<<< Dane tekstu >>>
Autor Mark Twain
Tytuł Przygody Tomka Sawyera
Wydawca Księgarnia J. Przeworskiego
Data wyd. 1933
Druk „Floryda“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Marceli Tarnowski
Tytuł orygin. The Adventures of Tom Sawyer
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ DWUDZIESTY SIÓDMY
Skarb

Następnego dnia około południa chłopcy powrócili do drzewa, pod którem kopali w nocy, aby zabrać narzędzia. Tomka gnało coś, aby się znaleźć jak najprędzej w nawiedzonym domu. Zapał Hucka był o wiele mniejszy, to też nagle zawołał:
— Czekajno, Tomku, czy wiesz jaki dziś mamy dzień?
Tomek przebiegł w myśli dni tygodnia i oczy jego zabłysły przerażeniem:
— Do licha! Wcale o tem nie pomyślałem, Huck!
— I ja też, teraz dopiero przypomniało mi się nagle, że dziś piątek!
— Niech to djabli wezmą! Nigdy nie można być dość ostrożnym. Ale też mogliśmy się porządnie wpakować, robiąc coś takiego w piątek!
— Mogliśmy? Powiedz raczej: bylibyśmy się wpakowali! Istnieją z pewnością dni szczęśliwe, ale piątek do nich nie należy!
— To wie lada głupiec. Nie wyobrażaj sobie, że jesteś pierwszym, który zrobił to odkrycie, Huck!
— Tego nie twierdzę! Czy może powiedziałem coś podobnego? Ale pomijając już piątek, miałem dziś w nocy wstrętny sen. Śniły mi się szczury.
— Naprawdę? To oznacza zmartwienie. Czy gryzły się?
— Nie.
— Dzięki Bogu. Jeżeli się nie gryzą, to znaczy, że zmartwienie krąży gdzieś wpobliżu nas. Trzeba się mieć bardzo na baczności, aby go uniknąć. W każdym razie musimy temu dać dzisiaj spokój i będziemy się bawić. Znasz Robin Hooda?
— Nie. Co to za Robin Hood?
— O, to był jeden z największych mężów, jacy wogóle w Anglji żyli — i jeden z najszlachetniejszych. Był zbójcą.
— Cudownie! I a także chciałbym być zbójcą. A na kogo on napadał?
— Tylko na dygnitarzy, biskupów, bogaczów, królów i tym podobnych. Ale biedaków nigdy nie tykał. Kochał ich. Zawsze dzielił się z nimi porówno.
— A, to był pyszny chłop!
— No, pewno, Huck! O, to był najszlachetniejszy człowiek na świecie! Tyle ci tylko mogę powiedzieć, że takich ludzi już dzisiaj niema. Można mu było jedną rękę skrępować, a mimo to drugą pokonałby każdego człowieka w Anglji. A strzałą ze swego cisowego łuku trafiał monetę na półtorej mili w sam środek.
— Co to jest cisowy łuk?
— Nie wiem. Jest to oczywiście jakiś łuk. A Jeżeli kiedy przypadkiem trafi! monetę tylko na krawędzi, to siadał i płakał. Więc bawmy się w Robin Hooda. Powiadam ci, to pyszna zabawa. Ja cię nauczę.
Przez całe popołudnie bawili się Robin Hooda, ale od czasu do czasu posyłali tęskne spojrzenia ku nawiedzonemu domowi, rzucając uwagi o widokach i możliwościach następnego dnia. Gdy słońce poczęło się chylić ku zachodowi, wybrali się do domu, przecinając długie cienie drzew, i znikli w lasach Cardiff Hill.
W sobotę zaraz po południu zjawili się przy starem drzewie. Zapalili sobie, pogwarzyli w cieniu, a potem kopali trochę we wczorajszym dole. Nie mieli wielkiej nadziei, ale Tomek powiedział, że często ludzie porzucali robotę, gdy ich zaledwie sześć cali dzieliło od skarbu — potem przychodził ktoś inny i jednem pchnięciem łopaty wszystko zagarniał. Nie mieli jednak szczęścia. Po pewnym czasie wzięli narzędzia na plecy i odeszli w przeświadczeniu, że nie zaniedbali niczego i wypełnili wszystkie warunki, związane z kopaniem skarbów.
Stanęli przed nawiedzonym domem. W martwem milczeniu, które tu panowało pod piekącemi promieniami słońca, była jakaś groza i niesamowitość, a w samotności i opuszczeniu tego miejsca coś tak przytłaczającego, że przez chwilę nie mieli odwagi wejść do środka. Potem zakradli się do drzwi i zaczęli się lękliwie rozglądać. Mieli przed sobą izbę bez podłogi, zarośniętą zielskiem, ściany odarte z tynku, ruiny pieca, puste otwory okien, nawpół zawalone schody. Weszli ostrożnie, na palcach, z bijącemi sercami. Mówili szeptem; uszy mieli nastawione, aby złowić najlżejszy szmer, a mięśnie napięte, w gotowości do ucieczki w każdej chwili.
Prędko jednak oswoili się, pozbyli lęku i poddali miejsce gruntownym i bacznym oględzinom, zachwycając się przytem swoją odwagą i dziwiąc się jej. Potem postanowili zajrzeć nagórę. Było to niejako odcięcie sobie odwrotu, ale dodali sobie wzajemnie otuchy, i w rezultacie rzucili narzędzia w kąt i wdrapali się po schodach nagórę. Ujrzeli tutaj te same znamiona ruiny. W rogu odkryli komórkę; wydawała im się bardzo tajemniczą i obiecującą, ale spotkał ich zawód, bo nie było w niej nic. Śmiałość i przedsiębiorczość owładnęły nimi znowu w całej pełni. Mieli właśnie zejść nadół i zacząć działać, gdy wtem...
— Cyt! — szepnął Tomek.
— Co takiego? — zapytał szeptem Huck i zbladł ze strachu.
— Cyt! Tu! Słyszysz?
— Tak. O Boże! Uciekajmy!
— Cicho! Ani piśnij! Wchodzą właśnie w drzwi.
Chłopcy rzucili się na ziemię, przytknęli oczy do szpar pomiędzy belkami i leżeli w śmiertelnym strachu.
— Zatrzymali się... Nie, idą... Już są! Na Boga, Huck, ani dźwięku! Och, chciałbym być teraz na drugim końcu świata!
Weszło dwóch mężczyzn. Każdy z chłopców powiadał sobie:
— Pierwszy to stary, głuchoniemy Hiszpan, który niedawno był kilka razy w mieście — ale drugiego nigdy na oczy nie widziałem.
„Drugi“ był to obszarpany, potargany drab o wstrętnym wyrazie twarzy. Hiszpan miał na sobie szeroką pelerynę, broda była skłębiona i siwa, z pod bandyckiego kapelusza spadały na plecy siwe, kołtuniaste włosy, na oczach miał zielone okulary. Gdy wchodzili, mówił coś cicho „drugi“ potem usiedli na ziemi, twarzą do drzwi, oparłszy się plecami o ścianę. „Drugi“ mówił ciągle, a początkowa jego ostrożność coraz bardziej znikała, i słowa stawały się coraz wyraźniejsze.
— Nie, — mówił, — rozważyłem wszystko i nie zgadzam się na to. To niebezpieczne.
— Niebezpieczne! — warknął „głuchoniemy“ Hiszpan, ku wielkiemu zdumieniu chłopców. Tchórz!
Na ten głos chłopcy zadrżeli i serca w nich zamarły. To był głos pół-Indjanina Joego! Przez jakiś czas było cicho. Potem Joe rzekł:
— Niem a chyba niebezpieczniejszej rzeczy, jak robota, którą urządziłem tam w mieście, i nic się nie wykryło.
— To co innego. Ale tu, tak daleko od rzeki, i żadnego domu wokoło! Zresztą, jak mogło się coś wykryć, jeżeli nam się nie udało!
— A czyż w tem, że tu przychodzimy w biały dzień, niema niebezpieczeństwa? Każdy, kto nas zobaczy, może mieć podejrzenie.
— Wiem, ale po dokonaniu tej zwarjowanej roboty nie było innego miejsca tak dogodnego, jak to właśnie. Zresztą trzeba wynieść się z tej budy. Chciałem to już wczoraj zrobić, ale nie można się było stąd krokiem ruszyć, bo te piekielne chłopaki bawiły się na wzgórzu i gapiły się prosto na tę chatę.
„Piekielne chłopaki“ zadrżały Znowu na te słowa; pomyśleli, jakie to było szczęście, że przypomnieli sobie o piątku i postanowili jeszcze dzień zaczekać. Żałowali w duchu, że nie czekali jeszcze cały rok.
Dwaj mężczyźni wydobyli coś do jedzenia i posilali się w milczeniu. Po długim czasie odezwał się mieszaniec Joe:
— Słuchaj, chłopie, ty wrócisz sobie teraz w swoje strony, do domu. Będziesz czekał, aż ci nie dam znać. Ja wślizgnę się jeszcze raz do miasta, aby się rozejrzeć i wybadać możliwości. Do tej „niebezpiecznej“ roboty zabierzemy się później. Muszę najpierw wszystko wywąchać i upatrzyć sposobność. A potem do Teksas! We dwóch damy sobie rady!
To było zadowalające rozwiązanie. Zaczęli ziewać i Joe rzekł:
— Jestem śmiertelnie śpiący! Teraz na ciebie kolej czuwać.
Zaszył się w zielska i po chwili już chrapał. Towarzysz trącił go kilka razy i chrapanie ustało. Niebawem wartownik także zaczął się kiwać, głowa jego opadała coraz niżej i niżej... i oto chrapali już obaj.
Chłopcy odetchnęli z ulgą. Tomek szepnął:
— Teraz jest chwila odpowiednia... jazda!
Huck odparł:
— Nie mogą! Umarłbym, gdyby oni się obudzili!
Tomek ciągnął naprzód, Huck wtył. W reszcie Tomek podniósł się cichutko, ostrożnie i postąpił sam naprzód. Ale za pierwszym jego krokiem przegniła belka jęknąła tak przeraźliwie, że zamarł w miejscu, ledwo żywy ze strachu. Nie ponawiał już próby. Chłopcy leżeli, licząc wlokące się leniwo sekundy. Wreszcie zdawało im się, że czas skończył się wogóle, i nawet wieczność już posiwiała; wdzięcznością zabiły ich serca, gdy spostrzegli, że słońce zniżyło się jednak ku zachodowi.
Jedno chrapanie ustało. Joe wstał, potoczył dokoła zaspanym wzrokiem, skrzywił twarz w pogardliwym uśmiechu, widząc, że głowa jego towarzysza opadła aż na kolana, trącił go nogą i zawołał:
— Hej! Piękny z ciebie wartownik, jak mi Bóg miły! Szczęście, że się nic nie stało!
— Do licha! Naprawdę zasnąłem?
— O, tylko troszeczkę, troszeczkę. No, ale teraz, bracie, czas najwyższy ruszyć się. Co zrobimy z tą odrobiną pieniędzy, która nam została?
— Nie mam pojęcia. Najlepiej to tu zostawić, jak robiliśmy zawsze. Niema sensu włóczyć się z tem, póki nie wyniesiemy się zupełnie na południe. Sześćset pięćdziesiąt sztuk srebra — jest co dźwigać.
— Ano, dobrze, trzeba będzie jeszcze raz tu przyjść.
— Ale radziłbym przyjść w nocy, to pewniejsze.
— Dobrze, ale uważaj teraz; sporo czasu może upłynąć, zanim upatrzę sposobność do wykonania naszej roboty; może nam coś wejść w drogę więc to nie jest miejsce bardzo bezpieczne; trzeba należycie zakopać i to głęboko.
— Dobra myśl! — odrzekł drugi opryszek, podszedł do komina, uklęknął, uniósł cegłę z drugiej strony paleniska i wydobył trzos, który zadźwięczał mile. Wyjął z niego trzydzieści czy czterdzieści dolarów dla siebie, tyleż dla mieszańca Joego i oddał mu trzos. Joe klęczał w rogu i grzebał wielkim nożem.
Chłopcy w jednej chwili zapomnieli o strachu i swojem położeniu. Z błyszczącemi oczyma śledzili każde poruszenie złoczyńców. Co za szczęście! Jego ogrom przechodził najśmielsze marzenia! Sześćset dolarów to była suma, która pół tuzina chłopców mogła zamienić w bogaczy! Tu były najpomyślniejsze widoki dla poszukiwaczy skarbów! Tu nie było dręczącej niepewności, gdzie kopać! Co chwila mrugali na siebie — wymowne mruganie i co do znaczenia zupełnie jasne; oznaczało ono poprostu: „Czy się nie cieszysz, że jesteś tutaj?“ Nóż Joego uderzył o coś twardego.
— Hej! — zawołał.
— Co takiego? — zapytał jego towarzysz.
— Jakaś zmurszała deska... nie, zdaje się, że jakaś skrzynia. Chodźno tu, pomóż mi, zaraz zobaczymy, co to. Patrz, wybiłem dziurę.
Włożył rękę i wyciągnął ją zaraz.
— Chłopie, to pieniądze!
Obaj badali garść monet. Były złote. Chłopcy nagórze byli tak samo podnieceni i zachwyceni, jak przestępcy pod nimi.
Towarzysz Joego rzekł:
— Z tem załatwimy się natychmiast. Tam w rogu wśród zielska, po drugiej stronie pieca, leży stara, zardzewiała motyka. Przed minutą ją tam widziałem.
Skoczył i przyniósł motykę i łopatę chłopców. Joe ujął motykę, obejrzał ją uważnie, pokręcił głową, mruknął coś do siebie, potem zabrał się do roboty.
Wkrótce skrzynia znalazła się na wierzchu. Była niezbyt wielka, okuta żelazem, i musiała być kiedyś bardzo masywna, zanim ją nadgryzł ząb czasu. Przez chwilę oglądali skarb w niemym zachwycie.
— Człowieku, tu są grube tysiące! — rzekł pół-Indjanin.
— Ciągle chodziły wieści, że banda Murrela grasowała tu przez jedno lato... — zauważył drugi złoczyńca.
— Wiem o tem, — odparł mieszaniec, — i zdaje się, że to prawda.
— Teraz już twoja wyprawa niepotrzebna!
Mieszaniec zmarszczył brwi.
— Nie znasz mnie! Nie wiesz zresztą, co się z tą sprawą wiąże. Tu nie chodzi o rabunek, ale o zemstę. — Oczy jego błysnęły groźnie. — Potrzebuję twojej pomocy. Gdy się z tem załatwimy, wówczas jazda do Teksas! Idź do domu do swojej starej i bachorów i czekaj, aż cię zawołam!
— Niech i tak będzie, jeżeli koniecznie chcesz. A co z tem zrobimy? Zakopiemy zpowrotem?
— Tak. — (Zachwyt u góry.) — Nie! Do stu piorunów, nie! — (Rozczarowanie u góry.) Omal nie zapomniałem. Na tej motyce jest świeża ziemia! (Chłopcy mdleją ze strachu.) — Co tu robi motyka i łopata? Kto to przyniósł i gdzie się podział? Nie słyszałeś czego? Nic nie widziałeś? Jakto! Zakopać, żeby zobaczyli świeżą ziemię? Tegoby jeszcze brakowało! Niema głupich! Zabierzemy to do mojej kryjówki.
— Tak, rzeczywiście. A to dopiero osioł ze mnie, żem na to nie wpadł! Masz na myśli numer pierwszy?
— Nie... numer drugi... pod krzyżem. Tamto miejsce jest niebezpieczne, zanadto dostępne.
— Zgoda. Ściemnia się, najwyższy czas wyruszyć stąd.
Pół-Indjanin Joe wyprostował się, podszedł do jednego okna, do drugiego, rozglądając się badawczo na wszystkie strony. Naraz rzekł znowu:
— Kto mógł tu przynieść te narzędzia? Może są nagórze?
W chłopcach zamarł oddech. Mieszaniec wziął nóż w rękę, stał chwilę niezdecydowany i... nagle skierował się ku schodom. Chłopcom przyszła na myśl komórka, ale byli jak skamieniali ze strachu. Nie mogli się ruszyć. Skrzypiące kroki słychać było coraz wyżej, coraz bliżej — rozpaczliwa groza sytuacji wskrzesiła nagle obezwładnioną wolę właśnie mieli skoczyć do komórki — wtem rozległ się trzask zbutwiałych desek i mieszaniec znalazł się nagle na ziem i wśród szczątków schodów, które się zapadły. Podniósł się, klnąc na czem świat stoi, a towarzysz jego rzekł:
— Poco to wszystko? Jeśli tam kto jest, niech sobie zostanie. O co chodzi? Niech sobie teraz skaczą nadół i skręcą kark — co nas to obchodzi? Za piętnaście minut ściemni się zupełnie... niech sobie idą za nami, jeżeli mają ochotę. Owszem! Co do mnie jestem przekonany, że ten, kto to zostawił, zobaczywszy nas, pomyślał żeśmy duchy lub djabły, i zwiał, gdzie pieprz rośnie.
Joe pomrukiwał jeszcze przez chwilę, ale przyznał, że resztę dnia trzeba wyzyskać, aby naszykować manatki do drogi. W kilka chwil potem wymknęli się z domu w zapadający zmrok i skierowali z cenną skrzynią ku rzece.
Tomek i Huck podnieśli się, napół martwi, ale z niesłychaną ulgą i patrzeli za złoczyńcami przez otwory w dachu. Iść za nimi? Za nic w święcie!... Byli szczęśliwi, że udało im się jakoś zleźć nadół z całemi kośćmi, i puścili się zboczem wzgórza ku miastu. Nie mówili wiele, bo mieli inne zajęcie: wściekali się na siebie samych. Wściekli byli na zbieg okoliczności, który kazał im zostawić motykę i łopatę, bo gdyby nie to, najmniejsze podejrzenie nie przyszłoby wogóle pół-Indjaninowi do głowy. Zakopałby skarb i czekał, aż nie zaspokoi „zemsty“, a potem miałby przyjemność zrobić odkrycie, że wszystko djabli wzięli. To dopiero fatalne, naprawdę fatalne, że musieli aż tu przywlec narzędzia! Postanowili mieć Hiszpana na oku, gdyby się zjawił w mieście, aby wymyszkować, jak sobie poradzić z owym aktem zemsty, i przyrzekli sobie, że pójdą za nim pod „numer drugi“, gdziekolwiekby to ich zaprowadziło. Wtem straszliwe podejrzenie zaparło Tomkowi oddech:
— Zemsta? Huck! Czy on nie ma na myśli nas?
— Ależ skąd? — zaprotestował Huck, zmartwiały jednak ze strachu.
Przedyskutowali to zagadnienie, a gdy się już zbliżali do miasta, zgodzili się na to, iż być może, że miał on na myśli kogoś innego, wreszcie zaś orzekli, że w najgorszym razie mówił o samym tylko Tomku, bo przecież tylko Tomek zeznawał w sądzie...
Było to bardzo nikłą pociechą dla Tomka, że tylko on jest w niebezpieczeństwie! Uważał, że o wiele milej byłoby mieć w niebezpieczeństwie towarzystwo.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Samuel Langhorne Clemens i tłumacza: Marceli Tarnowski.