Przygody trzech Rossyan i trzech Anglików w Południowej Afryce/II

<<< Dane tekstu >>>
Autor Juliusz Verne
Tytuł Przygody trzech Rossyan i trzech Anglików w Południowej Afryce
Wydawca Księgarnia F. Hoesick’a
Data wyd. 1883
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Władysław Ludwik Anczyc
Tytuł orygin. Aventures de trois Russes et de trois Anglais dans l’Afrique australe
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
II.

Przedstawienie urzędowe.



Przez trzy dni następne Mokum i Emery nie opuszczali miejsca zbornego; w czasie gdy pierwszy, ulegając nawyczkom myśliwskim, uganiał się po przyległych wodospadowi okolicach, za płową zwierzyną i dziczyzną wszelkiego rodzaju, młody astronom wciąż zwracał uwagę na rzekę. Widok téj przecudnéj krainy, tak dzikiéj a tak uroczéj, wprawiał go w zachwycenie i duszę przepełniał przyjemnemi wrażeniami. Matematyk ten, bez odpoczynku pochylony nad stolikiem przy robieniu zawikłanych obliczeń, przepędzający noce z okiem przykutém do szkła lunety, liczący godzinami sekundy przechodzenia gwiazd przez południk, polujący na chwilę w któréj jedna chowa się za drugą — nagle znalazł się w objęciach dziewiczéj przyrody, pod ciemnym lazurem niebios, pod liściastemi sklepieniami pierwotnych lasów, śród wzgórz fantastycznie zatoczonych dokoła wodospadu Morgheda. Nieznane uczucie poezyi owionęło tego zapleśniałego ducha, który, otrząsnąwszy pęta matematycznych obliczań, lubował się wdziękiem pustych i nieznanych Europejczykom obszarów. Wrażenia te osładzały mu nudę oczekiwania, a duch i ciało rosły w siły na łonie przyrody. Właśnie położenie to, całkiem dla niego nowe, wytłumaczyć potrafi tę niezachwianą cierpliwość, któréj towarzysz jego zrozumieć nie zdołał. Ztąd też, gdy myśliwiec zżymał się i szerzył nieustannie skargi — uczony odpowiadał mu z słodkim spokojem, który jednakże nie zdołał ułagodzić nerwowej natury Mokuma.
Nakoniec nadszedł 31 stycznia, ostateczny termin spotkania się, naznaczony listem p. Airy. Gdyby uczeni nie pojawili się, Emery byłby w niemałym kłopocie. Spóźnienie bowiem mogło przedłużyć się do nieskończoności, a dopókiż miał pozostawać w takim razie na swojém stanowisku.
— Przyszła mi pewna myśl — odezwał się w tym dniu Mokum. — Jak mniemasz, panie Williamie, czy nie byłoby stosowném udać się w dół rzeki na ich spotkanie? Wszak nie mają innéj drogi, jak koryto rzeki Pomarańczowéj. Ponieważ więc płyną w górę rzéki, więc jest niepodobieństwem, abyśmy się z nimi rozminęli, idąc w dół.
— Przewyborna myśl, pogromco koziorożców! Idźmyż więc wdół, a w najgorszym razie wrócimy tutaj doliną południową; ale czy znasz dobrze dolny bieg rzeki?
— Ba! przebywałem ją dwukrotnie aż do samego ujścia i znam jéj cały bieg, jak moją kieszeń, od przylądka Voltas, aż do połączenia się z nią Harta, na granicy rzeczypospolitéj transvallskiéj.
— Czy od wodospadu aż do ujścia cała jest żeglowną?
— Wyjąwszy, że na pięć lub sześć mil przed ujściem przy schyłku pory suchéj, wody ma bardzo mało; tworzy się tam wtenczas rodzaj mielizny, o którą biją wściekle od zachodu fale oceanu.
— Mniejsza o to; w czasie kiedy ją nasi przyjaciele przebywali, wody jeszcze było poddostatkiem, a zatém nie istnieje żaden powód, któryby im nie dozwolił przybyć na czas — i przybędą.
Bushman nie odrzekł słowa, zarzucił strzelbę na ramię, gwiznął na psa i, poprzedzając towarzysza, ruszył wazką ścieżką, która spuszczając się z wyżyny wodospadu o czterysta kroków poniżéj, zbiegała na brzeg rzéki.
Było to około godziny dziewiątéj zrana; dwaj badacze, których tem mianem godzi się obdarzyć, szli lewym brzegiem rzeki w kierunku ujścia. Ścieżka ta nie miała najmniejszego podobieństwa ze zwykłemi nadbrzeżnemi drogami, jakie służą do holowania statków w górę. Urwiste i strome brzegi gęsta pokrywała roślinność; girlandy cynanchum filiforme, wspominanego przez Burchella, przeskakując z drzewa na drzewo, rozciągały gęstą siéć na drodze wędrowników. Nóż Bushmana wciąż szerzył zniszczenie, wycinając w tym żywym murze zieleni przejście.
William Emery pełną piersią wciągał balsamiczny oddech lasów, a szczególnie przenikającą woń, którą niezliczone kwiaty diosmów wkoło rozsiéwały.
Wędrówka więc, jak widzimy, nie mogła odbywać się śpiesznie. Szczęściem, miejscami brzegi były obnażone, a tam obaj podróżni przyśpieszali kroku, wynagradzając czas stracony na przebywanie gąszczów.
Do godziny jedenastéj przebyli zaledwie cztery mile angielskie; w odległości téj łoskot wodospadu zaledwie słyszéć się dawał, bo powiéw zachodni niósł go w przeciwną stronę, tém łatwiéj zato mogli uchwycić uchem szmery dochodzące z dołu rzéki.
William Emery i myśliwiec, zatrzymawszy się wtém miejscu, mogli przejrzéć, przynajmniéj na trzy mile w dół, łyżysko rzéki, wrzynające się tutaj głęboko, o brzegach urwistych, które kredowém wzgórzem wybiegały blizko na dwieście stóp ponad zwierciadło wód.
— Zaczekajmy w tém miejscu — odezwał się astronom — i odpocznijmy; nie mam stalowych nóg twoich, Mokumie, bo jestem bardziéj przyzwyczajony do przebiegania okiem przestrzeni niebieskich, aniżeli do mierzenia nogami ziemskich odległości. Ztąd możemy co najmniéj przejrzéć trzy mile biegu rzéki, a jeżeliby tylko statek parowy ukazał się na ostatecznym zakręcie, łatwo go dostrzedz będziemy mogli.
Młody astronom oparł się o pień wilczo-mleczu drzewnego, którego wierzchołek strzelał na czterdzieści stóp w górę; ztąd wzrok jego sięgał daleko. Strzelec, nieprzyzwyczajony do siedzenia, w ciągłym był ruchu, nie zważając wcale na Topa, który, uwijając się do koła, płoszył chmury dzikiego ptactwa.
Nie upłynęło pół godziny, gdy William dostrzegł, że Bushman, stojący w oddaleniu stu kroków, robił dziwne poruszenia, dając poznać, że coś zauważył. Czyżby dostrzegł statek, tak niecierpliwie wyglądany?
Natychmiast, zerwawszy się ze mchu, na którym chwilę spoczywał, pośpieszył ku myśliwcowi.
— Czy widzisz co, Mokumie? — zapytał z niespokojnością.
— Dotąd nie widzę nic, ale mniemam żem coś usłyszał. Ucho moje, nawykłe do odgłosów przyrody, zda mi się pochwyciło jakiś niezwykły szmer w dole rzéki.
Poczém, zaleciwszy cichość astronomowi, położył się na ziemi, przytknął do niej ucho i słuchał z wytężoną uwagą.
Po kilku minutach podniósł się, a wstrząsłszy głową, rzekł:
— To nic, pomyliłem się; odgłos, jaki słyszałem, jest poświstem wiatru igrającym z liśćmi, albo téż szumem wody rozbijającéj się o głazy łożyska... a jednak... — I znowu wytęży słuch, lecz i tym razem nadaremnie.
— Mokumie — zauważył uczony — jeżeli łoskot który słyszałeś, pochodzi od machiny parostatku, to aby go rozróżnić, należy zejść na dół i przyłożyć ucho do powierzchni wody.
— Masz pan słuszność; kilkakrotnie już wytropiłem tym sposobem płynącego konia rzecznego.
I z niezwykłą lekkością zbiegł na brzeg wody, wszedł w nią po kolana, a schyliwszy się, przyłożył ucho do jéj powierzchni.
— Słyszę, wyraźnie słyszę! — tam w dole rzéki, w znacznéj odległości, słychać jakieś uderzania, bijące gwałtownie w wodę — pluskanie jednotonne w jéj głębi.
— To skrzydła szruby parowéj, mój drogi — zawołał z radością William.
— A więc ci, na których tyle dni czekamy, są już niedaleko.
Emery, znający dobrze bystrość słuchu syna puszcz, nie wątpił bynajmniéj o prawdziwości słów jego. Myśliwy wrócił na dawne stanowisko, a obadwaj w niemem oczekiwaniu wytężali wzrok ku zachodowi, wyglądając niecierpliwie, rychło potwierdzi się to, co im słuch zapowiadał.
Pomimo cierpliwego usposobienia, młody uczony przepędził następne pół godziny w wielkiéj niespokojności; czas mu się dłużył, co chwila zdawało mu się, że dostrzega kontury statku, prześlizgującego się po zwierciedle rzeki, lecz zawsze się mylił. Nareszcie z dumania wyrwał go donośny głos strzelca, wołającego:
— Dym! dym!
William, zapuściwszy wzrok w kierunku przez Bushmana wskazanym, z trudnością zaledwie dostrzegł lekki obłoczek biały, unoszący się nad wodą. Nie było już wątpliwości. Statek posuwał się szybko w górę rzéki; wkrótce dostrzegli i jego komin, wyrzucający kłęby czarnego dymu, pomieszanego z białemi obłoczkami pary. Widocznie osada nie żałowała węgla, ażeby spotęgować siłę pary i na oznaczony czas stawić się na miejscu.
Statek znajdował się jeszcze w odległości siedmiu mil angielskich od wodospadu Morghedy.
Słońce dochodziło połowy dziennego biegu, a ponieważ miejsce, w którym znajdowali się oczekujący, nie było odpowiedniem do wylądowania, przeto astronom postanowił wrócić do wodospadu. Uwiadomił on o tém Mokuma, który, w miejsce odpowiedzi, puścił się z powrotem drogą przez siebie wyciętą. William szedł za nim, a obejrzawszy się jeszcze raz w dół rzéki, ujrzał na maszcie tylnym flagę Wielkiéj Brytanii.
Powrót odbył się szybko. O godzinie pierwszéj, astronom i strzelec wstrzymali się o ćwierć mili od wodospadu, w miejscu gdzie brzeg, zataczając się w półkole, tworzył małą zatokę, bardzo przydatną do wylądowania, w tém bowiem miejscu głębia wody dochodziła do samego brzegu.
Statek, płynący daleko szybciéj, aniżeli idący pieszo, był już zapewne niedaleko; dostrzedz go nie było można, bo zarośle wysokie, zbiegające aż do samego krańca wody, zasłaniały widok; lecz słyszeli wyraźnie jeżeli nie turkot szruby rozbijającéj fale, to przynajmniéj przeraźliwy gwizd machiny parowéj, górujący nawet nad grzmotem blizkiego wodospadu.
Gwizd nie ustawał; znać komenderujący dawał sygnał oczekującym przy katarakcie o przybyciu statku.
Myśliwiec na to hasło odpowiedział wystrzałem ze sztućca, którego huk powtórzyły kilkakrotnie nadbrzeżne skały.
Statek ukazał się wreszcie; obydwóch oczekujących spostrzeżono. Na znak dany przez astronoma statek, skierowany ku brzegowi lewemu, przybił do lądu: myśliwiec pochwycił wyrzuconą linę i przymocował do drzewa.
W téj chwili człowiek wysokiego wzrostu, wyskoczył lekko na brzeg, zwrócił się ku Williamowi, reszta osady także na ląd wysiadła. William Emery poszedł naprzeciw wysiadającego i zagadnął:
— Pan pułkownik Everest?
— Pan William Emery?
Młody astronom i kolega jego z obserwatoryum w Grenwich powitali się, podając sobie ręce.
— Panowie — rzekł pułkownik, zwracając się do swych towarzyszy — pozwólcie sobie przedstawić szanownego Williama Emery, z obserwatoryum w mieście Kap, który był łaskaw oczekiwać nas przy wodospadzie Morgheda.

Cztérech podróżnych, otaczających pułkownika, powitało
Pan pułkownik Everest? (str. 14).
kolejno Emerego, a następnie z angielską flegmą Everest oficyalnie prezentował swych towarzyszów Williamowi.

— Panie Emery, oto rodak twój, sir John Murray z Devonshire; pan Mateusz Strux, astronom z Pułkowa; pan Mikołaj Palander z obserwatoryum w Helsingforsie i pan Michał Zorn, z obserwatoryum w Kijowie, trzech uczonych, biorących udział w naszéj międzynarodowéj komisyi.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Juliusz Verne i tłumacza: Władysław Ludwik Anczyc.