Przypadki Robinsona Kruzoe/XXVI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Przypadki Robinsona Kruzoe |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1868 |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Władysław Ludwik Anczyc |
Tytuł orygin. | The Life and Strange Surprizing Adventures of Robinson Crusoe |
Źródło | Skany na commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Po szesnasto-dniowéj nieobecności, zastałem w domu wszystko w należytym porządku, koźlęta podrosły, a kozy sporo dawały mleka. Wnet poznały się i przyjaźniły z nowemi swemi towarzyszkami, a nikt nie uwierzy z jaką przyjemnością przypatrywałem się mojéj licznéj trzodzie.
— To wcale nie mądrze mój Robinsonie — rzekłem z nieukontentowaniem, — miałeś grotę bezpieczną, a teraz bez najmniejszéj potrzeby zrobiłeś drugie wyjście, ułatwiając przystęp nieprzyjacielowi.
— Ba, to rzecz najmniejsza, wszak nieprzyjaciół na wyspie nie ma.
— A łuna?
Ach ta łuna sypiać mi nie dawała. Aż dotąd byłem tak spokojny, tak szczęśliwy, a teraz za najmniejszym szelestem zrywałem się przestraszony... Żyć w ciągłéj trwodze, to rzecz bardzo nieprzyjemna. Wprawdzie miałem ufność w opiece Boskiéj ale jak to mówią: strzeżonego Pau Bóg strzeże, więc téż otwór jak mogłem założyłem napowrót kamieniami.
Ponieważ opuncye nie mogły rozróść się tak prędko, a przywiązane do drzew kozy jakoś mi smutniały utraciwszy nagle wolność, zamierzyłem więc zrobić dla nich ogrodzenie tymczasowe z bambusowych tyczek. Nowa wycieczka po nie do letniego mieszkania pocieszyła moje serce, gdyż jęczmień zazieleniał się ładnie, a melony przyjęły. Z powrotem nazbierałem do plecnego kosza dużo kukurydzy, zamierzając często chodzić po nią, aby dostateczny zapas uzbierać na zimę.
Szło o to tylko, w czém ją przechować, bo w czasie pory deszczowéj w jaskini było dość wilgotno, i ziarno mogło uledz zepsuciu. Wyrobiłem więc kilka wielkich naczyń glinianych w kształcie wiader, wysuszyłem je na słońcu. Po wypaleniu pokazało się, że są lubo niezgrabne, ale mocne. Dorobiłem do nich pokrywy.
Zbieraną kukurydzę wykruszoną z kolb, a wysuszoną dobrze na słońcu, zachowywałem w naczyniach w korytarzu groty. Podczas tych zatrudnień wychodziłem często na polowanie, tak dla żywności, jako téż dla przysposobienia na zimę zapasu mięsa, skór i tłuszczu. Łowy nie bywały osobliwe, najczęściéj strzelałem ptaki, mniéj zajęcy, a najmniéj kóz, bo chcąc na nie polować, trzeba było zawsze cały dzień odłożyć, a mimo to nieraz wracało się z próżnemi rękoma. Zabiwszy kozę, oddzieliłem najtroskliwiéj najmniejszy kawałek łoju, a wytopiwszy go, zlewałem do naczynia glinianego.
Z zajęcy daleko mniéj bywało. Ani jednego ani drugiego tłuszczu nie mogłem używać na okrasę, bo miały woń nieprzyjemną, a nawet odrażającą.
Jednego dnia przyszło mi na myśl sprobować, czy nie potrafię zrobić masła. Kozy dawały tak dużo mleka, że nieraz psuło się. O maślnicy z drzewa marzyć nie można było, ale za to zrobiłem ją z gliny. Bijak należało z drzewa wyciąć, lecz nie miałem na to deseczki. Wyrobiłem ją z kory twardego drzewa, powycinawszy nożem otwory i zamocowawszy w środku kijek bambusowy. Następnie przez parę dni zbierałem śmietankę, a gdy jéj miałem sporo, przystąpiłem do roboty, która nadspodziewnie się udała. Otrzymałem dość dużą bryłkę masła. Smak jednak miało nieprzyjemny, oddający się wonią kozią, ale po przetopieniu znacznie się polepszyło, nie różniąc się wiele od krowiego.
Od tego czasu często robiłem masło, płócząc je starannie i soląc, a potém przetapiając do kuchennego użytku. Z pozostałego mleka kwaśnego, po zagotowaniu tworzył się twaróg; nie było go wczém wycisnąć na sér, i zmarnował się w części.
Trzeba mi koniecznie płótna, ale zkąd go wziąść. Nakoniec zrobiłem rodzaj tkaniny z włókien pizangu; niewielki ten płat kosztował mię parę dni mozolnéj pracy, bo nie mając wyobrażenia o warsztacie tkackim, przekładałem pojedyncze sznurki osnowy, poprzecznym szpagatem. Plątało się to często, ale przecież w końcu był worek jaki taki do wyciskania sera.
Od czasu do czasu zebrawszy nieco mleka, robiłem ser, ale mimo wielkiéj chęci, spróbowałem tylko raz mały kawałek, a resztę suszyłem i chowałem na zapas zimowy.
Oprócz tego nie mało czasu zajmowało mi przygotowanie drzewa opałowego, którego brak w zeszłym roku tak mi dotkliwie uczuć się dawał. Uragany jesienne nałamały w lesie mnóstwo drzew, gdybym miał siekierę, zbiór byłby łatwy, ale w braku wszelkich narzędzi musiałem je wyłamywać, dopomagając sobie w téj pracy biednym wysłużonym nożem. Uzbierało się jednak sporo suszu; znosiłem go w powrozie na plecach i układałem pod sklepieniem jaskini jakby ściankę, mogącą mię zasłaniać od wiatru.
Zbyteczne znów kozie mięso soliłem w wielkich garnkach, trzymając w piwnicy; lecz i tę musiałem jeszcze o parę łokci pogłębić, bo gorąco mimo przykrycia starannego wielką kupą gałęzi, przeciskało się, i raz kilkadziesiąt funtów nadpsutego mięsa wyrzucić musiałem.
Na tych robotach zeszło lato; czas było pomyśleć o żniwie. Wybrałem się na folwark (tak bowiem nazywałem moje letnie mieszkanie). Zboże dostało już zupełnie. Zebrałem pięć sporych snopów jęczmienia; melonów było przeszło sto, mogłem się niemi raczyć do woli, ale wnet pokazała się niepraktyczność uprawiania ich w tém miejscu. Nie mogłem zabrać więcéj na raz do kosza jak pięć, a zatém na samo przenoszenie potrzeba było dwadzieścia dni czasu, licząc dwa na każde przejście tam i napowrot.
Na przyszły rok da Bóg doczekać, urządzę sobie ogródek przy jaskini, a tymczasem trzeba się bez nich obejść; że téż to dawniéj tego nie przewidziałem. I zostały się na pastwę ptakom, bo zabrałem ich tylko dziesięć w czasie przenoszenia zboża z folwarku do zamku, w dwóch wycieczkach w tym celu zrobionych.
Związawszy dwa kije w kształcie cepów, zacząłem młócić zboże, ale pozostawało go jeszcze dosyć w kłosach. Ponieważ zbiór nie był tak wielkim, można więc było wykruszyć kłosy w ręku, co téż i zrobiłem. Według przypuszczeń moich mogło być ziarna przeszło dziewięć kwart; zachowałem je troskliwie do przyszłorocznego wysiewu.
Nareszcie widząc że lada dzień nadejdzie pora deszczów, gdyż już kiedy niekiedy przechodziły, zabrałem się do zaopatrzenia mieszkania. Część jaskini zagrodziłem od pola tyczkami bambusowemi, pozawieszawszy na nich liście kokosowe jak firanki; następnie zrobiłem rusztowanie z powiązanych lasek bambusowych, podobne do tego jak przy stołku; podawałem kilkanaście poprzeczek, a na nie nasłałem słomy, na wierzch zaś delikatnego mchu. Wszystko to pokryłem pozszywanemi skórkami zajęcy. Z kozich skór zrobiło się kołdrę i poduszkę mchem wypchaną, a tak miałem królewskie posłanie, i pierwszy raz od przybycia na wyspę łóżko.
Nadeszła téż i rocznica druga przybycia mego na wyspę. Spędziłem ją na poście, rozpamiętywaniu i modlitwach. Smutny to bywał dzień dla mnie: przez cały rok zatrudniony robotą przelotnie tylko czasami myślałem o mojém położeniu, ale w ten dzień poświęcony Bogu i wspomnieniom, całe me położenie i przeszłość w żywych obrazach malowały się w méj wyobraźni. — O mój Boże! już od dwóch lat nie słyszałem ludzkiéj mowy, od siedmiu nie widziałem drogich rodziców, czy téż jeszcze żyją?..
Wnet zawyły wściekłe uragany: pora ta roku była dla mnie najnieznośniejszą. Deszcze lały jak z kadzi, nieraz po całych dniach. Pioruny biły tak gęsto i silnie, że burze europejskie można uważać za dziecinną igraszkę, w porównaniu do nawałnic antylskich. Za lada wstrząśnieniem wiatru, przychodziło mi na pamięć trzęsienie ziemi, i nieraz w nocy uciekałem do stajenki, lękając się zburzenia jaskini. Gwałtowności wichru niepodobna opisać, dość powiedzieć, że niekiedy wyrywał drzewa z korzeniami, a raz zerwał dach z méj stajenki i z wielką trudnością zdołałem ją naprawić.
Październik i listopad były to najburzliwsze miesiące z całego roku. W połowie grudnia zaczynało się wypogadzać, a około nowego roku ustalał się czas piękny. W pierwszym tylko roku mego pobytu, słota przeciągnęła się do połowy stycznia. W maju zwykle przez parę tygodni przechodziły rzęsiste deszcze, a zresztą przez cały rok ani chmurki na niebie.
Przez zimę trudniłem się wyplataniem koszów, przysposobiwszy sobie dosyć pręcia w jesieni. Potrzebne mi one były do przechowania przyszłych zbiorów zboża. Nadto pracowałem nad naczyniami glinianemi, w czém nabyłem nie małéj wprawy, i wyroby moje miały już daleko zgrabniejszą formę jak pierwiastkowe. Naczynia te miały służyć także na zachowanie spiżarnianych zapasów.
Mój Boże, kiedy nieraz zastanawiałem się nad moją pracą, przychodziło mi na myśl, jakiém jest dobrodziejstwem społeczeństwo ludzkie i podział pracy. W krajach ucywilizowanych wszyscy wzajem pracują dla siebie. Gospodarze wiejscy trudnią się dostarczaniem żywności, rzemieślnicy sporządzają odzież, sprzęty i narzędzia potrzebne do rozmaitych rękodzieł; inni stawiają domy, budują mosty, biją drogi: tymczasem ja wszystko sam sobie musiałem robić, tracąc na to tak wiele czasu, że całoroczna praca ledwie wystarczała na utrzymanie życia. Cały przeszły rok na czémże mi zeszedł, oto na obmyśleniu środków ubrania się i życia, a przecież nie mogę sobie czynić wyrzutów żebym był leniwym i czas tracił daremnie. W samotności dopiero i w ciężkim znoju przyszły mi te uwagi do głowy, dawniéj nigdy o tém nie pomyślałem, i nie umiałem cenić pożytków osiąganych przez ludzi z wspólnego życia.