<<< Dane tekstu >>>
Autor Mark Twain
Tytuł Przygody Tomka Sawyera
Wydawca Księgarnia J. Przeworskiego
Data wyd. 1933
Druk „Floryda“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Marceli Tarnowski
Tytuł orygin. The Adventures of Tom Sawyer
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ JEDENASTY
Zbrodniarz przychodzi na miejsce przestępstwa

Koło południa całe miasteczko zostało zelektryzowane okropną nowiną. Chociaż w owych czasach nikomu się jeszcze nie śniło o telegrafie, wieść biegła od człowieka do człowieka, od grupy do grupy, od domu do domu z szybkością niemal telegraficzną. Oczywiście nauczyciel zwolnił dzieci na popołudnie od nauki: całe miasto uważałoby go za niezmiernie dziwnego człowieka, gdyby tego nie zrobił.
Przy ciele zamordowanego znaleziono skrwawiony nóż, w którym każdy rozpoznawał własność Muffa Pottera — tak przynajmniej mówiono. Powiadano też, że jakiś zapóźniony obywatel spotkał Pottera o godzinie pierwszej czy drugiej w nocy, jak mył się w potoku, i że pijak natychmiast uciekł co sił w nogach. Były to okoliczności niezmiernie obciążające, zwłaszcza, że mycie się nie należało do zwyczajów Pottera. Dalej mówiono, że przetrząśnięto już całe miasto w poszukiwaniu „mordercy“ (ludzie są zwykle niezmiernie pochopni w uznawaniu dowodów winy i wydawaniu wyroków). Dotychczas go wprawdzie nie znaleziono, ale policja konna rozjechała się na wszystkie strony, i szeryf był pewien, że zbrodniarz jeszcze przed zapadnięciem nocy zostanie ujęty.
Ktokolwiek żył w miasteczku, śpieszył na cmentarz. Tomek zapomniał o swoich cierpieniach duchowych i przyłączył się do procesji. Wolałby wprawdzie pójść gdziekolwiek indziej, byle nie tam — ale mimo to ciągnęła go tam jakaś nieprzeparta, niezrozumiała siła.
Po przybyciu na miejsce przestępstwa z łatwością przecisnął swą szczupłą postać przez tłum i stanął wobec okropnego widowiska. Doznawał wrażenia, jakby od jego ostatniej bytności tutaj upłynął wiek cały...
Ktoś uszczypnął go w ramię. Kiedy się odwrócił, ujrzał Hucka. Jak na komendę poczęli natychmiast patrzeć każdy w inną stronę, obawiali się bowiem, aby z ich wymiany spojrzeń ktoś czegoś nie wyczytał. Ale wszyscy rozprawiali namiętnie i uwaga ludzi skierowana była w inną stronę: na straszliwy obraz przed ich oczyma.
— Biedny człowiek!
— Biedny młodzieniec!
— Oto najlepsza nauczka dla tych co okradają groby!
— Muff Potter będzie wisiał, jeżeli go złapią!
Takie padały zewsząd uwagi, pastor zaś rzekł
— To był sąd Boży! Objawiła się Jego karząca dłoń!
Nagle Tomek zadrżał od stóp do głowy: wzrok jego padł na na obojętną postać pół-Indjanina Joego.
W tej chwili tłum poruszył się i zakołysał, a zewsząd rozległy się głosy:
— Idzie! Idzie! Sam tu idzie!
— Gdzie? gdzie? — pytali inni.
— Muff Potter!
— Patrzcie! Zatrzymał się! Patrzcie! Wraca! Nie pozwólmy mu uciec!
Ludzie, którzy siedzieli na gałęziach drzew nad głową Tomka, krzyknęli zgóry, że Potter nie próbuje wcale uciekać, że jest tylko wystraszony i oszołomiony.
— Szatański bezwstyd! — powiedział ktoś ze stojących obok.
— Przychodzi tutaj, aby w spokoju napawać się widokiem swego dzieła! Nie spodziewał się, że zastanie tak liczne towarzystwo!
Tłum rozstąpił się, przepuszczając szeryfa, który przeszedł środkiem z poważną, urzędową miną, ciągnąc za sobą Pottera. Na twarzy nieszczęśliwego widniało okropne przerażenie, a w oczach odbijała się śmiertelna groza. Stanąwszy przed ofiarą, zatrząsł się jak w konwulsjach, zakrył twarz rękoma i zalał się łzami.
— Ja tego nie zrobiłem! — zawołał.
— Bracia, przysięgam na swoją cześć i zbawienie, że ja tego nie zrobiłem!
— A któż cię oskarża? — krzyknął jakiś głos z tłumu.
Był to dobrze wymierzony strzał. Potter odjął ręce od twarzy i powiódł dokoła wzrokiem z wyrazem przejmującej rozpaczy. Nagle spostrzegł pół-Indjanina i zawołał:
— O, Joe, przyrzekłeś mi, że nigdy...
— Czy to wasz nóż? — zapytał szeryf, podsuwając mu narzędzie zbrodni przed oczy.
Potter byłby upadł, gdyby go nie podtrzymano i nie posadzono na ziemi. Potem jęknął:
— Jakiś głos mówił mi, że jeżeli tu nie wrócę i nie zabiorę go...
Zadrżał. Bezsilnie poruszył ręką, jak człowiek niezdolny się bronić, i rzekł:
— Opowiedz im, Joe, opowiedz im... Wszystko stracone!
Tomek i Huck stali oniemiali z przerażenia, słysząc jak potworny kłamca o kamiennem sercu wygłaszał z całym spokojem swoje zeznanie. Spodziewali się, że lada chwila piorun padnie z nieba na głowę nędznika, i dziwili się, że kara Boża tak długo się odwleka. A gdy mieszaniec skończył i mimo to żył dalej, w duszach ich zgasł i rozwiał się niepewny odruch, aby złamać przysięgę i ocalić życie biednemu, omotanemu ze wszystkich stron więźniowi. Zrozumieli bowiem, że prawdziwy zbrodniarz najwidoczniej zaprzedał duszę djabłu, a byłoby rzeczą zgubną wdawać się w walkę z człowiekiem, którego chroniła taka potęga.
— Dlaczego nie uciekłeś? Poco przyszedłeś tutaj? — zapytał ktoś Pottera.
— Nie mogłem zapanować nad sobą... nie mogłem, — jęknął nieszczęśliwy.
— Chciałem uciekać, ale coś mię tutaj przemocą gnało!...
I znowu wybuchnął płaczem.
Pół-Indjanin Joe z takim samym niewzuszonym spokojem powtórzył w kilka minut później swoje opowiadanie przy formalnem przesłuchaniu, pod przysięgą. Widząc, że piorun ciągle jeszcze nie pada, chłopcy umocnili się w przekonaniu, że Joe istotnie zaprzedał duszę djabłu. Stał się przez to dla nich przedmiotem niesamowitego i przejmującego dreszczem podziwu.
Jak urzeczeni patrzeli na niego, nie mogąc oderwać od niego wzroku. W duchu postanowili obaj śledzić go po nocach, aby chociaż ukradkiem rzucić wzrokiem na jego straszliwego pana.
Joe pomógł dźwignąć ciało zamordowanego i położyć je na wóz, który je miały zabrać. W tłumie rozległy się szepty zgrozy, powiadano, że w tej chwili rana poczęła zlekka krwawić! Chłopcy uczuli nową nadzieję: może ta pomyślna okoliczność skieruje podejrzenia we właściwą stronę. Ale zawiedli się, gdyż ktoś wyjaśnił to zjawisko.
— Nic dziwnego! O trzy kroki od ofiary stał przecież Muff Potter!
Straszna tajemnica i dręczące wyrzuty sumienia na przeciąg całego tygodnia odebrały Tomkowi sen. Pewnego rana przy śniadaniu Sid powiedział:
— Tomku, tak się rzucasz zawsze w nocy i mówisz przez sen takie niestworzone rzeczy, że zupełnie nie mogę spać!
Tomek zbladł i zakrył oczy powiekami.
— To zły znak! — oznajmiła ciotka z naciskiem.
— Powiedz mi lepiej odrazu, co masz na sumieniu, Tomku!
— Nic. Nie wiem o niczem, — odparł Tomek, ale ręka tak mu drżała, że rozlał kawę.
— I wygadujesz takie głupstwa! — ciągnął Sid. — Ostatniej nocy wołałeś: „To krewi To krew! Widzicie przecież, że to krew!“ Ciągle to powtarzałeś. A potem wołałeś znowu: „Nie męczcie mnie tak! Powiem wszystko!“ Co powiesz? Co miałeś zamiar powiedzieć?
Tomkowi zawirowało przed oczyma. Niewiadomo, coby się z nim stało, gdyby w tej chwili z twarzy ciotki nie znikł badawczy wyraz i gdyby nie powiedziała łagodnie, przychodząc mu tem samem z pomocą:
— Tak, tak! To przez to okropne morderstwo! Ja sama nieraz miewam takie straszne sny na ten temat! Czasem śni mi się nawet, że ja to zrobiłam.
Mary wtrąciła, że i ona jest tem zabójstwem niezmiernie przejęta. Sid udał, że mu to wyjaśnienie wystarcza.
Tomek oddalił się, jak mógł najszybciej. Potem przez cały tydzień uskarżał się na ból zębów i codzień przed pójściem spać owijał sobie twarz chusteczką. Nie domyślał się jednak, że Sid śledził go bacznie, że często w nocy zsuwał mu z twarzy chustkę i podsłuchiwał długo jego majaczeń, a potem zpowrotem zakładał mu chustkę.
Powoli niepokój wewnętrzny Tomka począł znikać, rzekomy ból zębów stawał coraz niewygodniejszy i został wreszcie zarzucony.
Jeżeli Sidowi udało się dojść jakiegś związku w bezładnych pomrukach Tomka w nocy, to zachował to w tajemnicy. Tomka drażniło bardzo, ze koledzy jego ciągle teraz zabawiali się oględzinami zdechłych kotów, których widok odnawiał jego wspomnienie. Sid zauważył rychło, że Tomek w zabawach takich nigdy nie brał udziału, chociaż naogół miał zwyczaj obejmować przewodnictwo we wszystkich nowych przedsięwzięciach. Sid dziwił się temu wszystkiemu, ale nie mówił nic. Wreszcie zabawa w oględziny zdechłych kotów wyszła z mody i przestała dręczyć sumienie Tomka.
W czasie tych bolesnych przeżyć wewnętrznych Tomek wypatrywał codziennie albo przynajmniej co drugi dzień odpowiedniej chwili, aby się zakraść do małego, zakratowanego okienka więzienia i wsunąć „mordercy“ jakiś miły dla niego drobiazg, cokolwiek mógł zdobyć.
Więzienie było małym budynkiem murowanym, stojącym na skraju miasteczka, tuż nad bagnami. Straży nie posiadało, gdyż rzadko w niem ktoś przebywał. Podarunki, składane więźniowi, przyczyniały się do uspokojenia sumienia Tomka.
Mieszkańcy miasteczka mieli wielką ochotę chwycić pół-Indjanina Joego za kołnierz i przetrzepać go porządnie za ograbienie zwłok, ale cieszył się on tak straszną opinją, że nie znalazł się nikt, ktoby się ośmielił objąć w tej sprawie przewodnictwo. Sprawa utknęła więc na martwym punkcie. Zresztą Joe przezornie rozpoczynał swoje zeznania dopiero od opisu bójki, nie wspominając ani słowem o ograbieniu zwłok, które tę bójkę poprzedziło. Wobec tego uznano za rzecz najrozsądniejszą sprawy tej chwilowo w sądzie nie poruszać.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Samuel Langhorne Clemens i tłumacza: Marceli Tarnowski.