<<< Dane tekstu >>>
Autor Mark Twain
Tytuł Przygody Tomka Sawyera
Wydawca Księgarnia J. Przeworskiego
Data wyd. 1933
Druk „Floryda“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Marceli Tarnowski
Tytuł orygin. The Adventures of Tom Sawyer
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
Przysięga

Chłopcy pędzili bez wytchnienia w stronę miasta, oniemiali z przerażenia. Od czasu do czasu rzucali za siebie lękliwe spojrzenia, jakby w obawie, że są ścigani. Każdy pień, wynurzający się na drodze, stawał się w ich oczach jakąś groźną istotą, i zapierał im oddech w piersiach. Gdy w szalonym biegu mijali leżące poza obrębem miasta domy. ujadanie zbudzonych psów dodało skrzydeł ich nogom.
— Żebyśmy się tylko mogli dostać do starej garbarni, zanim padniemy ze zmęczenia! — wykrztusił Tomek, ledwie dysząc. — Już nie mogę dalej!
Ciężkie sapanie Hucka było jedyną odpowiedzią. Z oczyma utkwionemi w cel swych nadziei dobywali resztek sił. Zbliżali się coraz bardziej i bardziej, aż wreszcie, niemal zczepieni z sobą, runęli w otwartą bramę i z uczuciem ogromnej ulgi, zupełnie już wyczerpani, wpadli w ochronny mrok zabudowania. Powoli tętna ich uspokoiły i Tomek szepnął:
— Huck, powiedz, jak myślisz, co z tego wyniknie?
— Jeżeli doktór Robinson umrze, to kogoś powieszą.
— Doprawdy? Tak sądzisz?
— Sądzę? Wiem z pewnością!
Tomek myślał chwilę, potem rzekł:
— Ależ któż o tem doniesie? My?
— Co ty pleciesz! A gdyby się coś stało i nie powiesiliby Indjanina, to on nas prędzej czy później zamorduje, zatłucze na śmierć, tak pewnie, jak tu leżymy w tej chwili.
— Tak, tak, i ja także sobie to myślałem.
— Ktoś musi donieść, ale niech to lepiej zrobi Potter, jeżeli jest głupi. Zresztą on i tak jest wiecznie pijany!
Tomek nie odpowiedział — znowu coś mu przyszło na myśl.
— Huck, przecież Potter nie wie nic o tem! — szepnął.
— Jakże mógłby powiedzieć?
— Dlaczegóż nie miałby nic wiedzieć?
— Bo właśnie dostał po łbie w chwili, gdy Indjanin to zrobił. Nie mógł więc widzieć. Czy myślisz, że ma pojęcie o tem, co się stało?
— Na Boga, Tomku, masz rację!
— A przytem, kto wie, może po tem uderzeniu już się wcale nie podniósł?
— O, co to, to nie, Tomku! Był zalany, dobrze to widziałem — zresztą zawsze jest zalany. Gdy mój stary jest urżnięty, to może mu się nawet dzwonnica na łeb zwalić i nic mu nie będzie. Sam to mówi. Tak samo jest oczywiście i z Potterem. Gdyby ktoś na trzeźwo taki cios oberwał, to jestem przekonany, że byłoby już po nim.
Po chwili namysłu Tomek rzekł:
— Huck, czy potrafisz trzymać język za zębami? Z pewnością?
— Musimy, Tomku! Rozumiesz? Ten djabelski Indjanin nie robiłby sobie żadnych skrupułów, i potopiłby nas jak parę kociaków, gdybyśmy tylko pisnęli o tem, a on zdołałby uniknąć stryczka. Słuchaj, przysięgnijmy to sobie nawzajem, bo to musimy zrobić: przysiąc, że pary z ust nie puścimy.
— Zgadzam się najzupełniej, Hucku. Tak będzie najlepiej. Podnieś rękę i przysięgnij, że...
— O nie, w tym wypadku taka przysięga na nic. To dobre w jakichś głupstwach, drobiazgach, naprzykład gdy chodzi o dziewczęta, bo te lubią wystrychnąć człowieka na dudka i przyciśnięte do muru, zawsze coś wypaplają — ale w takiej doniosłej sprawie, jak ta, musi to być zrobione na piśmie. I to krwią!
Tomek oczywiście z zachwytem przyklasnął pomysłowi, który był głęboki, ciemny i groźny. Myśl ta była znakomicie dostosowana do ponurej godziny, okoliczności, otoczenia. Podniósł z ziemi małą, czystą deszczułkę, którą dojrzał w świetle księżyca, wydobył z kieszeni kawałeczek „lubryki“ i ustawiwszy deszczułkę tak, by światło padało na jego dzieło, zaczął z trudem gryzmolić następujące słowa, przygryzając język przy każdem pociągnięciu wdół, by je wzmocnić, a zwalniając nacisk przy każdej kresce dogóry:

Huck Finn i Tomek
Sawyer przysien-
gają ze o ty spra-
wje nikomu nie pi-
sną ani słuwka i
niech zaras tru-
pem padną jerzeli
coś żekną i niech
zginą marnje.

Huck był pełen podziwu dla Tomka z powodu jego łatwości pisania i wzniosłości wysłowienia. Wydłubał szpilkę z klapy surduta i zabierał się do wbicia jej sobie w ciało, gdy Tomek zawołał:
— Stój! Nie rób tego! Szpilka jest z miedzi, może być na niej grynszpan.
— Co to jest grynszpan?
— To trucizna. Rozumiesz? Połknij tylko, a zobaczysz!
Tomek odwinął nitkę z jednej ze swych igieł, potem każdy z chłopców ukłuł się w duży palec i wycisnął kropelkę krwi.
Po długiem gnieceniu udało się Tomkowi namalować początkowe litery swego nazwiska w ten sposób, że mały palec służył jako pióro. Potem pouczył Hucka, jak kreślić H i F — i przysięga stała się prawomocną. Zakopali deszczułkę przy murze wśród groźnych ceremonij i zaklęć. Uznali, że teraz kajdany, które związały ich języki, zamknęły się, a klucz do nich został rzucony w przepaść. Jakaś postać przdkradła się chyłkiem przez otwór po drugiej stronie napół rozwalonego zabudowania, ale jej nie spostrzegli.
— Tomek! szepnął Huck, — czy to już zmusza nas do milczenia na zawsze?
— A jak myślałeś? Oczywiście! Bez względu na to, co się stanie, my ani mru-mru! Przecieżbyśmy zaraz na miejscu padli trupem — zapomniałeś o tem?
— Tak, tak. Naturalnie!
Jakiś czas jeszcze szeptali coś do siebie. Nagle, tuż po drugiej stronie muru, może o pięć kroków od nich, pies zawył przeciągle i żałośnie. Chwycili się siebie kurczowo, śmiertelnie przerażeni.
— Do którego z nas może się to odnosić? — szepnął Huck.
— Nie wiem — zajrzyj przez otwór, prędko!
— Nie, Tomku, ja nie!
— Ja też nie mogę, Huck, nie mogę!
— Proszę cię, Tomku! O, znowu!
— Boże, dzięki ci! — szepnął Tom. — Znam głos tego psa. To Bull Harbison[1]!
— Ach, jakie to szczęście! Mówię ci, Tomku, byłem wprost nieżywy ze strachu. Byłbym przysiągł, że to jakiś obcy pies.
Pies znowu zawył. Chłopcy zdrętwieli znowu.
— O Boże! To nie jest Bull Harbison! — szepnął Huck. — Tomku, patrz!
Dzwoniąc zębami ze strachu, Tomek usłuchał, i przyłożył oko do otworu. Ledwie go było słychać, gdy wyszeptał:
— Huck, to jakiś obcy pies!
— Prędko, Tomku, prędko i Komu on chce śmierć wywróżyć?
— Z pewnością nam obu, bo przecież jesteśmy razem!
— Tomku, Tomku, nadeszła nasza ostatnia godzina! I zdaje mi się, że niema żadnej wątpliwości, dokąd ja pójdę po śmierci. Byłem zawsze taki nicpoń!
— Otóż widzisz! A skąd to pochodzi? Wieczne uciekanie ze szkoły i robienie wszystkiego, co zakazane! Ja także mogłem być porządny, jak naprzykład Sid, gdybym się był tylko starał — ale nie chciało mi się naturalnie! Ale jeżeli dziś jeszcze jakoś mi się to upiecze, to przysięgam, że zawsze, całe życie będę chodził do szkoły!
I Tomek zaczął troszeczkę popłakiwać.
— Ty i niedobry? — I Huck zaczął także szlochać. — Ależ Tomku, na Boga, ty jesteś jeszcze szczerem złotem w porównaniu ze mną! O, Boże, Boże, Boże! Ileżbym dał za to, aby mieć choć w połowie takie widoki, jak ty!
Tomek zaszlochał i szepnął:
— Patrz, patrz Huck! Odwrócił się od nas! Huck stwierdził to i rozradował się mocno.
— Jak Boga kocham, odwrócił się. Ciekaw jestem, czy i przedtem był odwrócony?
— Ależ naturalnie, tylko nie spostrzegłem tego taki osioł ze mnie! Wiesz, to cudownie! Ale kogo on teraz może mieć na myśli?
Wycie urwało się. Tomek nastawił uszu.
— Co to może być?
— Coś jakby Świnia chrząkała. Nie, Tomku, to ktoś chrapie.
— Co ty mówisz? Ale gdzie to może być, Huck?
— Zdaje mi się, że tam, po drugiej stronie. W każdym razie tak jakoś wygląda. Mój stary tak że tu czasem sypiał — razem ze świniami — ale jak on chrapie, to wszystko aż się trzęsie! Zresztą teraz już tu nie przychodzi...
W duszach chłopców obudził się znowu awanturniczy animusz.
— Huck, odważysz się, gdy ja pójdę naprzód?
— Wiesz, nie mam wielkiej ochoty... To może, być lndjanin Joe!
Tomek zamyślił się. Ale pokusa była zbyt wielka. Popychała ich przemocą w tam tą stronę. Zdecydowali się zatem na próbę, ale z zastrzeżeniem, że umkną natychmiast, gdyby chrapanie ustało. Poczęli się więc skradać cicho, na palcach, jeden za drugim.
Mieli może już tylko pięć kroków do chrapiącego, gdy Tomek stąpił na gałąź, która złamała się z głośnym trzaskiem. Śpiący zamamrotał, poruszył się trochę, tak że na twarz jego padło światło księżyca. Był to Muff Potter. Serca w nich bić przestały, stali chwilę, jak skamieniali, gdy człowiek się poruszył — ale strach minął zupełnie. Wymknęli się znowu na palcach przez rozwalający się mur zatrzymali się opodal, by się pożegnać. Przeciągłe, żałosne wycie znowu zatrzęsło powietrzem. Odwrócili się i zobaczyli nieznanego psa, stojącego o kilka kroków od legowiska Pottera, zwróconego ku niemu z podniesionym ku niebu pyskiem.
— Jezus, to dla niego! — wykrzyknęli chłopcy jednym tchem.
— Słuchaj, Tomku, mówią, że dwa tygodnie temu jakiś obcy pies wył o północy koło domu Johnny Millera, że także przelatywał puszczyk, siadał na dachu i jęczał, a przecież nikt tam nie umarł!
— Tak, wiem o tem. To niczego nie dowodzi. Przecież ostatniej soboty Gracja Miller upadła na rozżarzoną blachę w kuchni i okropnie się popiekła!
— No tak, ale nie umarła... A nawet ma się już znacznie lepiej.
— Doskonale! Czekaj, a zobaczysz. Przyjdzie na nią kolej, tak samo, jak na Muffa Pottera. Mówią to murzyni, a oni znają się na takich rzeczach.
Rozstali się w zamyśleniu.
Noc kończyła się już prawie, gdy Tomek wślizgnął się przez otwarte okno do pokoju. Rozebrał się z przesadną ostrożnością i położył się, rad, że nikt jego nocnej wycieczki nie zauważył. Nie domyślał się, że słodko chrapiący Sid nie spał już od godziny.
Gdy się obudził, Sid już dawno był ubrany i wyszedł. W świetle dnia i całej atmosferze było coś, co znamionowało późną porę. Przestrach ogarnął Tomka. Dlaczego go nie obudzono, nie dręczono jak zwykle tak długo, dopóki się nie zwlókł z łóżka? Myśl o tem obudziła w nim niedobra przeczucia. W pięć minut ubrał się i zszedł nadół — senny i jak struty. Wszyscy siedzieli jeszcze przy stole, ale było już po śniadaniu. Ani słowa wyrzutu — tylko oczy, nie chcące go widzieć, tylko grobowe milczenie i jakiś uroczysty nastrój, który serce grzesznika napełnił trwogą. Osiadł i silił się na swobodną wesołość — ale daremne były jego wysiłki. Nie zdołał wywołać ani jednego uśmiechu, ani jednego słowa odpowiedzi. Zatonął w milczeniu, a dusza jego pogrążała się coraz bardziej w smutku.
Po śniadaniu wzięła go ciotka nabok, Tomek odetchnął z ulgą, bo był pewien, że idzie o odbiór zwykłej porcji. Pomylił się jednak. Ciotka rozpłakała się, pytała jak on może wysilać się wprost na to, by jej serce pękło, wreszcie kazała mu tak dalej postępować, pójść zupełnie na marne, a ją, posiwiałą od zgryzoty, wpędzić do grobu, bo szkoda już dla niego czasu i zachodu. To było gorsze, niż tysiące kijów; serce bolało Tomka więcej, niżby go bolało co innego. Płakał, błagał o przebaczenie i raz poraz przyrzekał poprawę. Został wreszcie odprawiony, ale czuł, że otrzymał tylko częściowe odpuszczenie win i że zdołał wzbudzić tylko połowiczne zaufanie.
Wyszedł z tej rozmowy zbyt przygnębiony, aby nawet pragnienie zemsty na Sidzie mogło znaleźć dostęp do jego duszy. Dlatego też niepotrzebne było śpieszne wycofanie się braciszka.
Tomek wlókł się do szkoły posępny. Otrzymał tam razem z Joe Harperem odpowiednią porcję ża niezjawienie s!ę w szkole poprzedniego dnia, ale odebrał ją z miną człowieka, którego serce brzemienne jest cięższemi troskami, który jest wyższy nad takie drobiazgi życia.
Potem usiadł na swojem miejscu, oparł łokcie na ławce, wetknął policzki między dłonie i tak trwał, zapatrzony w ścianę skamieniałem okiem cierpienia, które osiągnęło najwyższy punkt i niezdolne jest wznieść się wyżej. Uczuł jakiś twardy gniotący przedmiot pod łokciem. Po długiej dopiero chwili, powoli, ze zbolałą twarzą, zmienił pozycję i z westchnieniem wziął ów przedmiot do ręki. Był zawinięty w papier. Rozwinął go. Nastąpiło długie, głębokie, przeciągłe, rozdzierające westchnienie — i serce mu pękło. Była to owa miedziana gałka!
Stało się to jakby ostatniem ziarenkiem, dorzuconem do ładunku wielbłąda, pod którem grzbiet jego musiał się załamać.




  1. Gdyby pan Harbison miał niewolnika, imieniem Bul. Tomek mówiłby na niego Bull Harbisona; ale syn lub pies tego imienia nazywał się „Bull Harbison“.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Samuel Langhorne Clemens i tłumacza: Marceli Tarnowski.