Przygody Jurka w Afryce/Rozdział IV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Przygody Jurka w Afryce |
Wydawca | Janina Kwiatkowska |
Data wyd. | 1932 |
Druk | Zakłady graficzne „POLSKA ZJEDNOCZONA“ |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Po obiedzie w gościnnym domu kupca Boncour, przyjaciela pana Waniewskiego, podróżnicy wypoczywali aż do godziny czwartej, poczem ruszyli dalej, bo słońce nie dokuczało już swym skwarem.
Dobra droga skończyła się wkrótce i teraz zaczęła się inna, o jakiej Jurek pojęcia nie miał.
Przerąbali ją murzyni na rozkaz białych ludzi.
Tak wązka, że dwa samochody z trudem mogłoby się na niej wyminąć, szła przez dżunglę i zarośla krzaków.
Plant drogi leśnej zbudowano w sposób, znany wyłącznie w Afryce.
Robotnicy, zasypawszy doły po wykarczowanych pniach, ziemię okryli grubą warstwą faszyny, czyli prętów i bambusów, skrapiając je wodą z odrobiną cukru i mąki.
Taka praca odbywała się przez dzień cały, w nocy zaś przybywali inni robotnicy, ukryci od oczu ludzi. Były nimi termity. Małe, ślepe owady, podobne do mrówek, a żyjące pod ziemią lub w zbudowanych przez nie wysokich kopcach.
Miljony pracowitych, mądrych istotek przychodzi tu w nocy i natychmiast rozpoczyna roboty budowlane, przynosząc ze sobą ziemię, przerobioną w żołądku na cement.
Termity budują sklepienie nad zbryzganym słodką wodą pokładem faszyny.
Postępują w ten sposób za każdym razem, gdy znajdują jakieś pożywienie.
Pochodzi to stąd, że termity nie znoszą słońca.
Znalazłszy coś do zjedzenia, natychmiast pokrywają to warstwą swego cementu i doprowadzają do niej krytą galerję, biegnącą od gniazda.
Gdy termity powloką ułożoną warstwę prętów i trzcin cementem, murzyni ubijają go ciężkiemi walcami i kładą nową faszynę, którą owady znowu okrywają swoim budulcem.
Taka wspólna praca ludzi i termitów powtarza się do trzech lub pięciu razy, poczem powierzchnia drogi staje się równą i twardą.
W takim stanie trwa przez lato, bo gdy nastaje zima podzwrotnikowa, szalone ulewy rozmywają drogę, a od starych korzeni odrastają młode pędy i tworzą gęste zarośla.
Są to tak zwane sezonowe drogi, wymagające każdego roku odnowienia.
Samochód pana Waniewskiego toczył się powoli, bo droga dopiero niedawno została odbudowaną, a powierzchnia jej plantu nie stwardniała jeszcze dostatecznie.
Minąwszy o zmierzchu małą wioskę murzyńską, podróżnicy przebyli płytki potok i wjechali na marny odcinek drogi, okrytej głębokiemi dołami.
Inżynier z trudem prowadził maszynę, omijając te przeszkody.
— Któż to tak popsuł drogę? — zapytał Jurek.
Pan Waniewski uśmiechnął się i odparł:
— Przeszło tu stado słoni, mój mały! One to wycisnęły te ślady swemi ciężkiemi nogami.
Chłopak klasnął w dłonie i zawołał:
— Muszą więc być wpobliżu? Jakżeżbym chciał ujrzeć je zbliska!
Ojciec zaśmiał się cicho i rzekł:
— Ej, chyba odeszły już daleko! Słonie nie lubią paść się przy drogach i w miejscach, gdzie są osiedla ludzkie. Te ciężkie olbrzymy z łatwością maszerują po osiemdziesiąt kilometrów na dobę. Zapewne żerują teraz gdzieś przy granicy Liberji! Ostrożne to i czujne zwierzęta!
Inżynier zaczął opowiadać synowi o obyczajach słoni afrykańskich. Jurek dowiedział się, że są daleko dziksze od indyjskich i z trudem dają się ułaskawić. O przyzwyczajeniu ich do pracy, jak to czynią Hindusi ze swemi słoniami, nie może być mowy.
Chłopak dowiedział się niezwykle ciekawych rzeczy o tych olbrzymich zwierzętach. Pan Waniewski opowiadał mu o wywiadach, czynionych przez stare słonie, o napadach ich na pola murzyńskie i o dalekich wyprawach, odbywanych w poszukiwaniu dzikiej papryki.
— Piekące strączki tej rośliny służą słoniom jako lekarstwo. Stwierdzono już nieraz, że ranne słonie kurują się papryką, która szybko goi głębokie nawet rany.
— To zupełnie tak, jak nasze psy! One też szukają jakichś ziół i zjadają je... — zauważył Jurek.
— Masz słuszność — potwierdził ojciec, zatrzymując nagle auto.
— Co się stało? — zapytał zaciekawiony chłopak.
— Musimy zapalić latarnie, bo za chwilę ściemni się zupełnie — rzekł inżynier i skinął na Herkulesa.
Murzyn zapalił reflektory, obejrzał motor i dolał smaru do pompki.
— No, a teraz zobaczysz inne rzeczy... — zaśmiał się pan Waniewski. — W nocy dżungla jest niemniej zajmująca, niż w dzień!
Jechali bardzo powoli, gdyż auto coraz częściej musiało zbiegać na dno dość głębokich wąwozów i brnąć przez potoki o kamienistem lub zamulonem dnie.
Przejeżdżając przez mętną, grzązką rzekę, gdy snop światła, odrzucanego przez latarnie, oświetlił jej brzeg, Jurek spostrzegł dwa czerwone ogniki, które zapaliły się w trawie i wnet zgasły.
Jednocześnie dobiegł go głośny syk i plusk wody.
— Co to było? — szepnął chłopak.
Ogniki te spostrzegł też Herkules, więc, pochyliwszy się do Jurka, powiedział swoją łamaną mową:
— Krokodyl spać trawie... krokodyl lękać się auto... skoczyć woda! Cha-cha-cha!
— Ale skąd te ogniki, migające w trawie? — spytał chłopczyk, dotykając ramienia ojca.
Pan Waniewski objaśnił go, że oczy wszystkich zwierząt, za wyjątkiem ludzi i małp, zaczynają świecić, gdy padają na nie jaskrawe i silne promienie latarni. Wprawni myśliwi potrafią zupełnie ściśle określić gatunek zwierzęcia z błysku ślepi.
Niezmiernie zainteresowało to Jurka.
Patrzył teraz przed siebie, pragnąc ujrzeć jarzące się źrenice zwierząt, oświetlonych reflektorami samochodu.
Czekał niedługo, gdyż na zakręcie drogi mignęły mu czerwone iskierki, a po chwili ujrzał stojącą nieruchomo antylopę z ostremi, czarnemi różkami.
W promieniach światła wydawała się śnieżno-białą, i tylko oczy płonęły jej czerwonym ogniem.
Antylopa stała nieruchomo, wpatrzona w nieznany, oślepiający ją przedmiot, szybko toczący się ku niej.
Skoczyła w gąszcz dopiero, gdy auto ryknęło krótko i głucho.
Z pod kół samochodu co chwila wyrywały się „vanneaux“ i z ochrypłym krzykiem znikały w mroku.
Niektóre jednak zawracały natychmiast i leciały na światło, uderzając się o siatki, zabezpieczające latarnie, i spadając na ziemię.
Na oświetlonych gałęziach drzew tam i sam zapalały się czerwone i zielone ogniki, a pan Waniewski i Herkules wskazywali je chłopakowi i opowiadali:
— Na kauczukowem drzewie zanocowało sobie stadko papug... Widzisz kilka czerwonych iskierek? Ptaki patrzą jednem okiem, bo drugie pozostaje w cieniu... Tam na szczycie suchego „karite“ płonie też czerwony ognik, ale znacznie większy... zapewne, jest to drapieżny ptak: białoogoniasty orzeł, czy może, sęp... Patrz! Patrz! Na konarze baobabu zapaliły się dwa zielone punkciki... Jakiś czworonożny drapieżnik skrada się do zwęszonej przezeń zdobyczy...
— Jakiż to drapieżnik? — pytał szeptem Jurek.
— Musi to być plamista mangusta... lub czarna w białe centki cyweta... — odpowiedział pan Waniewski.
— Nie, mussu! — zaprzeczył murzyn. — Być to serval, duży, dziki kot pręgowany... skradać się do antylop, które zaczaiły się w zaroślach bambusowych... Serwal skakać na grzbiet... gryźć... a potem — jeść, dużo jeść!...
Około północy zdarzył się wypadek. Pękła opona.
Póki inżynier z murzynem zdejmowali koło i pompowali powietrze do nowej kiszki, Jurek chodził po drodze i przyglądał się jej z ciekawością, wiedząc już, że została zbudowana przez termity.
Wkrótce spostrzegł połyskujące w kurzu zielone iskierki.
Pomyślał, że są to jakieś barwne kamyczki, świecące w promieniach latarni.
Schylił się i już wyciągnął rękę, by je wygrzebać z piasku, gdy nagle ze wstrętem cofnął ją i wydał lekki okrzyk przerażenia.
Zobaczył dużego, szarego pająka.
Jakgdyby pancerz okrywał jego opasłe ciało, a długie, grube nogi grzebały w kurzu i co chwila posuwały zdobycz ku puszczy.
Jurek domyślił się, że bandyta nocny poluje na termity, wychodzące na powierzchnię, zbudowanego przez nie sklepienia, lub na inne owady.
Chłopak zbliżył się do ojca i opowiedział mu o pająku.
Inżynier kiwnął głową i rzekł:
— Tysiące ich o zmroku wychodzi na drogi i żeruje. Są to pająki-kraby, biegające bokiem, a tak twarde, że trudno je zabić. Będziesz, mój mały, znajdywać je na ścianach naszego domu, a nawet w łóżku, jeżeli służba niedokładnie podwinie siatkę pod materac... Na szczęście, nie napadają na ludzi, a są nawet ich sojusznikami...
— Te wstrętne pająki?! — zawołał Jurek.
— Tępią one komary, gryzące bąki, a nawet jadowite jaszczurki — objaśnił ojciec.
Naprawa koła zabrała im całą godzinę.
Już świtać zaczęło, gdy dojechali do koncesji leśnej, którą kierował pan Waniewski.
Zmęczony i śpiący Jurek ujrzał na pagórku nieduży gaik. Pod palmami „rafja“[1] i mangowcami stał parterowy, bielutki domek z małą werandką, ze spuszczonemi żółtemi firankami. Okna zasłonięte były nisko zwisającym okapem strzechy i pomalowanemi na zielono matami z włókien „rafji“ i prętów bambusowych.
— Za chwilę będziemy już w domu! — zawołał ojciec Jurka i dał trzykrotny sygnał.
Ze stojących na uboczu stożkowatych trzcinowych chatek wybiegło natychmiast kilku murzynów.
Czarni ludzie wymachiwali radośnie rękami i krzyczeli coś, czego z poza turkotu motoru nie można było dosłyszeć.
Na werandę wyszedł biało ubrany człowiek i dawał znaki hełmem, witając przybywających.
— To mój pomocnik, mister John Burney[2] — młody, dzielny inżynier amerykański i znakomity strzelec! — rzekł do Jurka pan Waniewski i, podnosząc rękę, krzyknął po angielsku:
— Hallo, John!
Wkrótce młody Amerykanin serdecznie witał swego szefa i potrząsał ręce Jurkowi.
Chłopakowi bardzo się podobała poważna, łagodna twarz młodzieńca, jego śmiałe, jasne oczy i zwinna, muskularna postać.
Burney wyczuł to i, uśmiechając się, mruknął do chłopczyka:
— Well![3] Zabiorę ciebie ze sobą na polowanie, mój mały przyjacielu!
Jurek aż podskoczył z radości.