<<< Dane tekstu >>>
Autor Daniel Defoe
Tytuł Przypadki Robinsona Kruzoe
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1868
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Władysław Ludwik Anczyc
Tytuł orygin. The Life and Strange Surprizing Adventures of Robinson Crusoe
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XXVII.
Zasiewy — urządzenie wędzarni — polni złodzieje — skuteczna egzekucya — niepomyślny zbiór — przechowanie zboża — trzecia rocznica — zima.

Zaraz na początku wiosny wziąłem się do przygotowania ziemi pod zasiew. W zeszłym roku było to łatwo, bo szło tylko o niewielki kawałek ziemi, ale w tym trzeba było sześć razy tyle gruntu oczyścić i skopać. Rolę uprawiłem zeszłorocznym sposobem, lecz odstępowała mię odwaga na myśl, że na przyszły rok nierównie większa oczekiwała mię praca. Dwa tygodnie zeszło na téj robocie, przy pomocy łopaty byłbym ją za cztery dni skończył.
Z zasiewem potrzeba było wstrzymać się czas niejaki, bo dopiero w połowie maja padały deszcze. Gdybym miał wcześniéj przygotowany grunt pod uprawę, mógłbym zasiewać dwa razy: raz w końcu grudnia, zbierając w drugiéj połowie kwietnia, drugi raz siejąc na początku maja, a kończąc żniwa we wrześniu. Tym razem spóźniwszy się z uprawą roli, musiałem poprzestać na jednym zbiorze, lecz i ten mi aż nadto wystarczał.
Pole przygotowane pod zasiew ogrodziłem dokoła płotkiem bambusowym i to mi parę tygodni czasu zajęło; mniejsza o pracę i czas, żeby tylko zabezpieczyć zbiór od kóz i zajęcy.
Nakoniec kiedy nadeszła stosowna chwila, zasiałem jęczmień, a majowe deszcze tak dzielny skutek wywarły, że w parę tygodni potém rola pokryła się prześliczną zielonością.
Oprócz tego obok jaskini zasiałem spory kawałek pola kukurydzą, żeby po nią do lasu nie chodzić.
— Mój panie gospodarzu! — rzekłem do siebie ukończywszy roboty w polu, — teraz trzeba się wziąść do młyna; wszakże jęczmienia gryść nie będziesz, cóż ci po nim jeżeli mąki zrobić nie potrafisz? nie przyjdzie to tak łatwo, ale każdy początek jest trudny: przy pomocy Boskiéj jakoś to pójdzie.
O żarnach, a tém bardziéj o młynku ani marzyć, bo czémże je zrobię; trzeba więc poprzestać na stępach, jakich murzyni używają do otłukiwania jagieł.
W wycieczkach moich oddawna zauważyłem pień grubego drzewa, złamanego przeszłorocznym wichrem: z niego przy pomocy siekiery mogła być doskonała stępa, lecz w braku tych narzędzi czémże ją zrobić? czém obciąć grube korzenie przytrzymujące go w ziemi? czémże wreszcie wydrążyć zagłębienie?
Nareszcie przyszło mi do głowy wytlić środek ogniem. Wziąłem się natychmiast do pracy: najprzód poopalałem korzenie, następnie z wielkiém wysileniem przytoczyłem pień do mego mieszkania, a nareszcie z niemniejszym mozołem udało mi się wypalić. Wydrążenie miało dostateczną głębokość, ale było nierówne i tak zaczernione, iż straciłem nadzieję, ażebym kiedy mógł otrzymać mąkę białą. Z tłuczkiem poszło łatwiéj: znalazł się na dnie strumienia kamień podłużny zaokrąglony przez długie działanie fali. Wprawiwszy go w rozszczepioną gałąź, skrępowałem silnie łykami; teraz już tylko pozostawało sprobować, czy się zboże tłuc będzie.

Dobrze wysuszoną kukurydzę wrzuciwszy do wydrążonego pnia, począłem tłuc z całéj siły, lecz ziarna twarde i okrągłe, wyskakiwały za każdém uderzeniem. Aby temu zaradzić, uciąłem liść bananowy, a przebiwszy w samym środku otwór, przesadziłem przez niego tłuczek. Teraz ziarna nie mogły się rozpryskiwać, a gdy po godzinie nieprzerwanéj pracy wybrałem mąkę kukurydzaną, rozśmiałem się serdecznie, gdyż była czarna jak sadze.
Trzeba było na to coś poradzić: wprawdzie węgiel drzewny nie jest trucizną, ale nie bardzo przyjemnie jeść kaszę albo chleb z tą czarną przyprawą. Zabrałem się zatem do wyskrobywania nożem zwęglonych ścian stępy, i po trzech dniach oczyściłem je nieźle. Tym razem kukurydza wydała kaszę dość czystą, pomieszaną z mąką i otrębami. Natychmiast wstawiłem ją w garnek, ugotowałem, a okrasiwszy przetopioném koziém masłem, z wielkim apetytem i zadowoleniem spożyłem. Zapewne żaden wytworniś angielski niebyłby jéj wziął w usta, ale mnie smakowała przewybornie.
Do żniw jeszcze miałem parę miesięcy czasu; trzeba było z niego korzystać i zająć się polowaniem, ażeby nie narazić się jak w zeszłym roku na brak mięsa. Z tém wszystkiém i polowanie nie przyda się na nic, jeżeli nie wymyślę jakiegoś lepszego sposobu przechowywania mięsa, gdyż solenie samo nie zabezpieczało go dostatecznie od zepsucia.
Najpraktyczniéj byłoby suszyć je na słońcu, podobnie jak robią murzyni, ale nie wiedziałem dobrze tego sposobu; wędzenie znów było mi doskonale znajome, ale nie było komina. Upatrując miejsca stosownego na jego zbudowanie, znalazłem dość głęboką, a prawie prostopadłą szparę w skale sterczącéj nad grotą; trzeba było tylko z boku zaprawić otwór, ażeby się dym nie rozpraszał. Jakoż i to powiodło mi się wcale nieźle. Z drabinki powiązanéj z gałęzi zrobiłem rodzaj rusztowania, potém pozaprawiałem poprzeczkami drewnianemi szczelinę, a następnie zagrodziłem je chrustem nakształt płotu; nareszcie wdrapawszy się jak kominiarz do środka, zarzuciłem chruścianą ściankę gliną, ażeby ją zabezpieczyć od ognia.
Ubite kozy obdarłszy ze skóry, krajałem w cienkie pasy: mięsistsze części macerowały się w soli, cieńsze zaś płaty szły od razu do komina, jak tylko nieco na słońcu obeschły: mięso w ten sposób przyrządzone, miało smak podobny do świeżego, a daleko lepszy, aniżeli solone. Przed gotowaniem zwykle moczyłem je w wodzie, przez co nabierało soczystości. Już téż i czas żniwa był nie daleki. Jednego ranka wybrałem się na folwark zobaczyć czy prędko można je będzie rozpocząć. Bezpieczny o kozy i zające, szedłem przypatrzeć się moim skarbom, ale któż opisze moje przerażenie, kiedy za zbliżeniem się ujrzałem wylatującą chmarę ptastwa z pola jęczmieniem zasianego.
— Ach niegodziwe żarłoki! — zawołałem z gniewem — czy to ja dla was sieję?!.. bardzo dużo mam zboża, żebyście mi go jeszcze wyjadały nicponie!
Ptaki odleciały, ale nie daleko posiadały na bliskich drzewach, jakby oczekując kiedy będę łaskaw wynieść się ażeby mogły wrócić. Na nieszczęście nie mogłem wyświadczyć im téj grzeczności; przeciwnie, wymierzywszy strzałę, najbliższego pustoszyciela cudzego dobra położyłem trupem. To jednak nie zrobiło na reszcie najmniejszego wrażenia, gdyż natychmiast jak tylko oddaliłem się na próbę o kilkadziesiąt kroków, spadła cała banda na pole.
Ubiłem jeszcze kilka tych rabusiów, a zrzekając się z nich pieczeni, porozwieszałem złoczyńców na wysokich tykach dokoła pola, dla odstraszenia innych. Jakoż powiodło mi się doskonale, gdyż ani jeden nie poważył się najeżdżać pól moich, a nawet zupełnie tę część wyspy opuściły. Kłosy już prawie podojrzewały, za tydzień można było wziąść się do żniwa.
Powróciłem do domu, ażeby wprzódy skończyć z kukurydzą, która także już doszła. Zbierać ją było mi bardzo łatwo, gdyż łodygi bez trudu dają się nożem przecinać, udała mi się wybornie. Łodygi dochodziły do pięciu łokci wysokości, a każda po kilka kolb dźwigała, w jednéj zaś mogło być najmniéj dwieście ziarn. Zebrałem je szczęśliwie, a nie mając czasu obrywać, zostawiłem to na późniéj, spiesząc się do jęczmienia.
Oj, napracowałem się téż nad żniwem, prawdziwie w pocie czoła. Niczém trudy żniwiarzy angielskich, na które zawsze tak wyrzekali. Każdy z nich był magnatem w porównaniu mnie nieboraka. Oni mieli sierpy, a ja musiałem nożem cały zbiór sprzątać, nie biorąc na raz jak kilkanaście zdziebeł. Koniec końców że zebranie czterdziestu snopów, mimo niezmiernéj pilności w robocie, kosztowało mię tydzień czasu.
Po sprowadzeniu zboża do domu i wymłóceniu, nie zebrałem więcéj jak dobory korzec. Zbiór byłby niezawodnie daleko lepszy gdyby nie ptaki, które niezawodnie zjadły mi połowę zboża. Umyśliłem na przyszły rok powetować téj klęski, wysiewając trzy czwarte całego zbioru; a w tym roku obejść się bez chleba, poprzestając na kukurydzy.
Téj miałem podostatkiem. Po wyłuszczeniu kolb, napełniłem ziarnem pięć wielkich koszów i jeszcze nieco pozostało na natychmiastowy użytek. Liście i łodygi kukurydzane, oraz słoma jęczmienna przydały mi się bardzo na pożywienie zimowe dla kóz.
Zanim deszcze jesienne nadeszły, skopałem pole kukurydzy ażeby na niém w końcu grudnia zasiać jęczmień, gdyż pragnąc coprędzéj skosztować chleba, miałem zamiar w przyszłym roku dwa razy zbierać.
Pora deszczów zbliżała się szybkim krokiem. Ukończywszy zbiory, korzystałem z kilkunastu dni pięknych, dla przysposobienia zapasów drzewa na opał, i zdołałem to przed nadejściem zimy uskutecznić.
Czas upływał mi nadzwyczaj szybko; anim się spostrzegł kiedy nadeszła trzecia rocznica rozbicia się naszego statku. Obchodziłem ją postem i rozmyślaniem jak poprzednią, a w parę dni potém gwałtowny uragan, wyjący przez kilkanaście godzin bez przerwy, oznajmił rozpoczęcie się ośmio lub dziesięcio tygodniowych nudów, na jakie w czasie zimowéj pory byłem skazany.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Daniel Defoe.