<<< Dane tekstu >>>
Autor Mark Twain
Tytuł Przygody Tomka Sawyera
Wydawca Księgarnia J. Przeworskiego
Data wyd. 1933
Druk „Floryda“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Marceli Tarnowski
Tytuł orygin. The Adventures of Tom Sawyer
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ DWUDZIESTY SZÓSTY
Nawiedzony dom

W życiu każdego normalnie rozwiniętego chłopca następuje taki okres, gdy budzi się w nim gwałtowne pragnienie szukania ukrytych skarbów. To pragnienie opanowało pewnego dnia i Tomka. Chciał zaraz skomunikować się z Joem Harperem, ale go nie znalazł. Potem szukał Bena Rogersa, ale ten poszedł na ryby. Naraz natknął się na Czerwonorękiego Hucka. Huck nadawał się doskonale. Odciągnął go nabok i zwierzył mu w zaufaniu, o co chodzi. Huck nie miał nic przeciwko temu. Huck godził się brać udział w każdem przedsięwzięciu, które obiecywało rozrywkę i nie wymagało kapitału, bo rozporządzał kłopotliwym wprost nadmiarem takiego czasu, który nie jest pieniądzem.
— Gdzie będziemy kopać? — zapytał Huck.
— O, gdziekolwiek!
— Jakto, czy wszędzie są ukryte skarby?
— O, nie! One są zakopane w niektórych tylko miejscach, czasem na wyspach, czasem w zbutwiałych skrzyniach między korzeniami starych, obumarłych drzew, i to właśnie w miejscu, gdzie o północy pada cień, a czasem pod progiem domów, w których straszy.
— A kto je zakopuje?
— Hm, oczywiście zbójcy. A ty co myślałeś? Pastorowie może?
— Nie wiem. Jakbym ja je miał, tobym ich z pewnością nie zakopywał. Wydawałbym i żył sobie w dostatku!
— Ja tak samo. Ale zbójcy tak nie robią. Oni zakopują i zostawiają.
— Czy nigdy już po nie nie przychodzą?
— Nie. Wprawdzie mają zamiar kiedyś je zabrać, ale naogół albo zapominają znaków, jakie sobie porobili, albo umierają. Najczęściej leży to tak bardzo długo i rdzewieje, aż wreszcie ktoś znajdzie stary, pożółkły kawałek papieru, który powiada, jak odnaleźć znaki, papier, nad którym trzeba nieraz ślęczeć cały tydzień, zanim się go odcyfruje, bo cały pokryty jest sa em i dziwnemi kreskami i hieroglifami.
— Hiero... jak?
— Hieroglifami, to są, widzisz, takie obrazki i tam dalej, które na pierwszy rzut oka zdają się nic nie oznaczać.
— Czy masz taki papier?
— Nie.
— Więc jak chcesz odnaleźć znaki?
— Nie potrzebuję wcale znaków. Oni zawsze zakopują pod jakimś domem, gdzie straszy, albo na wyspie, albo pod obumarłem drzewem, z którego wystaje, korzeń. Próbowaliśmy już troszkę na wyspie Jacksona, i teraz też możemy od czasu do czasu popróbować. Mamy tu także taki zaklęty dom nad potokiem Cichego Domu, i jest tam mnóstwo takich wystających drzew, bardzo dużo!
— Czy skarb jest pod każdym takim korzeniem?
— Co ty pleciesz! Ależ nie!
— Więc skąd będziesz wiedział, do którego się zabrać?
— Musimy się zabrać do wszystkich.
— Tomku, ależ to zajmie cale lato!
— Więc co z tego? Ale wyobraź sobie, że znajdujesz miedziany garnek, cały zaśniedziały, zardzewiały, a w nim sto dolarów, albo zbutwiałą skrzynię, pełną diamentów. Co?
Huckowi zaświeciły się oczy.
— Cudownie, toby było cudownie! Wiesz, daj mi te sto dolarów, a diamenty ty sobie weź.
— Zgoda. Ręczę ci, że diamentami nie pogardzę. Czasem jeden taki jest wart dwadzieścia dolarów, a niema ani jednego, za któregobyś nie dostał najmniej pół lub całego dolara.
— Co mówisz! Naprawdę?
— Naturalnie. Każdy ci to może potwierdzić. Czy nigdy jeszcze nie widziałeś diamentu, Huck?
— Nie pamiętam...
— O, królowie mają ich moc!
— No tak, Tomku, ale ja nie znam żadnego króla.
— Wierzę ci! Ale jakbyś pojechał do Europy, tobyś widział, jak masami biegają po wszystkich drogach.
— Naprawdę biegają?
— Biegają? Zwarjowałeś! Ależ nie!
— No, to czemu mówisz, że biegają?
— Głuptas! Ja tylko chciałem przez to powiedzieć, że tam mógłbyś ich widzieć, ale nie, że biegają. Naturalnie, pocóż mieliby biegać? Ja tylko mam to na myśli, żebyś ich tam wogóle widział... no, tak, masami, rozumiesz? O, naprzykład starego garbatego Ryszarda!
— Ryszarda! A jak się nazywa?
— On nie ma nazwiska. Królowie nie mają nazwisk, tylko imiona.
— Nie?
— Naturalnie!
— Jeżeli im się tak podoba, to niech tam sobie będzie, ale co do mnie, nie chciałbym być królem i mieć tylko imię jak jaki murzyn. Ale powiedz, gdzie chcesz kopać najpierw?
— Właściwie nie wiem jeszcze. Może zabierzemy się do tego starego drzewa na wzgórzu po drugiej stronie Cichego Domu?
— Dobrze!
Zdobyli jakąś starą, połamaną motykę i łopatę i wybrali się w trzymilową podróż. Przyszli na miejsce zgrzani i spoceni i rzucili się na ziemię w cieniu pobliskiego wiązu, by odpocząć i zapalić fajki.
— Podoba mi się to, — rzekł Tomek.
— Mnie także.
— Powiedz, Huck, gdybyśmy tak tu znaleźli skarb, cobyś ze swoją częścią zrobił?
— Codzień kupowałbym sobie kawałeczek tortu i szklankę wody sodowej i chodziłbym stale do cyrku, kiedy tylkoby przyjechał. Byłyby to wspaniałe czasy!
— A nicbyś nie odkładał?
— Odkładał? Poco?
— No, żeby mieć później z czego żyć!
— Toby się na nic nie zdało, bo jakby mój ojciec kiedy wrócił, a ja jeszczebym coś miał, to by to zaraz zagarnął, a ręczę ci, że onby wszystko prędko przepił. A co ty zrobisz ze swoją połową, Tomku?
— Kupię sobie nowy bęben, i prawdziwy miecz, i czerwoną szarfę, i małego buldoga, i ożenię się.
— Ożenisz się!
— Tak!
— Tomku, ty... ty zwarjowałeś!
— Czekaj, zobaczysz.
— Tomku, ależ to największe głupstwo, jakie wogóle można zrobić. Patrz na moich starych. Ciągle się tylko bili i kłócili. I to nie na żarty. Pamiętam jeszcze.
— To niczego nie dowodzi. Dziewczyna, z którą ja się ożenię, nie będzie się biła.
— Ależ, Tomku, mnie się zdaje, że one są wszystkie jednakowe. Zastanów się! A jakże się ona nazywa, ta twoja dziewucha?
— To nie jest dziewucha, tylko dziewczyna.
— Chyba to wszystko jedno. Jedni mówią dziewucha, inni dziewczyna, ale to przecież na jedno wychodzi. No więc, jak ona się nazywa?
— Powiem ci to kiedyś, nie teraz.
— Jak chcesz! Ale kiedy ty się ożenisz, to wtenczas Już będę zupełnie sam, jakkolek na świecie.
— Ale gdzież tam, będziesz u nas mieszkał! No, ale teraz ruszajmy się, trzeba się zabrać do kopania.
Pracowali w pocie czoła całe pół godziny. Bez skutku. Znowu pół godziny wysiłków, i znowu nic. Huck rzekł wreszcie:
— Czy oni zawsze tak głęboko zakopują?
— Czasami... nie zawsze. Naogól nie. Myślę, żeśmy nie natrafili na właściwe miejsce.
Wybrali więc inne i zaczęli na nowo. Praca szła ciężko, ale szła. Jakiś czas kopali w milczeniu. Wreszcie Huck wsparł się na łopacie, otarł rękawem pot z czoła i zapytał:
— Gdzie chcesz kopać potem, gdy tu skończymy?
— Może zabierzemy się do tego starego drzewa na Cardiff Hill, za domem wdowy.
— Zdaje mi się, że to będzie dobre miejsce.
Ale Tomku, czy nam wdowa nie zabierze skarbu, bo to przecież na jej gruncie!
— Co? Zabierze? Niech spróbuje! Jeśli ktoś znajdzie taki zakopany skarb, to skarb jest jego, bez względu na to, do kogo należy grunt.
To uspokoiło Hucka. Praca została znowu podjęta. Po pewnym czasie Huck zawołał:
— Do licha! to musi być znowu złe miejsce. Jak myślisz?
— Wiesz, Huck, że to bardzo ciekawe. Wprost nie rozumiem. Czasem przeszkadzają czarownice, może i teraz jakaś nam w drogę weszła!
— Głupstwa! Przecież w dzień czarownice nie mają żadnej mocy.
— Prawda, nie pomyślałem o tem. Ach, już wiem, co to jest! Ale też głupcy z nas! Przecież trzeba się najpierw dowiedzieć, gdzie pada cień drzewa o północy, a potem dopiero w tem miejscu kopać!
— A do licha, to dopiero warjaci z nas, że się tu tak pocimy, niewiadomo poco! Do djabła, musimy tu przyjść znowu w nocy, a to okropnie daleka droga. Czy będziesz mógł wyjść z domu?
— Oczywiście! Musimy przyjść jeszcze dzisiaj, bo jak kto zobaczy te dziury, to zaraz pozna, co się święci, i sprzątnie nam skarb z przed nosa.
— Przyjdę dziś w nocy przed twój dom i będę miauczał.
— Dobrze. A teraz pochowajmy w krzakach narzędzia.
W nocy chłopcy zjawili się znowu o umówionym czasie. Siedzieli w cieniu i czekali. Miejsce było odludne, a odwieczna tradycja czyniła tę godzinę groźną i uroczystą. Duchy szeptały w szeleście liści, widma czaiły się w każdym ciemnym kącie i zagłębieniu, głuchemu wyciu psa, dolatującemu zoddali, odpowiadał grobowym głosem puchacz. Groza ogarnęła chłopców, mówili bardzo mało. Wreszcie zdawało im się, że już jest północ. Zaznaczyli miejsce, na które padał cień księżyca, i poczęli kopać. Nadzieje ich rosły, zapał się wzmagał, a wytrwałość wraz z nim. Dół stawał się coraz głębszy, ale za każdym razem, gdy serca ich zaczynały już bić radośnie, kiedy usłyszeli ostry dźwięk żelaza, uderzającego o jakiś twardy przedmiot, doznawali bolesnego rozczarowania, — bo był to tylko kamień lub korzeń. Wreszcie Tomek oświadczył:
— To nie ma celu, Huck, znowu złe miejsce!
— To niemożliwe. Przecież odmierzyliśmy cień na włos.
— Wiem, ale musi w tem być coś innego...
— Co takiego? Domyślaliśmy się tylko północy w przybliżeniu i bardzo możliwe, że to było za wcześnie, albo za późno.
Huck opuścił łopatę.
— Tak jest z pewnością. To dopiero kłopot! Musimy zrezygnować. Dokładnie, na minutę, nigdy nie będziemy mogli północy odgadnąć, a przytem tu jest tak strasznie o tej porze, kiedy uwijają się duchy i czarownice. Ciągle mi się zdaje, że coś za mną stoi, ale boję się odwrócić, bo może i przede mną skrada się coś takiego, co czeka tylko na odpowiednią chwilę. Przez cały czas przechodzą mnie ciarki.
— Mnie także! A przytem zbójcy, gdy zakopują pod drzewem skarb, wkładają tam także nieboszczyka, aby go strzegł.
— O, Boże! Tak, tak. Ciągle się o tem słyszy.
— Tomku, nie chcę mieć z nieboszczykami do czynienia. Zawsze się z nimi ma jakieś kłopoty.
— Ja także nie mam najmniejszego zamiaru budzić ich. A nużby który nagle wysunął czerep i przemówił!
—Tomku, przestań, to straszne!
— Pewnie. I ja czuję się nieswojo.
— Słuchaj, Tomku, porzućmy to miejsce i spróbujmy gdzie indziej.
— Zgoda! Myślę, że tak będzie najlepiej.
— Ale gdzie?
Tomek pomyślał chwilę, potem rzekł:
— Nawiedzony dom! To najlepsze!
— Do licha! Wiesz, Tomku, nie lubię takich domów. Duchy są jeszcze gorsze od nieboszczyków. Taki nieboszczyk może coprawda przemówić, ale nie włóczy się tak w całunie, gdy się go człowiek wogóle nie spodziewa i nie zajdzie ci nagle z tyłu i nie zazgrzyta zębami, jak to robią duchy. Tomku, tegobym nie wytrzymał... tegoby nikt nie wytrzymał!
— No tak, ale duchy chodzą tylko w nocy, a w dzień nic nam nie zrobią, gdy będziemy kopali.
— Dobrze, ale wiesz przecież, że do tego dom u nikt się nie odważy wejść nietylko w nocy ale i za dnia.
— To tylko dlatego, że tam ktoś został zamordowany. Ale i w nocy nic tam się jeszcze nikomu nie pokazało, co najwyżej widziano w oknie jakieś poruszające się niebieskie światełka... to nie są duchy we właściwem znaczeniu.
— Tomku, gdzie się pokaże takie migoczące niebieskie światełko, możesz być pewien, że i duch blisko! To rzecz znana. Wiesz przecie, że tylko duchy używają tych światełek.
— No tak, ale to pewne, że nie pokazują się w dzień, więc niema najmniejszego powodu do obawy.
— Ano, dobrze, zabierzmy się do tego nawiedzonego domu, jeżeli tak chcesz, ale zdaje mi się, że to jednak rzecz niebezpieczna. Wśród tej rozmowy zeszli ze wzgórza. Przed nimi, w dolinie zalanej światłem księżyca, zarysowywał się tajemniczy dom, stojący zupełnie na uboczu. Jego ogrodzenie dawno się już zwaliło, bujne zielsko porastało próg, komin był w gruzach, otwory okien bez szyb i ram, jedna strona dachu zapadnięta. Przez chwilę chłopcy badali czy za oknami nie przemknie niebieskie światełko. Mówili do siebie szeptem, jak nakazywała pora i okoliczności. Potem oderwali się od tego widoku, okrążyli „nawiedzony“ dom wielkim łukiem i puścili się do domu przez las, rosnący na drugiej stronie wzgórza Cardiff Hill.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Samuel Langhorne Clemens i tłumacza: Marceli Tarnowski.