Przygody na okręcie „Chancellor“/XXXIX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Przygody na okręcie „Chancellor“ |
Podtytuł | Notatki podróżnego J. R. Kazallon |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1909 |
Druk | W. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Ilustrator | Édouard Riou |
Tytuł orygin. | Le Chancellor: Journal du passager J.-R. Kazallon |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
5 i 6 stycznia. Scena ta głębokie na nas zrobiła wrażenie. Odpowiedź Owena w okolicznościach, w jakich się znajdujemy, przeraziła i przygnębiła najodważniejszych.
Jak tylko zdołałem się trochę uspokoić, żywo podziękowałem młodemu Letourneur, którego przytomność ocaliła mi życie.
— Pan mi dziękujesz? Powinieneś raczej przeklinać!
— Ciebie, Andrzeju?
— Panie Letourneur — rzekła miss Herbey — spełniłeś swój obowiązek.
Zawsze poczucie obowiązku kieruje tą młodą dziewczyną! Wychudzona i wybladła od pragnienia i głodu, ale ani jedna skarga z ust jej nie wychodzi, nieszczęścia nie łamią hartu tej duszy!
— Partie Kazallon — rzekła — wszak jesteśmy przeznaczeni na śmierć głodową.
— Tak jest, panno Herbey — odpowiedziałem.
— Jak długo można żyć bez pożywienia?
— Może dłużej, niż myślimy.
— Osoby silniejsze więcej cierpią, nie prawda?
— Tak, ale umierają prędzej!
Jak mogłem odpowiadać w ten sposób tej młodej dziewczynie? Jakto, ani słowa pociechy nie znalazłem dla niej. Nagą prawdę rzuciłem jej tylko w oczy! Czy uczucie ludzkości zupełnie wygasło we mnie? Panowie Letourneur patrzą na mnie zdumieni, wzrokiem pytają się wzajemnie, czy to na prawdę ja mówiłem. Po kilku minutach, gdyśmy zostali sami, panna Herbey przemówiła do mnie cichym głosem:
— Panie Kazallon, chcesz pan oddać mi przysługę?
— Z przyjemnością miss — odpowiedziałem ze wzruszeniem — gotów jestem wszystko uczynić dla pani.
— Jeślibym umarła przed panem, co może przecież nastąpić, przyrzecz mi, że wrzucisz moje ciało w morze.
— Panno Herbey, wybacz mi...
— Nie, nie — przerwała żywo — miałeś pan racyę, przemawiając do mnie w ten sposób, przyrzecz mi, błagam cię. Żywa nie obawiam się niczego... ale umarła... Wszak spełnisz moją prośbę? Obiecałem. Panna Herbey dziękując, podała mi wychudzoną rękę.
Jeszcze jedna przeszła noc. Cierpię chwilami tak gwałtownie, że nie mogę powstrzymać krzyku, wydzierającego się z piersi, gdy ból przejdzie, wpadam w rodzaj obłędu, a po oprzytomnieniu dziwi mnie, że towarzysze moi jeszcze żyją. Głód najmniej zdaje się dokuczać gospodarzowi statku, Hobbartowi, którym dotąd bardzo rzadko wspominałem. Jest to mały człowieczek o fizyognomii dwuznacznej, o spojrzeniu słodkiem, uśmiechający się często, oczy ma zawsze na wpół przymknięte, jakby dla ukrycia ich wyrazu, słowem cała jego postać robi wrażenie nader ujemne. Przysiągłbym, że jest hipokrytą. Jeśli mówiłem, że on zdaje się najmniej cierpieć, to nie dlatego, żeby się nie użalał. Przeciwnie, jęczy bezustannie, ale nie wiem czemu, jęki jego wydają mi się udanymi. Będę pilnował tego człowieka i muszę sprawdzić moje posądzenia.
Dzisiaj, 6-go stycznia, p. Letourneur poprowadził mnie ostrożnie na tył tratwy, widocznie nie chce być ani widzianym, ani słyszanym. Ciemno już było, łatwo więc uniknęliśmy wzroku pasażerów.
— Panie — mówi do mnie po cichu p. Letourneur — Andrzej jest bardzo słaby! Syn mój umiera z głodu! ja nie mogę dłużej na to patrzeć!
Pan Letourneur mówi tonem, w którym przebija gniew powstrzymywany, spojrzenie jego ma w sobie coś dzikiego. Ah! ileż ten biedny ojciec musi cierpieć!
— Panie — rzekłem, biorąc go za rękę — nie traćmy nadziei. Może jaki okręt...
— Nie przyszedłem do pana po oklepane pociechy — przerwał mi niecierpliwie — że okrętu nie spotkamy, wiesz o tem dobrze. Idzie mi o co innego, jak dawno mój syn, pan i inni nie jedliście?
Zdziwiony tem zapytaniem, odpowiedziałem:
— Od 2-go stycznia sucharów zabrakło, dziś mamy 6-go, a więc 4 dni jak...
— Jakeście nie jedli — kończy p. Letourneur — ja zaś od ośmiu!
— Ośm dni!
— Tak oszczędzałem dla mojego syna!
Na te słowa łzy wytrysły mi z oczu. Pochwyciłem za ręce p. Letourneur... nie mogłem przemówić. Patrzę się na niego!... ośm dni!
— Panie — wyrzekłem nareszcie — czego chcesz ode mnie?
— Pst!... nie tak głośno, niech nikt nas nie słyszy...
— Mów pan!
— Ja chcę — rzekł zniżając głos — ja pragnę, abyś ofiarował Andrzejowi...
— Ależ, pan sam, czyż nie możesz?
— Nie! nie! Domyśliłby się, że ja nie jadłem dla niego, odmówiłby... Nie, trzeba aby to pochodziło od ciebie.
— Panie Letourneur!
— Przez litość! zrób mi tę łaskę, największą, o jaką cię błagam... a zresztą... za pańskie trudy...
Mówiąc to, p. Letourneur bierze mnie za rękę i ściskając ją z lekka.
— Tak, za twoje trudy... będziesz jadł!... trochę!...
Biedny ojciec! Słuchając go, drżę jak dziecię! Do głębi czuję się wzruszony. Równocześnie czuję, że p. Letourneur wsuwa mi w rękę kawałek suchara.
— Strzeż się, aby cię nie zobaczono. Potwory! zabiliby cię! Jutro dam ci znowu kawałek! Nieszczęśliwy nie ufa mi! A może ma i racyę. Czując ten kawałek suchara w ręku, muszę bardzo panować nad sobą, aby go nie zjeść.
Wytrzymałem próbę. Ci, co czytają ten pamiętnik, mogą sobie wyobrazić, ile mnie ono kosztowała! ja jej wysłowić nie umiem. Gdy nadeszła noc, przysunąłem się do Andrzeja i podałem mu mały kawałek suchara.
Biedny Andrzej rzucił się na niego.
— A mój ojciec? — zapytał.
Odpowiedziałem, że ojciec jego dostał także kawałek suchara... że jutro... i dni następnych będę jeszcze mógł mu dać... niech bierze! niech bierze!
Andrzej nie pytał mi się, skąd ja mam suchary i żarłocznie poniósł swój kawałek do ust.