje się i zabawia równie, jak córka, przy lekcjach.
„Uradowana jest niezmiernie, a widzę, że serce jej pozyskałam sobie szczególnie moją pokorą, oszczędzając jej trudności, z których nie wiedziała, jak ma wybrnąć.
„Ja tak mało przywiązuję wartości do tego, czy będę w saloniku siedzieć przy pani marszałkowej, lub nie, czy pójdę do stołu, gdy są goście, albo zjem sama — iż mnie to nic nie kosztuje. Powiesz może, iż własnej godności nie szanuję?... Mnie się zdaje, droga Lucyno, że ona w ten sposób właśnie na żaden szwank nie jest narażoną. Właściwiejby może było wyrzucać mi — dumę...
„Zupełnie jestem z mojego umieszczenia szczęśliwą, a sędzina zdaje się także ze mnie rada. Z każdym dniem jesteśmy lepiej.
„A! moja droga! ile się to ludzi marnuje i usycha przez ubóztwo i odosobnienie! Mam tego dowód na mojej pani. Nie uwierzysz, jak ta odrobina życia, którą ja tu przyniosłam z sobą, oddziałała już na nią i na jej córkę... Słuchają mnie z uwagą... umysły jakby się z uśpienia budziły...
Widzę, jaką im to radość sprawia — gdy się coś dowiedzą, co się z ich przekonaniami zgadza. Czasem, ale bardzo rzadko mam do zwalczenia jakiś przesąd lub uprzedzenie. Naówczas idę powoli, stopniowo, nie drażniona, tak, aby one same postrzegły, iż mylne miały pojęcie.
Życie to na wsi, dla mnie nowe, bynajmniej nie jest wstrętnem.
Nigdy wprzód nie miałam zręczności tak się wpatrzyć w naturę, którą znałam tylko z obrazów w książkach, z artystycznych jej przeróbek.
Wprawdzie nie jest ona tak uczesaną, umytą, strojną, jak w książkach, ale stokroć bogatszą w szczegóły i nieskończenie rozmaitszą..
Przy dworze mamy stary ogród... na wpół owocowy, warzywny razem, kwiatowy i — dla spoczynku i przechadzki służący. W pośrodku jego jest prześliczna altana z lip... których pnie, dziwacznie powykręcane, gałęzie rozpostarte szeroko, twierdzą o wieku... Tu z Jadwisią często siedzimy godzinami z książkami..., a ptaszki nam śpiewają, które ja dawniej słyszałam tylko w klatkach... No... ja nie wiem, może chętniej krzyczą zamknięte, ale na swobodzie piękniej daleko.
Wszystko, aż do polnych kwiatków, tu dla mnie nowe... zachwycające... Liczę do nich moją Jadwisię.
Zapomniałam była zupełnie o moim dziedzicu i sądziłam, że go już widzieć nie będę, opuściwszy Rudki; tymczasem jednego dnia przyjechał z wizytą, bo mu Sosenki są po drodze do pułkownika.
Gdy Jadwisia, śmiejąc się, przybiegła dać mi znać o jego przybyciu, postanowiłam nie wychodzić wcale. Tymczasem, nie wiem, czemu Czarlińska nastała na to, abym koniecznie robiła herbatę i pomagała go jej zabawiać. Nie życzyłam sobie tego, ale sędzinie, o ile mogę, w niczem się sprzeciwiać nie chcę.
Bodiakowski, zobaczywszy mnie, widocznie zmieszał się mocno, ukłonił z daleka, z początku milczał, lecz po pierwszej szklance herbaty, do której mu Czarlińska rumu dolała — nabrał odwagi i wprost mnie zaczepił..
Bardzo śmiało mu i rezolutnie odpowiedziałam, tak, że znowu potem jakiś czas milczał.
Sędzina, której nieraz coś opisywałam, mówiąc o Warszawie, naprowadziła tak rozmowę, ażeby mnie zmusić do powtórzenia znanych już sobie rzeczy... Musiałam więc niemi zabawiać pana Bodiakowskiego, który, wysłuchawszy mnie, wyraził zdumienie, iż o tem dotąd... wcale nie wiedział.
— A bardzo łatwo i tego, i wielu innych rzeczy mogliby się państwo na wsi dowiedzieć, gdyby był zwyczaj trzymać pisma perjodyczne.
Przedsięwzięłam apologję dziennikarstwa, której ze zdumieniem słuchano.
— Ale to kosztuje? — westchnęła sędzina.
Starałam się przekonać, że kilka sąsiedzkich domów, łącząc się z sobą, mogłyby mieć wiele przyjemności, wydając stosunkowo bardzo mało.
Nie wiem, czy to trafiło do ich przekonania..
Muszę się przyznać, kochana Lucyno, żem to apostolstwo przedsięwzięła przez egoizm — tak mi tu nudno, nic nie wiedząc... Jabym rada choć starą zobaczyć gazetę. Zdaje mi się, żebym ją pocałowała...
Jeżeli pierwsze moje przemówienie skutkować nie będzie, może następne szturmy wyłom zrobią.
Głównie idzie o to... że trzeba parę rubli dać... za bibułę...
W tym świecie, książka, papier... są to rzeczy tak zbyteczne i zbytkowne, że się na nie wydatku wstydzą ludzie...
Bodiakowski w rozmowie ze mną dowiódł, że nauka w las nie poszła: był grzeczny i o tyle przyzwoity, o ile mógł i umiał.
W następną niedzielę Czarlińska zdobyła się na odwagę zabrać mnie z sobą do kościoła i w jednej ławce z córką posadzić.
Zdaje mi się, że to zawdzięczam Jadwisi. Nie podnosiłam oczu z książki, więc nie wiem, jakie to wrażenie uczyniło w kościele, lecz, że niechybnie musiało zwrócić uwagę — to pewna.
Wychodząc z kościoła, umyślnie się trzymałam z tyłu za Czarlińska, aby nie sądzono, że się napieram tak... równouprawnienia.
Dopiero po długiej rozmowie z różnemi osobami, które do sędziny się zbliżały, gdy ja z Jadwisią usunęłam się na bok, gdyśmy siadły do naszego kuczyka, dowiedziałam się, że nie ja i nie my w kościele byliśmy sensacyjnym przedmiotem, zwracającym wszystkich oczy.
Nowy przybysz, który tu świeżo znaczny, ale odłużony, odziedziczył majątek, chłopak ubogi niedawno, któremu spadek po bezdzietnym dziadku stryjecznym niespodzianie przyznały sądy, pan Onufry Bożak, był wszystkich wejrzeń celem...
Pamiętasz Lucynko Bożaka! nie wiem... Za tych czasów, gdy bardzo wytarty nosił tużurek, stołował się zwykle u Wanczurskiej, doskonale go znam... alem się do tego nie przyznawała... Wiadomość o Bożaku niezmiernie mnie poruszyła...
Co on tu pocznie ten biedny poeta brukowy... marzyciel, utopista, z którego ongi tak się wyśmiewano u nas... Tak z nim sprzeczano... tak go przezywano ekscentrykiem i dziwakiem?
Tyś go może zaledwie zdala widywać mogła i ode mnie chyba coś o nim słyszała... ja go znam doskonale. Czasem wieczorem, gdy nie miał przy skromnej kolacji z kim się rozmówić szeroko, posprzeczać, podowcipować, zaszczycał mnie zaczepką, która była, nie przeczę, bardzo miłą.
Miałam słabość do niego...
Co za osobliwe losu zrządzenie, aby właśnie w tę okolicę teraz go tu rzuciło przeznaczenie, gdzie ja się znalazłam.
Sędzina przez całą drogę mówiła o tym kluczu, który on po dziadku dziwaku otrzymał. Majątek, jak tutejsze wszystkie, ma rozległość ogromną, jest odłużony, lecz mówią, że zawsze jeszcze pańską stanowi fortunę.
Dziad Bożaka rujnował się na procesy. Poświęcał im gospodarstwo, spokój, ostatni grosz... Ciekawam, co pocznie utopista... pan Onufry, który z pewnością równie jest niepraktyczny.
W kościele go nie dostrzegłam, bom wogóle nikogo widzieć i na nic patrzeć nie chciała, że on mnie nie widział, albo nie poznał, to pewna...
Nie prawdaż, Lucynko kochana, że to wygląda, jak kartka z romansu? ale doprawdy zaczynani myśleć, że życie daleko jest do romansów podobniejsze, niż powszechnie utrzymują.
Wątpię, ażeby do sędziny przyjechał, sądzę, że długo tu nawet mieszkać nie będzie, więc go nawet nie zobaczę. Szkoda!!
„Zdziwienie byłoby obustronnie równe, gdybym ja uprzedzoną nie była już, że go zobaczę... Czarlińska powiada, iż wszyscy w okolicy o niczem i nikim nie mówią, tylko o Bożaku, ale o nim tyle wiedzą, że jest dość przystojnym mężczyzną... więcej nic.
„Namyślałam się z początku, czy się mam przyznać, że go znam, lecz zdawało mi się, iż lepiej było się z tem nie taić. Nie cierpię tajemnic.
„Wysłuchawszy więc sędziny, powiedziałam jej, że... znam pana Onufrego, i że, choć nie wiele, ale coś bym mogła z jego przeszłości wydobyć.
„Zdziwienie było wielkie. Nastąpiły pytania; musiałam o nim przez całą drogę zaspokajać podrażnioną Czarlińskiej ciekawość, która mi za złe miała, żem jej wprzódy o tem nie szepnęła.
„— Ja bo uważałam — dodała w końcu, — że on ciągle na naszą ławkę miał oczy zwrócone. Nie mogłam sobie tego wytłumaczyć. Niezawodnie poznał pannę Albinę.
„O tem ja bardzo wątpię!
„Ale list muszę kończyć. Wielkie tu utrapienie z pocztą. Sędzina listów nie wysyła i nie odbiera. Trzeba więc osobliwszego składu okoliczności, aby módz wyprawić pismo i być pewną, że zostanie oddane. Muszę czekać na pierwszą okazję do miasteczka, to właśnie się trafia. Do przyszłego listu, droga Lucynko, i proszę cię, przez litość, odpisz mi prędko. A! gdybyś jaką starą bibułę mi przesłać mogła, żebym choć wiedziała, co w Kurjerku stoi. Ja po nim tęsknię.”
Młynyska, dobra, które spadły na Bożaka, graniczyły lasami z Rudką i przytykały do Sosenek. Sławne one były z jakiejś bajecznej liczby włók, które składały peryferję klucza, nie wiele przynoszącego, lecz imponującego rozległością. Jak wiele innych majętności tutejszych, głównie w ten obszar wchodziły zniszczone lasy i przestrzenie wielkie błot nieosuszonych.
Pola orne na nizinach, nie dosyć rowami osuszone, nie żyzne, dawniej nie stanowiły tu gospodarstwa, które polegało całe na wyrobku lasów, zdających się nie wyczerpanemi. Palono dawniej potaż, wyrąbywano drzewo na klepkę, bale, na wszystko, co się tylko sprzedać i spławić mogło.
Począwszy od masztowych sosen, skończyło się na kruciuchnych baliczkach, aż na ostatku okazało się, że w lesie nic już do rąbania i do spieniężenia nie było.
Stary Bożak naówczas ratował się dzierżawą młynów, robił długi a procesów nie chciał zaprzestać i umarł, rozgniewawszy się, gdy ostatni przegrał w senacie.
Z rodziny za życia nie troszczył się o nikogo, tak, że pan Onufry jego nie znał, ani on swojego spadkobiercy, o którym zaledwie wiedział, że żyje.
Pana Onufrego, po trosze marzyciela, poety, dziennikarza, literata i nauczyciela, który na bruku warszawskim przywykł był do miejskiego żywota, spotkał ten spadek tak niespodzianie, iż w początku w niego nie wierzył.
Dla objęcia go, na pierwsze poruszenie się z miejsca nie miał grosza, ale znaleźli się chętni ludzie, co mu się go dostarczyć ofiarowali. Wszystko, co się z nim działo, było dlań, jakby marzeniem sennem, ledwie chciał wierzyć, aby to rzeczywistością być mogło.
Do Młynysk, w te lasy i pustynie przybywszy, choć go bezludzie owo trochę przerażało, znalazł pewien rodzaj poezji w swem dziedzictwie...
Stary Bożak dwór ogromny, drewniany, na horodyszczu, nad brzegiem rzeki, okrutnie był zaniedbał. Co po nim najkosztowniejszego zostało, to były stosy papierów i akt. Zresztą w domu same rupiecie, starzyzna i sprzęt bez wartości. Dziad pod koniec życia musiał obchodzić się ostatkami. Dom był w ruinie, na pół ledwie mieszkalny, służba nędznie odziana, gospodarstwo do najwyższego stopnia zaniedbane.
Ludzie, z którymi się tu Bożak spotykał, tak różnymi byli od tych, z jakimi dawniej obcował, iż na nich patrzył, jak na zabytki archeologiczne. Nie sądził nigdy, aby w świecie żywym jeszcze się takie okazy błąkały. Począwszy od ekonomów do pracowników, wszystko to znalazł zardzewiałe, okryte pleśnią, strupieszałe, i z takiemi pojęciami, które dla p. Onufrego niezrozumiałe nawet były, bo wyszły dawno z obiegu. Słuchał ich tak, jakby się przypatrywał starej, wytartej monecie.
Lecz dla marzyciela i poety miało to urok nowości, wykopaliska. Znajdował tu ludzi z siedemnastego wieku, a z osiemnastego jeszcze żywe drgania i całą mowę.
Zetknięcie się z sąsiadami przekonało go, że Młynyska nie były wyjątkiem. Wszyscy tu tak wyglądali ze staroświecka.
Ruina, którą stary pieniacz zostawił mu po sobie, bądżcobądź jednak, po bliższem rozpatrzeniu się, zdaniem znawców, miała wartość znaczną, dla rozległości swej i przyszłości gospodarskiej. Wszystko było do zrobienia, lecz wiele się dawało zrobić. Fortuna później mogła się stać pańską.
Tymczasem jednak p. Onufry nie wiedział od czego zaczynać, za co ręce zaczepić, jak tu sobie dawać rady... Nie był wcale przygotowanym do praktycznego życia, czuł, że tu potrzeba było kogoś innego... a nie wiedział, gdzie go szukać i znaleźć.
Oczy więc zwracał na Warszawę, na uczniów Marymontu, na swoich znajomych i przyjaciół. Sam opuścić Młynysk nie mógł, tak wiele rzeczy go tu wiązało, które poznać musiał i obyć się z niemi.
W opustoszonym dworze nudził się najokrutniej, a trochę książek, jakie miał z sobą, i trochę papieru, nie starczyły na zabicie czasu. Ludzi i towarzystwa brakło mu okrutnie. Sąsiedzi zbliżali się do niego chętnie, ale na wszystkich niemal się zawodził. Zamiast istot współczesnych, spotykał ciągle tylko archeologiczne zabytki — niestety.
Do takich zaliczyć musiał i pana Bodiakowskiego, który go przyjął najserdeczniej, po obiedzie porterem traktować chciał, namawiał do kart, nogami wierzgał. Śmiał się, ale o reszcie bożego świata mętne i słabe miał pojęcie.
Kolej potem przyszła, z powodu granicy wątpliwej, na panią sędzinę, którą Bożak postanowił odwiedzić. W kościele uderzyła go twarzyczka Albiny, której nie poznał, ale wiedział, że mu kogoś przypominała...
Pokazano mu i Czarlińską.
W kilka dni potem, po obiedzie, gdy sędzina była w pasiece, a Albina z Jadwisią siedziały w lipowej altanie, pan Onufry przybył z wizytą. Wprowadzono go do saloniku, w którym nikogo nie było, ale przez otwarte drzwi zdala w ogrodzie dostrzegł siedzące kobiety.
Wszedł więc tam, sądząc, że znajdzie gospodynię.
Albina wstała, zobaczywszy go, gdy już był o trzy kroki i zarumieniła się, jak wiśnia — Bożak stanął osłupiały...
— Panna Albina! tutaj! — zawołał, nie widząc już Jadwisi.
Wysocka uśmiechnęła się.
— Ja sama — rzekła — jest to, jak się okazało, mój rodzinny kąt. Mam tu rodziców. Wróciłam do nich.
Bożak stał jeszcze zdumiony.
— A o mnie pani wie, jak ja się tu dostałem? — zapytał.
— Możesz-że pan sądzić, iż w sąsiedztwie o takim wypadku ktokolwiek nie jest zawiadomiony? — odparła Wysocka.
Pan Onufry oglądał się dokoła. Twarz jego, dosyć posępna, widocznie się rozjaśniła trochę, gdy Albinę zobaczył i poznał.
— A! jakżem szczęśliwy — zawołał, głos zniżając — żem panią tu znalazł, w tej... pustyni!
Rozmowa miała się rozpocząć i Albina przedstawiała swą uczennicę, gdy zdyszana, poprawiając czepeczka, chustki i włosów, nadbiegła Czarlińskfa, przepraszając.
Gość ten, który jej się magnatem wydawał, wymagał nadzwyczajnego przyjęcia, siliła się w myśli na wynalezienie tego, czem najlepiej mogłaby go uczcić. Najprzód więc po przywitaniu, wzięła na naradę Albinę, która jej podszepnęła:
— Jak najprościejsze przyjęcie będzie mu najmilszem, wierz mi pani, nie przywykł on do wymysłów...
Czarlińska zafrasowana, zaledwie zagaiwszy rozmowę, pobiegła z kluczykami, wróciła niespokojna, wyprawiła po coś córkę, byłaby może posłała i Albinę, ale na jej pomoc w rozmowie rachowała.
Spostrzegła zaraz, że, jako do dawnej znajomej, Bożak do Wysockiej przystał, swobodnie z nią, ochoczo i wesoło rozmawiając, ożywiony równie, jak ona.
P. Onufry był przejęty tem, co tu spotykał, widział, nowością tej terra incognita.
Spytał Albiny o jej rodziców... Czarlińska sądziła, że ona zbyt szczerze nie będzie się spowiadała ze smutnego położenia, w jakiem ich znalazła, że zatai ubóstwo i t. p.
Zdumiała się nadzwyczajnie, zarumieniła i pogniewała prawie, usłyszawszy Albinę opowiadającą z całą szczerością o biedzie i upadku starych Wysockich, o chacie, w której mieszkali, o pracy, jaką na życie zarabiać ciężko musieli... Pan Onufry nie tylko tego nie zdawał się jej brać za złe, ale z większem jeszcze uszanowaniem zajął się Albiną.
— Ale na Boga! — zawołał — ja mam ziemi odłogującej tysiące włók... dam im darmo, ile zechcą! Dworków w Mlynyskach pustych widziałem kilka, potrzebują kogoś do dozoru... daj mi pani swoich rodziców... będę jej wdzięczen!
Zarumieniła się Albina...
— O! nie, — zawołała — myślałbyś pan, żem się mu przymówić chciała, a ja i oni jesteśmy dumni. Przytem starzy nawykli do tego nie swojego zagona i cudzej strzechy, jakby one ich własnością był... Pierwsze potrzeby ja opatrzyłam...
— A, jaka pani jesteś szczęśliwa! — westchnął Bożak — gdy ja, ja, nie mam co robić, nie umiem dobrego nic począć — i gryzę się tylko, nie wiedząc, od czego mam rozpoczynać.
— Wstydź się pan — śmiało odparła Albina. — Chciej tylko, a znajdziesz co robić na tych tysiącach włók.
— Masz pani słuszność — rozśmiał się p. Onufry — ale, słowo daję, jeżeli nie dam sobie rady, przyjadę jej u pani zasięgnąć.
Zarumieniła się Albina.
Bożak tedy, rozochocony i spoufalony łatwo z dobrą i serdecznie gościnną Czarlińska, puścił się w humorystyczne opowiadanie przygód swoich. Wszyscy, aż do Jadwisi, śmiać się musieli, tak był niewymuszonym a zabawnym.
Czas upłynął tak niepostrzeżenie prędko, iż zmierzchało dobrze, gdy się opatrzył p. Onufry, iż po nocy będzie musiał powracać, ale był pewnym swojego woźnicy, który drogi znał doskonale, i zapowiadając bytność swą wprędce, pożegnał się i odjechał.
Czarlińska, gdy bryczka zaturkotała, w uniesieniu uściskała Albinę, tak się jej gość ten podobał, i tak była dumna tem, że mu u niej było dobrze.
W duchu już myślała sobie, że po jakim roku, dwóch, gdy się Jadwisia trochę rozwinie, a on z nią oswoi, będzie z nich dobrana para. Młynyska, mój Boże! majątek był, który niegdyś hrabstwem zwano!! Nikt z sąsiadów ani piątej części obszaru ich nie miał.
Dobra były magnackie.
Wprawdzie ich dziedzic na magnata nie wyglądał wcale, ale chłopiec się zdawał choć do rany przyłożyć.
Do Sosenek dawniej nie często goście zaglądali, Czarlińska się nudziła i nie bardzo była już do nich od śmierci męża nawykłą. Teraz spostrzegła, że z Albiną przybyła jej do domu siła pociągająca, bo goście ciekawi może aż nadto często się zjawiali.
Dawniej Bodiakowski ledwie kiedy zajrzał, niespodziewano się go rychło, gdy jednego poobiedzia zjawił się z wielkiem zdumieniem sędzinej. Myślała, że ma interes jaki.
Albina, którą niepokoił, napastując ją wejrzeniami drapieżnemi, unikała go, jak mogła, nie chciała wyjść tym razem. Czarlińska sama przybiegła ją prosić, powiadając, że się o nią dopytywał.
Przez wzgląd na rodziców, obawiając się, aby go nie zniechęciła, wysunęła się Wysocka, ale smutna i milcząca.
Bodiakowski zdaleka tylko spoglądał na nią, ale po krótkiem a nieznacznym prologu, dobył z kieszeni zaprenumerowanego Kurjera i z tryumfem go położył na stole.
— Widzi pani — rzekł — że i u nas też gazety się trafiają.
Czarlińska z poszanowaniem patrzyła na tę nowość, która Albinę tak znęciła, że ją zaraz ciekawie porwała do rąk.
— Próbowałem czytać — dodał p. Hieronim. — Jużci, ale najwięcej piszą o mieście, a my go nieznamy.
Ruszył ramionami, nie umiał nic więcej powiedzieć.
Kurjer był widocznie dla Wysockiej zdobyty, co miało w oczach Czarlińskiej znaczenie wielkie i dawało jej do myślenia. Niemal zaczynała być zazdrosną o tę dziewczyno, która, prosta budniczka, tak łatwo wszystkim głowy zawracała.
Zyskała jednak w jej opinji.
Zabawiwszy krótko, Bodiakowski, któremu się w rozmowie nie wiodło, zostawił Kurjera, nie upominając się o niego, i odjechał.
Kilka dni upłynęło, gdy znów Bożak się zjawił.
— Niech mi pani przebaczy, że jestem zbyt częstym gościem — rzekł na wstępie. — Nie mam co robić w domu, a panna Albina jest moją koleżanką, mogę powiedzieć. U jednych uczyliśmy się profesorów, z tą różnicą, że ona z nich więcej niż ja korzystała.
Podnosiło to Albinę w oczach Czarlińskiej, ale czasem ogarniała ją trwoga. Nuż, broń Boże, zakocha się w niej z nudów, nim Jadwisia dorośnie.
Głowa ją trochę zabolała. Rada go była ująć sobie...
Bożak nie uchybił gospodyni, zabawiał i ją rozmową. Spoglądał na Jadwisię i parę razy do niej się odzywał, ale z Albiną paplali tak żywo, tak wesoło, a mówili o takich jakichś rzeczach niezrozumiałych, że sędzina, choć się uśmiechała, w duszy coraz była smutniejsza.
— Jak się oni rozumieją! — myślała.
W istocie, tych dwoje wygnańców z jednego świata mieli tyle wspólnych wyobrażeń, wspomnień, że rozmowa była niewyczerpaną.
Bożak przyznał się tym razem przed Wysocką, iż ciekawym był widzieć chatę jej rodziców na Rudkach, że umyślnie tam jeździł i znalazł ją w stanie opłakanym, z którego koniecznie chciał starych podźwignąć.
Zdawało się nawet, że nie z czem innem przyjechał tym razem i Czarlińska usiłował wciągnąć do spisku, aby starych koniecznie do Młynysk przeprowadzić.
— Niech mi pani sędzina pomoże — mówił — bo panna Albina jest upartą. Gdybym ja potrzebował dla poprawienia ich losu najmniejszą uczynić ofiarę, rozumiałbym, iż można się wahać z jej przyjęciem, ale, słowo daję, że nietylko nie będzie mnie to nic kosztować, ale uczyni dogodność. Ludzi nie mam! Stary Wysocki, zamiast ciężko pracować, będzie dozorował.
Albina głową potrząsała.
Czarlińska nie mogła jej zrozumieć.
Popierała Bożaka. Nic się jednak nie dało wyjednać u milczącej dziewczyny, która dziękowała, a główką kręciła, nie chcąc przystać na przyjęcie ofiary.
Zwróciła kilka razy rozmowę od tego przedmiotu i wejrzenie jej wyraziste dało znać Bożakowi, aby więcej nie nalegał. Zamilkł więc.
Obejście się możnego pana z ubogą prostą dziewczyną, którą Czarlińska w początku wahała się z tego powodu wziąć do domu, iż była córką budnika, nie mogło się jej w głowie pomieścić. Zatem na świecie pochodzenie, ród, dostatek, wcale nic, albo niewiele znaczyły, kiedy taki szurgot, dlatego, że coś umiał i otarł się trochę w święcie, mógł narówni stawać z najporządniejszymi ludźmi?
W tym prostym bardzo fakcie dla sędzinej były nierozwikłane zagadki i wskazówki. Świat się więc odmienił, albo było ich kilka... który z nich miał słuszność? Poczciwa kobiecina, rozmyślając, przypomniała sobie i to, że Bodiakowski, naprzykład, dla tej samej dziewczyny, dla tego, że ona się skarżyła, iż tu nic nie czytano i o niczem nie wiedziano, zaprenumerował gazetę. To także miało znaczenie!
Czarlińska wiedziała bardzo dobrze, iż piękna twarzyczka, bodaj cyganki, cudów dokazuje, że ludzie patrząc na nią zapominają o tem, na jakiej wykwitła łodydze; ale znowu Albina nie była tak zachwycająco piękną, i daleko więcej umysłem i rozumem, niż wdziękiem ujmowała.
Po objeździć Bożaka, długo nad tom wszystkiem rozmyślając, sędzina w końcu poszła uściskać Wysocką i naiwnie jej powiedziała, co egoizm macierzyński dyktował:
— A, moja ty złota Wysosiu, proszę ja ciebie, zrób z mojej Jadwisi taką, jak jesteś, rozumną i sprytną dziewczynkę, będę ci bardzo wdzięczną. Jak ciebie wszyscy słuchają i co ty u nich masz za głos! Mój Boże!
Skromna Albina uściskała Czarlińską i zapewniła ją, że Jadwisia, byle chciała, daleko może być od niej rozumniejszą, piękniejszą i t. d.
Po Bodiakowskim i Bożaku, nadjechał w odwiedziny — kto? Ksiądz Spytek, który tu bywał, ale rzadko i krótko, a tym razem, rozgadawszy się z Albiną, bezprzykładnie się zasiedział.
Było to także zdumiewającem, że poważny kapłan mógł znaleźć o czem rozmawiać z taką młodą dziewczyną; ale Albina, jak zwykle ci, co żyją w mieście, zajmowała się wszystkiem, wiedziała mnóztwo rzeczy; nie obcem jej było, co się działo wśród duchownych, w sprawach kościoła i t. p.
— Zkądże to ty wszystko wiesz! — pytała potem Czarlińska.
— Z dzienników — odpowiadała Wysocka.
Skończyło się na tem, iż sędzina zażądała dla Jadwisi jakiegoś dziennika, a z tego powodu potrzeba było jej wytłumaczyć, że nie wszystkie są dla wszystkich i t. d.
Nowe zdumienie.
Mały, nieznaczny taki, ledwie dostrzeżony wypadeczek — powrót ubogiej dziewczyny do rodziców, w zapadły kąt, który zaledwie wart był zwrócić uwagę, okazywał się obfity w następstwa i groził poruszeniem do głębi całej okolicy i jej stosunków.
Czarlińska, idąc spać, gdy była samą, kładąc czepek nocny, zatapiała się w myślach nad temi skutkami niespodzianemi niedostrzeżonych przyczyn.
— Miły Boże, co to się na świecie dzieje! co się dzieje! Jak to zrozumieć!!
Po upływie pewnego czasu, Albina, całując w rękę sędzinę, przyszła ją prosić o pozwolenie odwiedzenia rodziców, o których była niespokojna. Chociaż tak byli blizko, nie nadużywała wcale chwil wolnych, aby się widzieć z nimi, bo pieszo tam i nazad dostać się było trudno, a o konie na wsi prosić nie zawsze można i nająć je niełatwo.
Czarlińska nietylko że pozwolenie dała chętnie, ale w dodatku bryczkę i parę fornalskich koni, a dla starej Wysockiej węzełek z bardzo prostemi podarkami, które wielce były pożądane. Kawałek sera, garnuszeczek masła, trochę pytlowanej mąki, cukru i t. p., były to specjały, drogie w ubogiej chacie.
Albina jechała, i smutna razem, i rada, że rodziców zobaczy, a przez drogę pozostanie sama z sobą i myślami, bo w Sosenkach albo sędzina, albo Jadwisia, na chwilę jej nie odstępowały. Dzień był bardzo piękny. Tęsknica spokojna jakaś wiała od tego kraju, w którym ludność jest jeszcze tak rzadko rozsiana, a życie tak opieszale przepływa.
Od stu lat może zmiana żadna nie zaszła — żaden nowy strumień nie obudził tu ruchu i nie wywołał nowych zjawisk. Grobowo wyglądały pola i lasy, w których zasłabo widać było wyrytą rękę człowieka.
Na Rudkach, naturalnie, w ciągu tych tygodni nie mogła zajść zmiana najmniejsza. Mosiek w tym samym kaftanie, co zwykle, pozdrowił zdala ukłonem przybywającą, bryczka jej bowiem do karczmy nie zajeżdżała, aby postójnego nie płacić. Trochę siana miał parobczak w nogach i worek z obrokiem, na pół z sieczką zmieszanym. Napoiwszy konie, pozakładał im tylko worki na głowy, a sam się pod wozem położył.
Zaledwie zaturkotało, a Albina miała czas wyskoczyć z wózka, gdy stara Wysocka pokazała się w progu i przybiegła ją ściskać, ręce rozpostarłszy.
Miała dla tego jedynego dziecięcia serce matki — ale oprócz tego była mu już wiele wdzięczną.
Z przybyciem Albiny wszystko szło jakoś raźniej, lepiej, obiecywało się znośniej. W starego Piotra wstąpił duch i nawet na chorobę jego oddziałał.
Jejmość obracała się żywiej. Ludzie na Wysockich innem okiem patrzyli.
Jakże tu temu dziecku matka nie miała być całą duszą wdzięczna.
Wysocki, który o dwóch kijach wywlókł się był za ogród, zkąd pole widać było, powracał także, jakby przeczuwszy Albinę, dla której był nietylko z miłością ojcowską, ale z bałwochwalczem uwielbieniem.
Oboje poczęli ją prowadzić do chaty, która czyściej jakoś, dzięki nowej służbie, wydała się Albinie.
Wysocka kłopotała się już, czem przyjmie dziecko. Szczęściem przyszło jej na myśl, że tędy przechodziły często kobiety z poziomkami, a w domu było do nich mleko. Za kilka groszy (a ostatnieby oddała) mogła dostać garnuszeczek spory.
Wysocki stary już w dziedzińcu rozpoczął opowiadać o Bożaku.
— Chce nas gwałtem wziąć do siebie — mówił — dobre jakieś zdaje się człeczysko, dalibóg — ale zawsze byłaby to służba, a ja, jakem żyw, nikomu nie służyłem — no i my starzy oboje, na co my się komu przydać możemy.
— A z litości i miłosierdzia żyć, — dodała Albina, — dopóki można się bez nich obejść, nie godzi się, ojcze kochany.
— Prawda?? i ja tak mówię — potwierdził mężnie Wysocki, siedząc na łóżku. — My teraz ciebie mamy, ty nam pomagasz... Od dziecka przyjąć rodzicom inna rzecz... choć i to nie miłe... bo rodzice dzieciom pomagać powinni... Czemże obcemu się odwdzięczyć?
Wysocka stara, swoim zwyczajem, stała podparta na ręku i zdawała się nie zupełnie podzielać zdanie męża, potrząsała głową... Jej się wydawało naturalnem szukać ulgi do życia na stare lata, na wszelki sposób.
— A! mój Pietrze, — odezwała się, — dobra taka hardość człeku, póki siły i zdrowie... a nam, co się już ledwie włóczymy, gdy kto z dobrego serca chce losu ulżyć... na co odrzucać...
Służby on wymagać ciężkiej nie będzie, pójść czasem z kluczami, spojrzeć na ludzi... Darmo-byśmy chleba nie jedli...
Spojrzała na córkę, która oczy spuściła, Wysocki dumał.
— A tobie, Helusiu, — rzekł, miło będzie tę chatę porzucić, w której my tyle lat przebiedowaliśmy razem! Jaka ona jest, to jest... kąty tu nasze... my do nich, jak ślimaki, przyrosliśmy... Liche to, ale na rolę nieraz pot upadł z czoła... Żyliśmy z niej... My tu sami i panowie, a tam... ekonomy, pisarze, wójty, dwornia... spokoju za grosz i kłaniaj się wszystkim.
Starzy nie mogli się porozumieć, a przy córce Wysocka z mężem się spierać nie chciała — zamilkli więc.
Albina była za tem, aby w miejscu pozostać, zwłaszcza, że Bodiakowski też okazywał się dosyć wyrozumiałym i grzecznym...
— Wszystko my to winniśmy tobie — mówił Wysocki, córkę całując w głowę. — Bóg miłosierny, ze nam ciebie przywrócił.
Wypytywano Albinę o jej pobyt u Czarlińskiej i tak czas upłynął do wieczora, a dziewczę się do powrotu przygotowywało, gdy nadszedł Mosiek.
Widać było po nim, że się spieszył, i zaraz w progu zaczął od tego, iż koniecznie chciał mówić z panną Albiną... ale wprzódy odejść nie mógł.
— Proszę panienki, to jej pewnie wiadomo, że ten pan Bożak z Młynysk chce ich (wskazał na starych) zabierać do siebie... Po co się to zdało? albo to tu źle? czy opłata wysoka? czy nasz pan kogo skrzywdził? toby jemu bardzo przykro było, żeby się Wysocki ztąd wyniósł... Sam mnie mówił, żebym ja starał się zatrzymać...
Żyd, uśmiechając się, spojrzał na Albinę.
— Panienka ma wielkie szczęście do ludzi... Co to gadać! Wszyscy ją chwalą, a dziwują się adukacij. Nasz pan... ja jego nigdy takiego nie widziałem... jak zacznie mówić o pannie, to mu się oczy śmieją...
Na co się wynosić ztąd... On może z czynszu co opuścić, jak go panienka poprosi...
— O! wolę sama dopłacić, niż prosić! — rozśmiała się Albina.
— W Młynyskach — począł prędko żyd — tam żadnego ładu nie ma jeszcze. Pustki, aż strach... Żywej duszy znajomej... Rad tu nie wiele, ale zawsze jeden drugiemu pomódz gotów.
Nic na to nie odpowiadając, Albina podziękowała tylko Mośkowi, który ją do wózka poprowadził, razem z matką.
Ci, co znali dawno Bodiakowskiego i widywali go w różnych życia wypadkach, w rozmaitych umysłu usposobieniach, nie przypominali sobie, ażeby kiedy tak był poruszony, niespokojny i zajęty.
Nawet w pamiętnej chwili, gdy mocno się rozkochał w córce dzierżawcy, która wyszła mu z pod nosa za majora od huzarów, gdy szalał dla niej tak, że nową uprząż sprawił, najtyczankę kupił, szopy kazał przerobić i dwie pary rękawiczek sprowadził, nie pamiętano go tak dziwnie ożywionego.
Wśród gry w wista, w rozmowie najobojętniejszej, powracał ciągle do tej zagadki, którą zadawał wszystkim:
— Ale bo, proszę ja państwa, czy to nie jest, można powiedzieć cud, żeby taka prosta dziewczyna, córka budnika, ordynaryjnych ludzi, wychowała się na taką pannę?...
Tu zaczynał palcem stukać do swego wielkiego czoła.
— Powiadam państwu... tu! tu! że tylko jej z rozdziawioną gębą słuchać. Ksiądz proboszcz powiada... jakże to... jakże?... fe... fe...minonalna... czy coś! (fenomenalna). Tak! tak! femenonalna!...
Zaczynał się śmiać.
— Bo potrzeba widzieć tych Wysockich! — dodawał, przykładając pięść do skroni. — Ordynaryjni ludzie. Mówią, że szlachta, no! gdzie to ich szlachectwo!? Z Mazurów są, zwyczajnie... No, a dziewczyna gdy chodzi, mówi, wszystkie nasze panie w kąt.
Śmiano się z tego zapału Bodiakowskiego, prześladując go Albiną, ale się wypierał z oburzeniem, tylko ciągle chciał... uznania tego cudu, który go niepokoił.
W inny sposób chwalił Albinę ksiądz proboszcz Spytek.
— Kuta to dziewczyna — mówił — a, nie mogę powiedzieć, w rzeczach religijnych tak usposobiona, że wszystkim by życzyć, aby większy katechizm umieli, jak ona: Ho! ho!... Musiała się sposobić na nauczycielkę. Głowa otwarta... No, i serce poczciwe, bo o rodziców dba, aż miło!...
Bożak, który był na probostwie w czasie rozmowy o Albinie, przerwał księdzu Spytkowi:
— Ja patrzyłem na to, jak ona rosła. Wszystko winna sama sobie. To też w Warszawie, gdzie ludzi gęściej daleko niż tu, gdzie na zdolnych nie zbywa, jej się dziwowano. Pracowała nad sobą niezmiernie. Umysł się wyrobił tą pracą własną, a serce nieszczęściem, bo młodość jej nie na różach upłynęła. Miała wiele do zniesienia.
Słuchano Bożaka, który jednakże w opowiadaniach był wstrzemięźliwy, i do zbytku tej bolesnej a wstydliwej po części przeszłości nie odsłaniał.
Czarlińskiej zazdroszczono.
Wszystkie panie z sąsiedztwa, zwłaszcza te, które miały córki i o wychowanie ich się kłopotały, wahając się pomiędzy pensją niebezpieczną, a guwernantką drogą, wzdychały, mówiąc o Albinie.
— Sędzina bo się pośpieszyła tak! — mówiły — kto mógł przewidzieć coś podobnego.
Do Sosenek zajeżdżały teraz z kolei nawet dalsze sąsiadki, które tu dawno nie bywały, aby Albinę zobaczyć, która skromnie, o ile mogła, wymykała się, nie lubiąc popisywać się sobą. Sędzina wdzięczną jej była za to, gdyż drżała, aby która z majętniejszych pań nie odmówiła jej tego skarbu, ofiarując lepsze wynagrodzenie.
Lato zbliżało się ku końcowi, gdy następujący list wysłała Albina do przyjaciołki:
„Musisz posądzać mnie o zobojętnienie i niewdzięczność, tak milczałam długo. Tłumaczy mnie to, że jednostajnemi obrazkami mego jednostajnego bardzo życia nie chciałam cię męczyć, a ta atmosfera ciszy, spokoju i zdrętwienia, jaka mnie otacza tutaj, oddziałała też na twoją starzejącą się przyjaciołkę.
„Wśród gwaru i ruchu miasta, życie podbudzane płynie gorętszemi prądami — tu człowiek uspokaja się, wchodzi w siebie, po trosze zamiera, bezczynność go odrętwia powoli.
„Po za te sine lasy, które stoją dokoła, jak mury oddzielające od świata, nie widać nic, wyjrzeć nie podobna. Tęskno w początku, potem się z tem, jak ze wszystkiem, co trwa, natura obywa.
„W położeniu mojem zmian zaszło mało. Najważniejszym wypadkiem było przybycie... spadnięcie z obłoków Onufrego Bożaka. Jest ono dotąd jeszcze nieskończonych rozmów, opowiadań i plotek źródłem. Dla mnie, możesz sobie wyobrazić, jakiem dobrodziejstwem był ten wysłaniec ze sfer znajomych i — niezapomnianych.
„Obawiałam się, że go te pustynie długo nie zatrzymają, że się wyprzeda i uciecze. Dotąd o tem mowy niema, może dla tego, że sprzedać te obszary trudno, może, iż p. Onufry zapragnął je zaludnić, ożywić i odrodzić.
„Marzyciel, z któregośmy się śmieli, ma teraz w ręku materjał do urzeczywistnienia utopij... chciałby zrobić coś wielkiego, coś dobrego, a sądzę, że nie jasno jeszcze widzi, co tu możliwem.
„Widuję go dosyć często.
„Ze wstydem i upokorzeniem wyznać ci muszę, że nie umiałam się oprzeć i rodziców utrzymać na dawnej ich siedzibie. Wahali się bardzo długo w swojej chałupie, przemawiało za nią nawyknienie, Bodiakowski nie chciał ich wypuścić z tamtąd, ja prosiłam, aby pozostali, nie życząc sobie zaciągać obowiązku wdzięczności względem Bożaka. Wszystko to się na nic nie zdało. Ja się dopilnować nie mogłam, a przeciw mnie spiskowano.
„Wszystko się dokonało tak skrycie, żem się nie dowiedziała o przenosinach, aż gdy rodzice byli w Młynyskach. Czarlińska, przez życzliwość dla mnie, uproszona przez przez Bożaka, choć wiedziała, co się przygotowywało, taiła przedemną i nie dopuszczała, aby mi kto szepnął, co się dzieje.
„Bożak tymczasem jeździł, namawiał, nęcił, posłał swoje furmanki, zabrał mi rodziców, przewiózł ich do gotowego dla nich dworku i dopilnował, aby się tam wygodnie umieścili.
„Chciałam odwiedzić rodziców, właśnie gdy się wybierali, Czarlińska mnie wstrzymała. Jednego dnia, gdym sama była z Jadwisią, wpada niespodzianie Bodiakowski. Musiałam wyjść do niego i spostrzegłam zaraz, że był czegoś nadąsany.
Zaledwie się przywitał, obrócił się do mnie.
— Cóż to tak źle było u mnie, po tylu latach przebytych, że rodzice panienki aż uciekać musieli? — zawołał.
— Jakto! uciekać — odparłam zdziwiona.
— Cóż to! panienka nie wie o niczem?
— Cóż się stało?
— Wynieśli się z Rudek!
— Dokąd? kiedy? — zawołałam.
— Trzeci dzień temu, do Młynysk, — począł p. Hieronim gniewnie. — Bożak, jak to zwyczajnie wielki pan, zrobił formalny zajazd, nasłał furmanki i ludzi, niemal gwałt popełnił.
Stałam milcząca i przerażona.
— Słowo panu daję — rzekłam — że ja o niczem nie wiem.
W tem weszła pośpiesznie Czarlińska, domyśliwszy się, o co chodziło, i mówić mu nie dała.
— Ja mogę poświadczyć, że panna Albina nie wiedziała o niczem — dodała zaraz. — Ale czego się pan masz tak gniewać? Nic na tem nie stracisz, a biednym Wysockim życie tam lżejszem będzie.
— Jakbym ja też na to nie mógł był poradzić — zamruczał Bodiakowski.
„Musiałam mu podziękować, tłumaczyć się i tak jakoś go ułagodziłam, ale Bożak sobie w nim zrobił nie przebłaganego wroga.
„Ciągle potem na panów, na magnatów, na arystokrację wykrzykiwał, że uciskają radzi słabszych, aby tylko na swojem postawić.
„Śmiałam się w duchu, gdy mi Bożak z tytułem arystokraty na myśl przychodził, on, któregom znała, obiady skromne zajadającego u Wanczurskiej na kredyt.
— Po wyjeździć Bodiakowskiego nie miałam już spokoju, tak mi było pilno zobaczyć, co się stało z rodzicami, i wojnę wytoczyć p. Onufremu. Sędzina mi konie ofiarowała, pojechałam do Młynysk...
„Lucynko moja! zdawało mi się doprawdy, żem do nich wyprawiwszy się, znalazła się gdzieś wśród amerykańskich lasów i ziem niezamieszkanych, takie to dzikie, puste, milczące i jeszcze charakter pierwotnych epok noszące na sobie.
„Wyobraź sobie przestrzenie olbrzymie, zarosłe lasami, wśród których wichry tylko i burze gospodarzyły.
„Bory, gąszcze, całe mile pogorzelisk ze stojącemi na nich spalonemi na pół drzewami, moczary nieprzebyte. Stosy łomów gnijących i porastających nowemi, młodemi wypustkami... Strumienie gniłe i brody bez mostów... prawie żadnych śladów ludzkiej ręki i pracy.
„Smutne to, jak cmentarz, ale ma poezję swoją. Gdzieniegdzie natrafiasz na wyspę zieloności, wśród której najpiękniejsze kwiaty leśne bujają; wpośród wytrzebionych przestrzeni, tu i owdzie wznosi się sosna-olbrzym, stara jak świat, opalona, ogołocona z gałęzi, niby pomnik na pobojowisku...
„Drogi?? możnaż to nazwać tem imieniem?? Ślady kół niekutych je stanowią — nic więcej.. Kto pierwszy je tu fantastycznie wytykał, Bóg jeden wie, musiało to być przed wieki...
„W ciągu mil kilku trafiło mi się tylko jeden opustoszony szałas spotkać, jeden stary krzyż i kapliczkę drewnianą nad strumieniem.
„Mnóztwo przy niej na drzewach wiszących łachmanów, podartych kawałków płótna i odzieży wytłumaczył mi woźnica, jako... ofiary chorych, którzy tu uzdrowienia szukali.
„Napiłam się i ja z tego cudownego źródła, woda była zimna, ale nie powiem, aby mi szczególniej smakowała.
„W kapliczce znalazłam obrazek papierowy N. Panny i skromne bardzo wota, obok których ptactwo leśne gospodarowało.
„Młynyska leżą na podniosłym brzegu rzeki spławnej i są wielką osadą... zapewne bardzo starą, a niegdyś pańską, ale i tu wszystko w ruinie. Dwór zdala widać tak opuszczony i niepozorny, jak wieś i inne budowy.
„Do chaty rodziców łatwo mi się było dopytać, bo się tak niedawno wprowadzili, że jeszcze o tem musieli mówić wszyscy. Dworek dawniej należał do... rachmistrza, gdy tu jeszcze było co rachować, a handel drzewem kwitnął.
„Zarumieniłam się z radości, wchodząc, tak po chacie w Rudkach, wydał mi się ów dworek wspaniałym... Otacza go wcale nie zaniedbany owocowy ogródek.. a tuż za nim leży kawał pola, wypuszczony rodzicom. Zabudowania jakby nowe... dom — z gankiem... dwie izby na lewo z alkierzem, tyleż na prawo... a tak czysto i ładniuchno... że aż miło...
„Możeby mi się to wydało inaczej wcale, gdybym odrazu z Warszawy do Młynysk się dostała, ale po Rudkach — wspaniałe!
„Matka wybiegła z rękami załamanemi, obawiając się wymówek odemnie, aleśmy się popłakały tylko.
„Droga moja! Jak trochę powodzenia, promyk szczęścia dziwnie odżywia człowieka. Znalazłam rodziców, jak gdyby odmłodzonych. Ojciec chodzi o jednym kiju i spocząć nie może, tak jest wzruszony, tak sobie wiele obiecuje... Matka płacze.
„Długie lata nędzy i walki tak ją usposobiły, że i szczęście jej z oczu łzy wyciska.
„Zobaczywszy ich tak szczęśliwymi, mogłam że czynić wymówki?
„Przykro mi być tak wiele dłużną Bożakowi, ale cieszę się, przekonywając się, iż na świecie są ludzie, jak on, których powodzenie nie psuje.
„Bożak musiał zapewne przewidywać przyjazd mój tutaj i kazał sobie, jak się domyślam, dać znać o nim, bo nie upłynęła godzina, gdy się zjawił, rozpromieniony, wesół, ale zmieszany razem.
„Chciałam mu czynić wymówki, alem nie mogła i skończyłam milczącem tylko przywitaniem.
— Widzisz pani, że nigdy w Rudkach nie mogło być tak wygodnie, jak tu u mnie — rzekł — usiadłszy. Dworek stał pusty i byłby się zrujnował... ja ludzi potrzebowałem. Nie tylko, że nie uczyniłem ofiary, ale dla mnie to jest korzystnem i pożytecznem... Proszę więc już ani słowa... stało się!
— Zrobiłeś mnie pan przez to nieprzyjaciela i sobie także — odezwałam się — Bodiakowski przyjeżdżał z wymówkami... Żal ma do mnie...
— A przez tyle lat nie pomyślał o tem, żeby starym i biednym ludziom czemś dopomódz? — odparł Bożak. — Teraz po czasie. Wiem, że z p. Bodiakowskim będę teraz musiał i o granicę, i gdziekolwiek się spotykamy, staczać walkę, ale to mi przynajmniej da zajęcie, na którem zbywa. Oprócz niego, całe niemal sąsiedztwo równie jest usposobione dla przybysza — dodał — oprócz poczciwej pani sędzinej Czarlinskiej. Trzeba się poddać losowi swemu. Nieboszczyk dziadunio nie lepiej był z sąsiadami, i ze wszystkimi prawie się procesował; ja wprawdzie ugodnie, choć ze stratą, pokończę te spory, ale serc sobie nie pozyskam...
„Westchnął...
„Z późniejszej rozmowy przekonałam się, że Bożak, równie jak ja, czuł się tu w pustyni, jakby zdrętwiałym... nie wiedział co robić, nikt go nie rozumiał, nie miał się z kim rozmówić.
„Chciał mi koniecznie pokazać swój dwór, ogród, i namówił matkę, ażeby poszła z nami.
„Nic smutniejszego wystawić sobie nie można nad ten ogromny dworzec stary, niegdyś może na swój sposób okazały, a dziś okrutnie zniszczony. Więcej niż połowa sal, izb, pokojów opuszczona, podłogi powydzierane... W innych brak sprzętów... Tu i owdzie wala się jakaś pamiątka, może szacowna, ale zaniedbana i sponiewierana... W kilku pokojach, które zajmuje pan Onufry, szafy całe pożółkłych papierów, które mają właściwą sobie woń zbutwiałości i stęchlizny. W najweselszej izbie, do której zagląda słońce, zamieszkał po kawalersku Bożak...
„Ogród także niegdyś musiał być po pańsku założony, ale zarosł i dziczał, dziś to las jakiś, z wyjątkiem kilku kwater drzew owocowych i warzywa.
„Na strychu znalazł pan Onufry to, co go podobno z całego spadku najwięcej uradowało... wyrzuconą tam starą bibljotekę, jak on powiada, białych kruków.
„Ale kruki te myszy i szczury niemiłosiernie zniszczyły, a nie wiem, czy Bożak potrafi z nich co całkowitego i nie uszkodzonego wyciągnąć.
„Kilka godzin spędziliśmy na obchodzeniu dworu i ogrodu, na przypatrywaniu się okolicy, której nie zbywa na wdzięku. Dziki ten ogród leży na wysokim brzegu rzeki i widok z niego na szeroko rozlane jej wody, łąki, wyspy, dębami zarosłe, dalekie lasy — jest majestatyczny, choć tak smutny.
„Lecz widzę, że list mój niezmiernie się stał rozwlekłym, Lucynko moja, a ciebie te przygody przyjaciółki tak dalece obchodzić nie będą, więc kończę treściwie.
Nazajutrz rano powróciłam do Sosenek, rozmarzona temi lasami. Życie weszło w tryb zwyczajny, uczymy się z Jadwisią i gwarzym z sędziną, która, choć nie młoda, ale chciwą jest też dowiedzieć się, objaśnić, nauczyć. Życie staje się znośnem.