Przypadki Robinsona Kruzoe/XXVIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Przypadki Robinsona Kruzoe |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1868 |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Władysław Ludwik Anczyc |
Tytuł orygin. | The Life and Strange Surprizing Adventures of Robinson Crusoe |
Źródło | Skany na commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Po uskutecznieniu zasiewów grudniowych, umyśliłem wybrać się na dłuższą wędrówkę po wyspie. Od owéj nocy, gdy łuna pochodząca z nieznanéj przyczyny nabawiła mię trwogi, upłynęło już półtora roku, a przez ten czas nigdzie nie wychodziłem jak do mego folwarku. Najprzód mnogość zatrudnienia trzymała mię wciąż w domu, a powtóre, co ze wstydem wyznaję, bojaźń tak mię opanowała, że nie śmiałam zapuszczać się w odleglejsze strony wyspy.
Zaopatrzywszy się jak zwykle w rozmaite przybory, rozpocząłem wycieczkę mającą potrwać sześć do ośmiu dni, lecz zupełnie w odmiennym jak dotąd kierunku. Wszystkie poprzednie przechadzki ograniczały się na wschodnio–południowéj części wyspy, ale północ i zachód zupełnie były mi nieznane; raz przecież należało poznać i tamte okolice.
Przebywszy duży kawał lasu dotykającego doliny zamieszkanéj przezemnie, wydostałem się na równinę zakończoną pasmem pagórków dosyć wysokich. Wdrapałem się na najwyższy, zachodzący przylądkiem w morze. U stóp jego płynęła dość głęboka rzeczka, mająca tutaj swe ujście; przypływ morza zwiększył znacznie jéj głębią tworząc zatokę: należało zatém zaczekać aż opadnie, ażeby dostać się na drugi brzeg; długi czas siedząc nad wodą, przypatrywałem się mnóstwu ryb płynących w górę rzeki, którą zapewne miały opuścić dopiero wtedy, gdy morze zacznie opadać. Wyborne to było miejsce do ich połowu, i postanowiłem natychmiast po powrocie przyjść tu z moją siecią, dotąd jeszcze nieużywaną. Kiedy wody dostatecznie opadły, zdjąłem suknie, a zwinąwszy je w tłomoczek i umieściwszy na głowie, przebyłem rzekę brodząc po pas i stanąłem na drugim brzegu szczęśliwie; poczém ubrawszy się, ruszyłem daléj.
Okolica w tych stronach była bardzo nieurodzajna, częścią pagórkowata, w części skalista. Mroczyło się na dobre, bo już przed chwilą słońce zapadło w morze, trzeba się zabrać do noclegu, podług zwyczaju na pierwszém lepszém drzewie; jakoż znalazłszy dosyć wygodne legowisko pomiędzy rozłożystemi gałęziami, wkrótce zasnąłem.
Na drugi dzień rano posiliwszy się, lekki i wesoły ruszyłem w dalszą podróż. Około południa udało mi się ubić jakiegoś dużego ptaka z gatunku cietrzewi, który upieczony na rożnie, miał bardzo delikatne mięso. Kilka łyków wody, a na wety złocisty ananas, dopełniły obiadu. Przedrzémałem się nieco podczas największego gorąca, a potém daléj marsz! marsz! panie Robinsonie, niewypada wracać, dopóki nie zwiedzisz w całéj rozciągłości twego królestwa i nie dojdziesz do piramidy kamiennéj, ułożonej przed dwoma laty na znak kresu poprzedniéj wycieczki.
Nad wieczorem dostałem się na obszerną równinę przyległą lasowi z którego przed chwilą wyszedłem: była ona w części zarosła trawą, ale nad samym brzegiem morza rozciągał się duży kawał miałkim i wilgotnym piaskiem pokryty. Zdawało mi się że niedaleko od morza spostrzegam żółwie gniazdo, a ponieważ żołądek domagał się wieczerzy, tam jéj szukać postanowiłem.
Idę naprzód prędkim krokiem, gdy, wtém!.. spostrzegam na piasku wyraźny ślad... nogi ludzkiéj. Myślicie może czytelnicy, że zostając trzy lata przeszło w samotności, ucieszyłem się niezmiernie widząc ten znak bytności ludzi na wyspie?.. Gdzież tam... przeciwnie... przestrach największy mię ogarnął... Wiadomo mi było, że na wyspach morza Karaibskiego, mieszkają dzicy ludożercy. Jak gromem rażony, stanąłem wpatrując się w ten ślad złowieszczy, drżąc z trwogi i rzucając dokoła trwożliwém okiem, czy nie ujrzę lada chwila gromady dzikich, wysuwających się z zarośli. Lecz cisza niczém nie przerwana zaległa okolicę; ośmielony tém wypełznąłem ostrożnie na pobliski pagórek, zkąd można było przejrzeć większy obszar ziemi, lecz i tu nic podejrzanego nie widać. Zbiegłem więc znów nad brzeg morza, śledząc czy więcej nie odkryję śladów, lecz nie napotkałem ich nigdzie.
Nagle, niewymowna, nieprzezwyciężona trwoga opanowała całą moją istotę; przerażenie wstrząsło ciałem, w najokropniejszém pomieszaniu począłem ze wszystkich sił ku domowi uciekać: każde drzewo, każdy krzak brałem za postać ludzką, najmniejszy szelest przerażał mię niewypowiedzianie: przytomność, zimna krew, zastanowienie opuściły mię zupełnie, nie wiedziałem gdzie i jak biegnę. Co się ze mną naówczas działo, tego ani opisać, ani opowiedzieć niepodobna, biegłem jak szalony, opadając nieraz i potykając się co chwila. Nareszcie wyczerpany do najwyższego stopnia, padłem w gęstwinie i w niéj przepędziłem noc pełną męczarni.
Sen zaledwie skleił moje powieki, a już znowu przebudzałem się w obawie, ażeby mię dzicy niespodziewanie nie zeszli; różne okropne myśli zamącały mi głowę. Przypomniałem sobie teraz przeszłoroczną łunę, nie mogącą z czego innego pochodzić, jak z podpalenia wyschłych traw [1] przez Karaibów. To rzecz oczywista, bo pożar sam przez się nie mógł wybuchnąć, a jak już poprzednio wspomniałem, najpiękniejsza pogoda panowała wówczas, a zatém nie powstał od piorunu.
Drugiego dnia przed południem byłem już w domu. Rzuciłem się na posłanie nie myśląc wcale o posiłku, chociaż od wczorajszego obiadu nic oprócz wody nie miałem w ustach. Trwoga odebrała mi apetyt, najdziwaczniejsze myśli snuły się po głowie.
To niepodobna abym trzy lata bawił na wyspie, a nie dostrzegł jéj mieszkańców... nie... nie... przekonany jestem że oprócz mnie ani jeden człowiek nie przebywa na niéj, ale zkądże mógł się znaleźć właściciel nogi? jak przybył bez okrętu, który przecież byłbym ujrzał na morzu. Śladu tego nie wymarzyłem sobie, wszak go wczoraj dotykałem palcami. A czy téż ludożercy nie zostali zapędzeni burzą z oddalonéj ziemi, którą przed parą laty widziałem z wysokiéj góry? może wylądowawszy w téj nieurodzajnéj części wyspy, nie mieli chęci założyć na niéj swych osad... Gdyby im téż przyszło do głowy przybyć tu w wielkiéj liczbie, gdyby mię przypadkiem spotkali... o wtedy z pewnością nie uniknąłbym śmierci... zamordowaliby mię i pożarli... jeżelibym zaś potrafił ukryć się zawczasu w jakim zakątku, wtedy niezawodnie zniszczyliby moje mieszkanie, zabili kozy i spustoszyli pola.
Te i tym podobne myśli trapiły mą duszę. Przez trzy doby nie odważyłem się opuścić na chwilę groty, nie miałem nawet śmiałości pójść wydoić kozy, ale przecież trzeba się było na to zdecydować, bo biedne samki mogły stracić mleko.
Skończywszy tę robotę, nabrałem nieco odwagi i poszedłem na ową wysoką górę, aby się przekonać czy przypadkiem nie zobaczę jakiego statku w pobliskości wyspy; ale obawa czy nadzieja, bo nie wiem jak ją już nazwać, zawiodła mię zupełnie. Powierzchnia morza lśniła się jak zwierciadło, ale na niéj najmniejszéj łódki widać nie było, powróciłem cokolwiek uspokojony.
W parę dni potém puściłem się na zwiedzenie mego folwarku, uzbrojony nową dzidą, łukiem i pełnym kołczanem strzał... ale cóż mi ta broń za bezpieczeństwo dać mogła przeciwko tłumowi dzikich, niezawodnie lepiéj odemnie uzbrojonych? Mimo to pokonałem trwogę i zaszedłem do lasu, oglądając się wszakże na wszystkie strony.
W dolinie znalazłem wszystko w nienaruszonym stanie: jęczmień wzrastał prześlicznie, i można się było spodziewać pięknego urodzaju.
— Ach cóż mi po nim — zawołałem z boleścią, — gdy nie wiem czy go zbiorę; lada dzień horda dzikich Karaibów może wpaść tutaj i obrócić w perzynę zasiewy. O nie! nie! już nie wrócą chwile swobodne dawniejszéj spokojności... nigdy już nie będę szczęśliwy...
Zamiast powrócić do domu, poszedłem raz jeszcze obejrzeć złowieszcze ślady ludzkiéj nogi; myślałem że może przy zapadającym zmroku nie widziałem dobrze, a zresztą zawsze coś ciągnie człowieka, ażeby dokładnie przekonał się o swém nieszczęściu, jak gdyby w męczarni znajdywał jakieś upodobanie.
Miejsce to było dosyć daleko, straciłem cały dzień czasu zanim się tam dostałem, widać że droga od mego mieszkania wprost była daleko krótszą. Słońce już schylało się ku zachodowi, gdy tu zdążyłem. Trzeba więc spostrzeżenia odłożyć na jutro, a tymczasem pomyśleć o noclegu.
Ale gdzie spać, nuż ludożercy nadpłyną i wyśledzą mię tutaj. Przerażony tą myślą wybiegłem na bliski wzgórek ale na morzu nic widać nie było. Uspokojony tém cokolwiek wyszukałem gęste drzewo, i wdrapawszy się bardzo wysoko przywiązany pasem usnąłem.
Natychmiast po przebudzeniu pobiegłem nad brzeg morski wyszukać fatalnego śladu... znalazłem go wkrótce. Był on daleko większy od mojéj stopy, i wyraźnie należał do człowieka, który nigdy obuwia nie miał na nodze, słowem do jakiegoś olbrzymiego Karaiba.
Dreszcz febryczny przebiegł me ciało, nie wiedziałem co począć, bojaźń pozbawiła mię prawie przytomności, a najdziksze myśli przebiegały przez głowę. W pierwszym szale zamyśliłem zburzyć mur otaczający grotę, popsuć całe mieszkanie, rozwalić stajenkę i chatkę na folwarku, poniszczyć ogrodzenia, rozpędzić kozy i spalić zasiew, a to wszystko z obawy aby mię dzicy nie wyśledzili. Zniszczywszy wszelkie ślady zamieszkalności wyspy, mogłem być pewnym bezpieczeństwa.
Nie było tu co robić dłużéj, obejrzałem się wkoło i po za lasem dostrzegłem wynurzającą się z głębi drzew ostro zakończoną skałę, niezbyt tuż przy zamku leżącą. To będzie moja strażnica, pomyślałem sobie, z niéj z łatwością dostrzegę co się dzieje w tém miejscu. Kierując się za widokiem téj skały w półtory godziny dostałem się do zamku, ale okoliczność ta zamiast ucieszyć, większym mnie jeszcze napełniła strachem, bom się przekonał, że dzicy wylądowali bardzo blisko od mego mieszkania, i tylko wyraźna opieka Boska, ukryła je przed okiem mych nieprzyjaciół. Dręczony różnemi przypuszczeniami, mimo utrudzenia zaledwie usnąć zdołałem.
Drugiego dnia obudziłem się w spokojniejszém nieco usposobieniu. Przyszło mi na myśl, że wyspa tak duża i żyzna, a położona jak mniemałem w bliskości stałego lądu, nie może być nie znaną ludom na nim zamieszkałym. Być może, że w ciągu trzechletniego pobytu mojego na niéj, nieraz już dzicy zapędzeni wiatrem, musieli tutaj wylądować, lecz widać wracali natychmiast do siebie, bo gdyby im się wyspa spodobała, niezawodnie dawnoby już pobudowali na niéj swe chaty.
Słyszałem nie raz od żeglarzy znających te strony, że Karaibowie nie używają żagli, i jedynie łodzie swe kierują wiosłami, dopomagając sobie przypływem i odpływem morza. Widoczna więc, iż zagnani na wyspę falą, nie odważyliby się nawet przenocować na niéj z obawy ażeby nie ominąć przyjaznéj pory odpłynięcia. Jedno mi tylko zagrażać mogło, to jest niespodziane zaskoczenie przez Karaibów. Przy ostrożności mogłem tego uniknąć, wrazie zać wylądowania większéj liczby dzikich, nie pozostawało mi jak tylko schronić się do jakiéj kryjówki, i czekać aż odpłyną.
Z upokorzeniem wyznam że strach, niespokojność i troski, tak mną owładnęły, że zupełnie zapomniałem szukać pociechy w modlitwie, która w każdéj przeciwności dodawała mi siły. Smutek, ucisk i niebezpieczeństwo zasępiły tak moją duszę, że zupełnie wyszły mi z myśli owe słowa pociechy:
Gdybym tego głosu usłuchał, a w trwodze méj udał się do Boga i Temu najmiłosierniejszemu Ojcu powierzył się w mojém zwątpieniu, to niezawodnie nabrałbym serca i wytrwałości, a wzmocniony ufnością w Panu nad pany, łatwo potrafiłbym przezwyciężyć trwożliwość i bojaźń uciskające mą duszę.
- ↑ W krajach gorących trawy bujne i wysokie podczas lata wysychają; a lada iskra zamienia je w morze płomieni. W stepach amerykańskich podpalają je umyślnie dla użyźnienia ziemi