Przygody trzech Rossyan i trzech Anglików w Południowej Afryce/I
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Przygody trzech Rossyan i trzech Anglików w Południowej Afryce |
Wydawca | Księgarnia F. Hoesick’a |
Data wyd. | 1883 |
Druk | Wł. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Władysław Ludwik Anczyc |
Tytuł orygin. | Aventures de trois Russes et de trois Anglais dans l’Afrique australe |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Nad brzegami rzeki Pomarańczowej.
W dniu 27 Stycznia 1854 roku, dwóch ludzi, wygodnie rozciągniętych u stóp brzozy płaczącej, prowadziło rozmowę. U stóp ich toczyły się szerokie nurty rzeki Pomarańczowej. Wodozbiór ten, zwany przez Hollendrów wielką rzeką, a przez Hottentotów Garrjepem, może śmiało współzawodniczyć z trzema wielkiemi arterjami afrykańskiego lądu: Nilem, Zambezą i Nigrem. Nie zbywa jej, równie jak tamtym, ani na wodospadach, ani na prądach gwałtownych i wylewach. Znakomici podróżnicy, jak Thompson, Alexander i Burchell, których imiona dobrze są znane nad brzegami tej rzeki, sławią czystość jej wód i czarowny wdzięk jej wybrzeży.
W miejscu, gdzie nasi wędrowcy spoczywają, rzeka Pomarańczowa zbliża się ku łańcuchowi gór księcia Jorku. Okolica tutaj prześliczna: nieprzebyte skaliste ściany, potężne masy nastroszonych głazów, mnóstwo pni drzewnych skamieniałych, olbrzymie lasy dziewicze, nietknięte dotąd niszczącą siekierą europejskiego przybysza — wszystko to razem, ujęte w ramę błękitniejących zdala gór Garrjepu, wspaniały przedstawia widok.
W górze, rzeka zgnieciona skalistemi brzegami, niedozwalającemi ciasnemu łożysku objąć ogromnej masy wód — wre, kipi,
szaleje, aż wreszcie, straciwszy nagle pod sobą grunt, rzuca się z wysokości czterystu stóp z przerażającym grzmotem w przepaść. Powyżej wodospadu szeroko rozlane nurty rozbijają się o podwodne głazy, a dalej opływają mnóstwo kęp zielenią okrytych. Poniżej czarna, niezgłębiona otchłań, w którą bez przerwy spadają wody z hukiem, przewyższającym turkot gromów szalonej burzy. Z przepaści tej wypadają kłęby pary, a w kropelkach ich świetlne promienie słoneczne rozszczepiając się, tworzą wieczystą tęczę.
Z pomiędzy dwóch podróżnych, których tu niezawodnie zapędziła chęć zbadania tych tajemniczych krain Afryki południowej, jeden prawie nie zważał na roztoczone przed nim wdzięki przyrody. Byłto myśliwiec — piękny okaz walecznego plemienia o bystrém oku i muskularnej budowie, prowadzącego życie koczujące śród nieprzebytych puszcz południowej Afryki.
Anglicy zowią je Bushmanami[1]. Plemiona te koczują w północno-zachodniej stronie Przylądka, a właściwie osady i miasta Kapu. Nie mają one stałych siedzib, życie im spływa na ciągłem błąkaniu się w krainach leżących pomiędzy rzeką Pomarańczową a wschodniemi górami. Bushmani prowadzą wieczną wojnę z osadnikami, którzy ich wyparli z żyznej rodzinnej ziemi i zapędzili w te jałowe okolice, gdzie głaz zastępuje roślinność. Mszcząc się za to, plądrują i palą ich fermy, niszczą zbiory i zabierają cały dobytek.
Bushman, o którym mówimy, miał około lat czterdziestu; odznaczały go, wysoki wzrost i silna muskularna budowa; ciało jego nawet podczas spoczynku, zdradzało energię. Twarz spalona słońcem, siła i łatwość ruchów, przypominały sławionych piórem Coopera myśliwców kanadyjskich; nie posiadał jednakże zimnej krwi „Sokolego Oka“, którego powieściarz amerykański w „Ostatnim Mohikanie“ uwiecznił; zmiana cery za każdém silniejszém wzruszeniem wewnętrznem, dowodziła tego dobitnie.
Bushman nie był dzikim, jak pokrewne mu plemiona Sagnasów. Syn Anglika i niewiasty krajowej — metys ten zyskał raczej, aniżeli stracił na ciągłem obcowaniu z Europejczykami. Ubiór jego pół-europejski, pół-hottentocki, składał się z szkarłatnej koszuli wełnianej, z kaftana i spodni ze skóry antylopy, z kamaszy, na które żbik swej odzieży dostarczył. Na szyi miał zawieszoną torbę z nożem, fajką i tytuniem; barania czapka pokrywała mu głowę; pas skórzany surowcowy otaczał kibić; ręce powyżej pięści zdobiły bransolety misternie wyrzezane z kości słoniowej; nakoniec z ramion zwieszał mu się płaszcz sporządzony ze skóry lamparciej i spływający aż do kolan. U stóp jego spoczywał pies rasy krajowej.
Bushman, co chwila pociągając dym i puszczając go kłębami, dawał widocznie oznaki niecierpliwości.
— Uspokój się, uspokój, Mokumie — rzekł do niego towarzysz w języku angielskim, który Bushman dobrze posiadał. — Nie zdarzyło mi się jeszcze widzieć tak niecierpliwego człowieka jak ty, gdy nie polujesz. Zastanówże się, zacny mój towarzyszu, że położenia naszego nie jesteśmy w stanie zmienić; ci, na których czekamy, prędzej czy później przybyć muszą, jeżeli nie dziś, to jutro.
Towarzysz myśliwca był człowiekiem młodym, zaledwie 25 lat liczącym, a zupełnie odmiennym od Mokuma. Każdy ruch jego odznaczał się spokojem i flegmą. Dość było spojrzeć, ażeby poznać że to Anglik. Ubiór zbyt miejski świadczył wymownie, że włóczenie się po lasach nie było jego rzemiosłem. Miał minę mieszczucha zbłąkanego w pustyni, coś nakształt buchaltera, tak że oko mimowolnie szukało pióra po za uchem, które wiecznie tkwi tam u wszystkich kasjerów, buchalterów, rachmistrzów i tym podobnych okazów z licznej rodziny pracujących w bankach i komtoarach.
W istocie, młodzian ten nie był podróżnikiem, a tem mniej kancelistą, ale za to uczonym astronomem, którego wysłano do Kapu dla pracowania w tamecznem obserwatoryum, oddającém od wielu lat, jak wiadomo, prawdziwe usługi nauce.
Uczony ten, przesiedlony nagle w pustynie afrykańskie, oddalony o kilkaset mil angielskich od miasta Kapu, z trudnością powstrzymywał niecierpliwość swego towarzysza.
— Panie Emery — rzekł Mokum czystą angielszczyzną — od ośmiu już dni napróżno oczekujemy zapowiedzianych gości na punkcie zbornym, nad rzeką Pomarańczową, przy wodospadzie Morgheda. Jeszcze się też żadnemu z mej rodziny nie przytrafiło, ażeby na jednem i temże samem miejscu pozostawał przez tydzień; pamiętaj pan, że jesteśmy plemieniem koczowniczém, i że nam się ziemia pali pod nogami, gdy tak bezczynnie siedzimy.
— Mój kochany Mokumie, pamiętaj znowu ty o tem, że ci, na których czekamy, przybywają z Anglii, a więc, że można im jakiś tydzień sfolgować. Trzebaż wziąć w rachubę rozległość oceanu, trudności jakich doznają płynąc w górę rzeki Pomarańczowej statkiem parowym, słowem tysiączne przeszkody, połączone z podobném przedsięwzięciem. Polecono nam, ażebyśmy przygotowali wszystko do wyprawy, mającej na celu zapuszczenie się w głąb południowej Afryki, a następnie oczekiwali przy wodospadzie Morgheda, mego uczonego kolegi pułkownika Everesta, z obserwatoryum w Cambridge. Otóż jesteśmy w miejscu naznaczonem, przy katarakcie. Czego chcesz więcej, mój zacny Nemrodzie?
Zdaje się, że myśliwiec pragnął czegoś więcej, bo palce jego raz wraz konwulsyjnie dotykały sztućca wybornej dziwerówki, której kule stożkowe zatrzymywały w odległości dziewięciuset jardów pędzącego żbika lub antylopę; pokazuje się, że Bushman wzgardził kołczanem i strzałami zatrutemi swych ojców, a przenosił nad nie broń europejską.
— Czy nie mylisz się tylko, panie Emery? Czy w istocie naznaczono ci w tem miejscu i w końcu stycznia spotkanie?
— Nieinaczej, mój przyjacielu, oto list pana Airy, dyrektora obserwatoryum w Grenwich, który cię przekona, że się wcale nie mylę.
Strzelec wziął list, obracał go na wszystkie strony, ale znać nieobznajmiony z wynalazkiem Fenicyan, oddał go napowrót Williamowi, mówiąc:
— Powiedzże mi pan, co nabazgrano na tym świstku papieru?
Młody uczony, obdarzony zadziwiającą cierpliwością, powtórzył co najmniej po raz dwudziesty treść listu. W ostatnich dniach zeszłego roku otrzymał on pismo, zapowiadające prędkie przybycie pułkownika Everesta i komisyi naukowéj międzynarodowéj do południowéj Afryki. O celu, w jakim ją wysyłano na kończynę najdalszą stałego lada afrykańskiego, list nie wspominał. P. Airy o tém zamilczał. Stosownie do otrzymanych instrukcyj, Emery udał się do Lattakou, stacyi angielskiéj, posuniętéj najdaléj na północ w krainie Hottentotów. Przygotował tam wozy, zapasy żywności, słowem wszystko, czego w pustyni mogła potrzebować karawana. Późniéj, znając z rozgłosu Mokuma, strzelca krajowca, który towarzyszył Andersonowi w wycieczkach myśliwskich, przedsiębranych na zachodzie Afryki, i był przewodnikiem nieustraszonego Dawida Livingstone, kiedy ten udawał się po raz pierwszy na wyszukanie jeziora Ngami i obejrzenia wodospadów Zambezy — William ofiarował mu dowództwo karawany.
Po zrobieniu przygotowań, Bushman, znający wybornie krainę do któréj się karawana miała udać, podjął się doprowadzić Emerego do miejsca, gdzie naznaczono spotkanie. Tu miała się z niemi połączyć komisya naukowa. Rzeczoną komisyą wyprawiono na fregacie „Eagle“, należącéj do marynarki królewskiéj; miała ona zarzucić kotwicę przy ujściu rzeki Pomarańczowéj, na wysokości Przylądku Voltas, i wyprawić małą szalupę parową w górę téj rzeki, aż do wodospadu Morgheda, a tam wysadzić uczonych na ląd. William i Mokum przybyli tutaj wozem, który pozostawili w głębi doliny. Wóz ten miał przywieźć oczekiwanych gości i ich rzeczy do Lattakou, w razie gdyby nie chcieli nałożyć kilku mil drogi dla ominięcia wodospadu i odbyć podróży rzeką Pomarańczową i jéj dopływami aż do rzeczonéj stacyi.
Wysłuchawszy relacyi i tym razem ulokowawszy ją sobie dobrze w głowie, Bushman posunął się aż na krawędź otchłani, w głąb któréj spieniona rzeka rzuca się z łoskotem. Astronom posunął się za nim. Miejsce to, górujące nad biegiem wód, pozwalało objąć okiem kilkumilową przestrzeń w dół wodospadu.
Przez kilka minut obadwa śledzili pilnie powierzchnię rzeki, która o ćwierć mili poniżéj przybierała znowu postać gładkiego zwierciadła. Na osamotnionych jej falach nie widać było ani łodzi europejskiéj, ani czółen krajowców.
Była godzina trzecia z południa; w miesiącu styczniu, który tutaj zupełnie odpowiada naszemu lipcowi, upał był nie do zniesienia. Pod dwudziestym dziewiątym równoleżnikiem szerokości południowéj, promienie słońca padające prawie pionowo, palą nieznośnie. Upał dochodził w cieniu do stu pięciu stopni Farenhejta[2], łagodził go jedynie słaby wietrzyk zachodni; gdyby nie to, byłby nie do wytrzymania dla każdego innego człowieka, wyjąwszy Bushmana. Ale i młody uczony, budowy zawiędłéj, jakoby z samych nerwów i kości złożonéj, wcale nie cierpiał. A zresztą gęste sklepienie gałęzistych drzew, zwieszających się aż ponad otchłań, nie dopuszczały promieniom słonecznym przypiekać naszych podróżników. Pora to najgorętsza w całym dniu; podczas niéj wszelkie stworzenie kryje się przed skwarem — ptak w gałęziach drzew, zwierz w gęstych zaroślach, i gdyby nie huk wodospadu, panowałaby tutaj głucha cisza.
Po dziesięciu minutach daremnego śledzenia, nic nie dostrzegłszy, Mokum gwałtownie uderzył nogą w ziemię, a zwróciwszy się do Williama, z niecierpliwością zawołał:
— A jeżeli nie przybędą? to cóż?
— Ależ przybędą, mój dzielny myśliwcze! Są to astronomowie, a więc ludzie nadzwyczaj słowni i punktualni, jak gwiazda przechodząca przez południk. Cóż wreszcie możesz im zarzucić: powiedzieli, że przybędą w końcu stycznia. Dziś dwudziesty siódmy, a zatém mają jeszcze cztéry dni czasu.
— A jeżeli te cztery dni miną, a oni nie przybędą?
— W takim razie będziemy mieli wyborną sposobność nauczenia się cierpliwości; postanowiłem bowiem na nich czekać, dopóki nie przybędą, lub dokąd nie otrzymam pewnej wiadomości, że zaniechali przybycia.
— Na Boga! pan gotówbyś czekać cierpliwie, aż ta rzeka przestanie spadać w otchłań — krzyknął Bushman gwałtownie.
— Nie, mój celny strzelcze — odparł Emery z flegmą — trzeba się zawsze rządzić rozsądkiem. Otóż cóż nam mówi rozsądek? „Gdyby pułkownik Everest i jego towarzysze, strudzeni uciążliwą podróżą, pozbawieni najpierwszych potrzeb, zbłąkani w téj samotnéj okolicy, nie zastali nas w miejscu naznaczoném, zasłużylibyśmy na wielką naganę. Gdyby ulegli jakiemu nieszczęściu, odpowiedzialność spadłaby na nas. Musimy więc zostać na stanowisku, dopóki obowiązek nam to nakazuje. Zresztą cóż nam tu brakuje? Wóz nasz oczekuje w głębi doliny i daje nam bardzo wygodny nocleg; zapasów mamy podostatkiem; okolica tak piękna, tak cudowna. Dla mnie jestto życie zupełnie nowe. Jakież to szczęście spędzić kilka dni zdala od teleskopów i sekstansów, pośród cienia tych przepysznych lasów, nad brzegami téj wspaniałéj rzeki: a tobie, mój Mokumie, cóż brakuje: zwierzyny skrzydlatej i czworonogiej nieprzebrane mnóstwo uwija się w koło; broń twoja nie próżnuje i codziennie dostarcza nam przysmaków. Idź więc i poluj, zabijaj zwierzynę i czas, morduj daniele lub bawoły. Ja sobie tymczasem będę tutaj spoczywał i wyglądał naszych gości — a ty w pole! żebyś przypadkiem nie zapomniał chodzić.
Myśliwcowi snać trafiła do przekonania rada astronoma, bo powstał z ziemi i postanowił przejrzeć okoliczne zarośla. Dzielny strzelec, nawykły do błądzenia po lasach południowo-afrykańskich, nie lękał się ani lwa, ani pantery, lub lamparta; gwizdnął na psa zwanego Top, podobnego z sierści do hyeny a pochodzącego z pustyni Kalahari, z rasy, z której niegdyś Balabasowie utworzyli swoje psy gończe, i skierował się ku zaroślom. Roztropne zwierzę zdawało się podzielać niecierpliwość pana, gdyż w skok zerwało się z miejsca, a radosnem szczekaniem zdawało się potakiwać zamiarom pana. Wkrótce i myśliwy i pies znikli w gąszczu, którego rozległe obszary zaległy wzgórza po za wodospadem.
William Emery, pozostawszy sam, rozciągnął się pod wierzbę, a w błogiem oczekiwaniu snu, który mu duszące powietrze obiecywało sprowadzić, a tymczasem rozmyślał o swem obecnem położeniu. Oddalony od osad, znajdował się nad mało znanemi brzegami rzeki Pomarańczowéj. Oczekiwał Europejczyków, współrodaków, którzy opuścili ojczyznę dla rzucenia się w wir przygód, nieodłącznych od dalekiéj podróży. Ale jakiż był cel tej wyprawy? jakież zdania naukowe postanowiono rozwiązać w tych pustyniach południowéj Afryki? jakie spostrzeżenia miano zbierać pod trzydziestym stopniem szerokości południowéj? Tego wszystkiego nie wyjaśniał bynajmniéj list szanownego Airy, dyrektora obserwatoryum w Greenwich. A że jego, Williama Emery, jako uczonego, obeznanego z tutejszym klimatem, wezwano do współdziałania, więc widocznie szło o jakieś prace naukowe i wiadomości jego były niezbędne uczonéj komisyi trzech połączonych królestw.
Podczas, gdy młody astronom rozmyślał nad temi kwestyami i zadawał sobie tysiące pytań, na które odpowiedzi znaleźć nie mógł, upał przygniatał ołowiem jego powieki i nakoniec, nie wiedząc kiedy, usnął głęboko. Gdy się obudził, słońce już zapadło za wzgórza zachodnie, których łagodne, siniejące kontury wyraźnie rysowały się na szkarłatném niebie wieczorném. Kurczenie się żołądka zapowiadało mu, że się zbliża godzina wieczerzy; w istocie była już godzina szósta — czas, w którym zwykle odwiedzano wóz prowiantami napełniony.
Prawie w téj chwili wystrzał rozległ się wśród zarośli, okrywających stoki wzgórz i dochodzących do piętnastu stóp wysokości. Zaraz potém wybiegł z nich Top, a tuż za nim ukazał się myśliwiec.
Mokum wlókł za rogi zwierza, którego powalił celny strzał jego strzelby.
— Prędzéj, prędzéj, kochany szafarzu — zawołał William Emery. Cóż nam przynosisz na wieczerzę?
— Koziorożca — odrzekł strzelec, rzucając u stóp astronoma piękne zwierzę, którego potężne rogi zakrzywiały się łukiem.
Była to antylopa, znana pod imieniem kozła skalnego, znajdującego się licznie w tych okolicach Afryki południowéj. Piękne to zwierzę cisawéj barwy, ma grzbiet pokryty bujnym jedwabistym włosem, podbrzusze śnieżnéj białości, centkami kasztanowatemi upstrzone. Mięso jego wybornego smaku, miało stanowić główną potrawę dzisiejszéj wieczerzy.
Myśliwy związał nogi kozła, założył je na drąg, a obadwaj z astronomem, wziąwszy go na ramiona i opuściwszy brzegi wodospadu, w pół godziny potém doszli do swego obozowiska, kędy czekał na nich wóz, strzeżony przez dwóch ochjesmańskich przewodników.