Przygody Jurka w Afryce/Rozdział III
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Przygody Jurka w Afryce |
Wydawca | Janina Kwiatkowska |
Data wyd. | 1932 |
Druk | Zakłady graficzne „POLSKA ZJEDNOCZONA“ |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Rano przed willą stanął samochód Renaud, kierowany przez Herkulesa. Ztyłu na siatce i na stopniach wozu umieszczono bagaże Waniewskich, — a murzyn raz jeszcze starannie obejrzał motor i wstawił do auta blaszanki z benzyną.
— Gotowe! Mussu chcieć jechać! — oznajmił, wchodząc na werandę, gdzie kończono właśnie śniadanie.
Inżynier kazał murzynowi wsiąść do wozu, sam zaś zajął miejsce przy kierownicy, posadziwszy przy sobie synka.
— Z Bogiem! — rzekł pan Waniewski.
Auto ruszyło wzdłuż brzegu morskiego, wybiegło na szeroką drogę i wkrótce sunęło pomiędzy dwiema ścianami wysokich drzew o gęstem podszyciu z krzaków i pnących się roślin.
Jurek co chwila podskakiwał na siedzeniu i wydawał okrzyki zdumienia i zachwytu.
Rozglądając się na wszystkie strony, zasypywał ojca pytaniami.
Okolica, knieja, owady i ptaki, zda się niebo nawet, jakgdyby przetkane złotem, były nowe, cudowne, nigdy nie widziane!
Chłopak czuł się doskonale.
Wypoczął i wyspał się znakomicie, a skwar wcale mu nie dokuczał.
Silny prąd powietrza, prutego przez pędzącą maszynę, przenikał przez lekkie, białe ubranko, a wygodny hełm z wentylatorami osłaniał głowę od szkodliwego działania podrównikowego słońca.
Jurek w każdej chwili spostrzegał ciekawe rzeczy, o których nie miał najmniejszego pojęcia.
Chociażby sama dżungla!
W podręczniku geografji wyczytał, że jest to gęsty, nieraz dziewiczy, nieprzebrnięty las podzwrotnikowy.
To określenie nic nie mówiło!
Teraz dopiero widział dżunglę afrykańską, rozpościerającą się na obie strony od równika.
Jurek nie mógł sobie wyobrazić, żeby można było przedrzeć się przez tak straszliwe haszcze, oplecione lianami i okryte, niby płaszczem, pnącemi roślinami, zdobnemi w barwne, wonne kwiaty.
Olbrzymie, nieraz wysokie na sześćdziesiąt metrów mahonie, baobaby, palmy i inne nieznane drzewa, o grzebieniastych pniach i pokracznych konarach, swemi koronami tworzyły namiot nieprzenikniony nawet dla gorących promieni słońca. Na dole wśród gmatwaniny młodszych drzew, krzaków i zarośli wysokich trzcin panował mrok, pełen tajemnic i czającego się w nim niebezpieczeństwa.
— Boże! Jakiż to straszny gąszcz! — wołał Jurek. — Ileż to dzikich zwierząt, węży i ptaków może się tam ukrywać?!
Pan Waniewski potrząsnął głową i odpowiedział:
— Ta dżungla przed dwoma laty została już znacznie przetrzebiona. Wydarzyło się tu też parę pożarów leśnych. Właśnie, im to zawdzięczając, tak szybko wybujała młoda roślinność.
— Pożary temu dopomogły? — spytał zdziwiony Jurek. — Ogień?!
Ojciec, wstrzymując nieco bieg auta, wskazał ręką na leżące wśród zarośli pnie obalonych drzew i rzekł:
— Ogień zrzucił te drzewa. Leżąc na wilgotnej, nieraz bagnistej glebie, szybko gniją i użyźniają ziemię. Nasiona i boczne pędy, wyrastające ze starych korzeni, mają dobre warunki do pomyślnego wzrostu. W ten sposób natura zabliźnia zadane jej przez człowieka rany...
— Rozumiem teraz... — szepnął chłopak. — A przecież ogień nie strawił wszystkich drzew!
— Najsilniejsze przetrzymały pożar i zagoiły swoje rany — powiedział inżynier, przesuwając regulator na drugą szybkość.
Jechali bez wypadków, chwilami doprowadzając pęd do siedemdziesięciu kilometrów na godzinę.
Droga, ubita z gliny, zmieszanej z twardą, jak cement, ziemią z kopców termitów prosta była i gładka.
— Świetna szosa! — zachwycał się mały podróżnik.
— Narazie, tak! — potwierdził pan Bolesław. — Mamy tej drogi około osiem — dziesięciu kilometrów, a później skręcimy na boczną, leśną drogę — tam będzie gorzej!
Umilkli, a chłopak jeszcze z większą ciekawością rozglądał się dokoła. Oczy mu pałały; z trudem wstrzymywał się od okrzyków, bojąc się przeszkadzać ojcu w prowadzeniu maszyny, gdyż właśnie droga zaczęła robić nagłe skręty, a na spotykanych coraz częściej wązkich mostkach należało być ostrożnym.
Nad autem, co chwila przelatywały duże, barwne motyle. Podobne były raczej do ptaków lub do ciemno-szafirowych nakrapianych białemi centkami nietoperzy.
Na drodze nie spotykali ani ludzi, ani też wozów.
Tylko z chatek, ukrytych w dżungli, wychodzili i spoglądali na samochód czarni dróżnicy, naprawiający szosę.
Zato coraz częściej spotykali stadka ptactwa.
Rdzawe kuropatwy grzebały w kurzu i leniwie zbiegały do rowu, ujrzawszy nadjeżdżające auto; centkowane, szare perliczki uciekały tuż przed kołami wozu i ciężko podnosiły się na krótkich skrzydłach, przeraźliwie krzycząc.
Jakieś drobne, czupurne kurki tkwiły na stosach kamieni, złożonych na zboczu drogi i zuchwale przyglądały się ludziom.
Jeszcze inne ptaki — jasne z bronzowemi skrzydłami, o długich, czerwonych nogach i żółtych dziobach, całemi gromadami siedziały na drodze, rozpraszając się na wszystkie strony tuż-tuż przed kołami.
— Te ptaki podobne są do naszych dużych kulików — zauważył Jurek, podnosząc na ojca pytający wzrok.
— Masz słuszność, synku — odpowiedział pan Waniewski. — Są to kuliki, żyjące zresztą w suchych miejscowościach. Francuzi nazywają je „vanneaux“[1] i nie lubią tych ptaków, ponieważ są one nieprzejednanymi wrogami myśliwych.
— Spodziewam się! — ze śmiechem zawołał chłopak. — Żadna zwierzyna nie lubi myśliwych — to zrozumiałe!
Pan Waniewski, zatrzymując maszynę, odparł:
— Tutejsi myśliwi nigdy nie polują na te kuliki, gdyż mięso ich nie jest dobre. „Vanneaux“ zato polują na myśliwego, i biada temu, kogo zoczą. Lecą za nim całą gromadą i drą się, jak oszalałe, płosząc wszystką zwierzynę.
— A to dopiero heca! — zaśmiewał się Jurek.
Wyszedłszy z wozu i kazawszy Herkulesowi zajrzeć do motoru, inżynier mówił dalej do chłopaka:
— Nie lubią ich też szoferzy! Przekonasz się wkrótce, że ptaki te są wprost niebezpieczne w nocy. Lecą one na światło latarni, tłuką nieraz szyby u auta, a rozpryskującemi się odłamkami szkła kaleczą kierowców.
— Takie głupie są te ptaki?! — zdziwił się chłopczyk.
— Coprawda, to wszystkiemu winne jest światło, które oszałamia i oślepia nietylko ptaki lecz i zwierzęta — objaśnił ojciec.
Herkules, zamknąwszy maskę motoru, rzekł:
— Mussu jechać, motor kręcić... dobrze kręcić!
Już wsiadali do auta, gdy w tej samej chwili rozległo się złośliwe rechotanie, przechodzące w głuche warczenie.
— Małpy! Małpy! — krzyknął Jurek, palcem, wskazując na wysokie, rozłożyste drzewo.
Kilkanaście czarnych, kosmatych małp o białym zaroście dokoła pyszczków i długim srebrzystym ogonie, biegało po gałęziach i potrząsało niemi gniewnie, zgrzytając zębami i rechocąc.
Zapewne groźną postawą swoją zamierzały odpędzić ludzi, którzy w czemś musieli im zawadzać.
— Są to „czarne małpy“, nazywane przez murzynów Aszanti „leśnymi ludźmi“. Są one zwiastunami świtu, gdyż pierwsze witają słońce basowemi nutami i budzą dżunglę z jej mieszkańcami.
Tymczasem małpy spuściły się na niższe gałęzie, szczekając i jazgocząc z coraz większą wściekłością.
— Coby to mogło być? — dziwił się pan Waniewski, oglądając się na wszystkie strony.
Przyglądający się małpom Herkules nagle uderzył się w czoło i zawołał:
— „Mussu“ wielki i mały „mussu“ patrzeć... tam! tam!
Jurek spojrzał w kierunku ręki murzyna i zobaczył dużego sępa o gołej szyi i ogromnych, czarnych skrzydłach.
Widocznie zerwał się z wysokiego drzewa, bo leciał ukośnie, kierując się ku ziemi.
O jakie sto kroków od auta zatrzepotał potężnemi skrzydłami i wyciągnął długie nogi o zakrzywionych szponach.
Małpy szalały coraz bardziej, miotając się wśród gałęzi i robiąc straszliwy rwetes.
— Mały „uruhu“ padać drzewo... Sęp widzieć, lecieć i schwytać... — wołał murzyn, przedzierając się już przez zarośla.
— Herkules myśli, że jakieś małpiątko stoczyło się z gałęzi, a drapieżny ptak zamierza porwać zdobycz... Widzisz, już zwija pióra! Za chwilę runie na ziemię!
Ledwie przebrzmiały te słowa pana Waniewskiego, gdy z krzaków wyskoczyła drobna małpka i, ujrzawszy murzyna, w jednej chwili wdrapała mu się na grzbiet i, drżąc cała, przytuliła się do niego.
Herkules, śmiejąc się głośno, wziął na ręce maleństwo, błagające go o obronę i szedł ku samochodowi.
Sęp, wydawszy ostry, jękliwy skwir, odleciał, ciężko machając skrzydłami.
Czarne małpy urwały nagle swe krzyki i trwożny rechot.
Siedziały na gałęziach i nieruchomym wzrokiem wpatrywały się w człowieka, niosącego małpkę.
Herkules podał ją Jurkowi, szepcząc:
— Mały „mussu“ brać „uruhu“ dla zabawy!
Pan Bolesław nic nie mówił, bacznie przyglądając się synowi.
Jurek wziął małpiątko. Podniosło na niego rozumne, piwne oczki i przytuliło się do chłopaka, objąwszy go długiemi, włochatemi rączkami.
Siedząca na najbliższej gałęzi małpa wydała krótki, lecz bardzo żałosny krzyk.
Jurek pomyślał sobie, że, być może, zrozpaczona matka woła swoje dziecko, które uważa już za zgubione na zawsze.
— Dziękuję, miły Herkulesie — powiedział do murzyna — ale ja wolę dać temu drobiazgowi wolność!
To mówiąc, zbliżył się do krzaków i posadził małpkę na gałęzi młodego drzewka.
Nie zdążył przejść kilkanaście kroków, gdy jedna z małp zeskoczyła z drzewa i porwała małpkę.
Jurek usłyszał jej basowy, radosny i rzewny głos.
Gdy powróciła do stada, tuląc do piersi odzyskane dziecko, małpy powitały ją urwanym, łagodnym pomrukiem, a potem umilkły i znowu przyglądały się ludziom, zapewne z wdzięcznością, lecz Jurek ze znacznej odległości nie mógł się o tem przekonać.
Po chwili ruszyli w dalszą drogę.
Gdy chłopak spojrzał na ojca, ten uśmiechnął się do niego serdecznie i mruknął:
— Sprawiedliwie postąpiłeś, mój mały! Nie wolno więzić żywych istot dla przyjemności zabawy!
Słowa te ucieszyły Jurka. Dumny był z pochwały ojca, którego kochał gorąco.
Wkrótce inne wrażenia zatarły jednak radosne uczucie dobrego uczynku. Chłopak zobaczył stadko zielonych, hałaśliwie skrzeczących papużek, które ścigały czarnego orła o pięknym, białym ogonie.
Drapieżnik unosił w szponach zielonego ptaka.
Papużki otoczyły go wkrótce ze wszystkich stron, podlatywały do straszliwego wroga i nielitościwie skubały go. Coraz częściej leciały wyrwane mu pióra i wyszarpnięty puch.
Śmiałym i zgodnym atakiem małe ptaki zmusiły olbrzyma do zwolnienia porwanej papużki. Rozpaczliwie machnąwszy skrzydełkami, spadła w zarośla trzcin, skrzecząc trwożnie.
— Widzisz, synku, jak to w naturze każdy ptak i każde zwierzę czyha i napada na inne — słabsze i bezbronniejsze? — zapytał pan Waniewski. — Tak też dzieje się i wśród ludzi... To — wielki grzech! Przecież pamiętasz przykazania Boskie i naukę Chrystusa Pana?...
— Kochaj bliźniego swego, jak siebie samego! — natychmiast odpowiedział Jurek.
— Właśnie! Właśnie! — westchnął ojciec. — Tymczasem ludzie walczą ze sobą nietylko podczas wojny ale i w życiu codziennem — oszukując się, mszcząc i rzucając sobie ciężkie oszczerstwa...
Pan Waniewski umilkł.
Jurek też się nie odzywał, bo nagle zrobiło mu się czegoś smutno.
Spostrzegł to ojciec i, uśmiechając się do chłopaka, powiedział:
— Za dziesięć minut dojedziemy już do osady Bangui, gdzie moi przyjaciele oczekują na nas z obiadem. Głodny jesteś, Jureczku?
Chłopak popatrzył na ojca i, pochyliwszy się, ucałował go w rękę, trzymającą kierownicę.
— Jechałbym tak z tatusiem przez całe... całe życie! — szepnął gorąco.
— To dobre na tymczasem, póki jesteś jeszcze mały — rzekł ojciec poważnym głosem — lecz za kilka lat musisz już jechać sam — własną drogą i o własnych siłach, synku!
Westchnęli obaj i umilkli znowu.
Wkrótce ujrzeli pierwsze zabudowania dużej osady murzyńskiej — Bangui.
Na przeciwległym brzegu potoku, przepływającego koło wsi, stał otoczony ciemno-zielonemi mangowcami biały dom europejski o oknach, zasłoniętych żaluzjami.
Samochód, okrążywszy trawnik z rosnącem pośrodku drzewem bananowem, zatrzymał się przed zacienioną werandką.