<<< Dane tekstu >>>
Autor Daniel Defoe
Tytuł Przypadki Robinsona Kruzoe
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1868
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Władysław Ludwik Anczyc
Tytuł orygin. The Life and Strange Surprizing Adventures of Robinson Crusoe
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XXIX.
Sztuczny gaj — obfite żniwo — czwarta rocznica — modlitwa — pieczenie chleba — sito — zima — nowa wycieczka — widmo — kryjówka.

Ochłonąwszy nieco z pierwszego przerażenia, zacząłem myśleć o lepszém obwarowaniu mego mieszkania. Z początku najbardziéj dręczyło mię to, że przekopałem jaskinię na wylot, lecz po dokładniejszéj rozwadze, pokazało się że drugie wyjście nietylko nie było szkodliwém, ale nawet pożyteczném. Przypuściwszy bowiem że dzicy oblegną mój zamek i łatwo przebędą mur otaczający front, cóżbym wówczas poradził nie mając innego wyjścia; a tak pozostawała mi przynajmniéj nadzieja ucieczki do lasu, gdzie przecież jakie takie można było znaleźć schronienie.
Przedewszystkiém umyśliłem znaczną przestrzeń dokoła jaskini gęstym zasadzić gajem; w tym celu naciąwszy mnóstwo gałązek z jakiegoś drzewa podobnego do wierzby, sadziłem je w odległości stopy od siebie. Robota ta trwała przeszło przez dwa miesiące, a zasadzając codzień około stu gałęzi, utworzyłem gęste zarośle, kilka tysięcy roślin obejmujące. Nadto podniosłem mur przeszło o półtora łokcia na wysokość, zostawiając w nim otwory do wypuszczania strzał na przypadek oblężenia przez dzikich.
Praca ta tak mię zajęła, żem zupełnie zapomniał o zbożu i dopiero jednego dnia przechodząc koło jęczmienia, zobaczyłem że już kłosy dostałe zaczynają się wysypywać. Trzeba było wziąść się do żniwa, które téż w ciągu trzech tygodni ukończyłem, zebrawszy tym razem tak dużo zboża, że się z niego dwa ogromne brogi utworzyły.
Ażeby je wymłócić, potrzeba mi było klepiska, gdyż przy tak znacznéj ilości, niepodobna było wykruszać zboża jak poprzednio w palcach. Obrawszy więc stosowne miejsce obok groty, wyłożyłem je grubo gliną, nasypałem na wierzch kamyczków i żwiru, i udeptałem mocno. Po paru dniach od skwaru słonecznego wyschło doskonale, mogłem więc rozpocząć młóckę.
Po ukończeniu téj roboty, otrzymałem jak mi się zdawało około siedmiu korcy jęczmienia, byłto więc zapas dostateczny na zimę. Wkrótce potém spadły majowe deszcze: wpływ ich zbawienny na świeżo zasadzony gaj okazał się, gdyż drzewka okryły się prześliczną zielonością, i z małym wyjątkiem przyjęły się prawie wszystkie.
Ale w kłopotach moich zapomniałem zupełnie o nowym zasiewie, a tak trzeba było odłożyć go do przyszłego roku, bo odpowiednia pora minęła.
Po żniwach i wymłóceniu zboża, zabrałem się na nowo do sadzenia drzewek, gdyż gaik zdawał mi się być jeszcze za mały. Pracowałem nad tém aż do późnéj jesieni, zapominając zupełnie o przysposobieniu mięsa i tłuszczu do palenia na zimę. Do zbiórki drzewa także wziąłem się za późno, i z téj przyczyny bardzo niedostateczny zapas zebrałem.
Takto, gdy strach człowieka opanuje, a strwożony nie umie wziąść nad nim góry, wszystkie czynności idą na opak, nic się nie robi z planem, i ztąd potém powstaje tak wielki nieład, że sobie rady dać nie można. Doświadczyłem tego z własną szkodą, gdyż pozbawiony wszelkich zapasów, przez całą zimę doznawałem niewygód, nieraz przez kilkanaście dni żyjąc kukurydzaną polewką i koziém mlekiem.
W czwartą rocznicę przybycia mego na wyspę, to jest 23 września 1663 roku, pościłem jak zwykle przez cały dzień, i przepędziłem go w mojéj świątyni. Któżby dał wiarę, że przez całe lato w niéj nie byłem, że zajęty myślą zabezpieczenia się przed nieprzyjacielem, nawet w święta i niedziele pracowałem nad ubezpieczeniem mego siedliska, zapominając o Bogu, moim jedynym ratunku, silniejszym od wszelkich twierdz ziemskich.
O! z jakąż skruchą padłem na kolana i łzami oblewając ziemię, żałowałem méj nierozwagi, i gorąco przyrzekałem poprawę. Właśnie w téj chwili przez grube chmury przebiły się promienie słońca, padając wprost na mnie. To mię taką radością napełniło, że powstałem z ziemi pełen ufności i pociechy. — O dobry Panie! a więc łaska Twoja zawsze jest ze mną, pomimo obojętności, z jaką zaniedbałem oddawać Ci czci powinnéj! Ach te promienie słońca, jakby jakiś znak Twéj dobroci, napełniają odwagą duszę mą, ucieka z niéj trwoga, a zaufanie w miłosierdziu Twojém napełnia. Odtąd powierzam Ci wszechmocny Boże wszystkie moje cierpienia, i poddaję się rozporządzeniom Twéj woli: niech się ze mną dzieje jak rozkażesz, a zawsze jednakowo chwalić Cię będę, choćbyś największe przeciwności na mnie dopuścił.
Powróciłem do groty zupełnie w inném usposobieniu umysłu, aniżeli gdym ją opuszczał. Obawy moje blisko całoroczne wydały mi się niedorzecznemi, i teraz dopiero spostrzegłem mój nierozsądek, że dla bojaźni przed dzikiemi, zapomniałem o wszystkich potrzebach zimowych.
Zawyły wichry i nawałnice, skutkiem ich wezbrały jak zwykle rzeki. Przykra ta pora z jednéj strony broniła mię zupełnie od najazdu dzikich, ale z drugiéj bardzo nudno upływała: nie miałem czém świecić wieczorami, nie przygotowałem sobie pręcia do wyplatania koszów, ani strun do zeszywania skór. Odzież potrzebowała naprawy, a nawet należało pomyśleć o nowéj. Materyału nie brakowało, ale z czegóż zrobię nici; najdotkliwszym zaś był mi brak mięsa. Co do paszy dla kóz, miałem dosyć słomy jęczmiennéj i łodyg kukurydzowych, nie było więc obawy ażeby jéj zabrakło.
Narzekasz na brak mięsa, a wszakże możesz poświęcić koźlątko, wszak ich jest dosyć.
W saméj rzeczy miałem ośmnaście sztuk trzody, gdyż kozy rozmnożyły się w lecie. Wybrawszy młode koźle, odniosłem je opodal i zabiłem strzałą, bo mi brakło serca nożem tego dokonać. Oprawiwszy je starannie, odłożyłem kiszki dla ukręcenia strun do szycia garderoby, z łopatki nagotowałem wybornego rosołu z kukurydzaną kaszą, a ćwiartka tylna poszła na pieczeń. Cóż to był za wyborny obiad, po tylu dniach przeżytych o lichéj strawie.
Należało jeszcze pomyśleć o pieczeniu chleba: pełne kosze jęczmienia leżały bez użytku, bo w dniach trwogi i to wywietrzało mi z głowy. Nasypawszy zboża do stępy, zacząłem je bić tłuczkiem, a gdy się dobrze zmiażdżyło, przesypywałem śrutówkę do naczynia glinianego. Tak w ciągu pół dnia przysposobiło się tyle, że można było rozpocząć piekarstwo.
— Ba, rozpocząć, a gdzież masz piec mój mądry człowieku? gdzie drożdże, a wreszcie w jęczmieniu jest tyle ości, że nie wiem jaki to chleb będzie?
Wynalazłszy pomiędzy staremi rzeczami chustkę muślinową ze szyi, uprałem ją i wysuszyłem przy ogniu. Potém zdarłszy kawał grubego łyka, zrobiłem z niego szeroką, obręcz: rozpięty na niéj muślin zastąpił sito, ale że był nieco gęsty, więc znaczna część zboża pozostawała. Trzeba było na nowo sypać je do stępy, i tłuc z taką siłą, że aż pot strumieniami spływał z czoła; ale wytrwałość uwieńczyła mą pracę.
Następnie wygrzebałem dołek na łokieć szeroki i głęboki: spód i boki wyłożyłem płaskiemi kamieniami. Całe trzy dni zeszły na téj robocie, czwartego nareszcie napaliłem duży ogień w dole, a nim wygorzał, zarobiłem mąkę wodą; a dodawszy soli, porobiłem z niéj placki; potem wygarnąwszy węgle i popiół, ułożyłem je na kamieniach rozpalonych, czekając co z tego będzie.
Po paru godzinach placki upiekły się; wydobywszy je z dołu, oczyściłem z popiołu. Prawda że im daleko było do chleba: ciężkie i zbite, bez dziurek zwykłych w chlebie, zapewne nie smakowałyby wybrednemu Europejczykowi, lecz ja nie mając od czterech lat chleba w ustach, jadłem je z największym apetytem, jakby smaczne ciasteczka. Kawał pieczonéj koziny, placek jęczmienny i czarka wody, stanowiły dla mnie prawdziwą ucztę.
Pomimo burzliwéj pory roku, myśl o wylądowaniu dzikich nie dawała mi spokojności. Ile téż razy słońce rozdarło oponę chmur i chwilowa nastała pogoda, zawsze wybiegałem na skałę strażniczą, upatrując karaibskich łodzi, lecz morze było puste i wzdęte, obawa więc była próżną. Rok już upłynął od czasu kiedy ujrzałem ślad ludzkiéj stopy; pierwsze wrażenie obawy przeminęło, a za nadejściem wiosny wziąłem się do uprawy roli tak spokojnie, jak gdyby dzikich na świecie nie było.

Jednego dnia powracając z folwarku, ujrzałem w wąwozie skalistym piękne pataty, zszedłem więc z drogi dla ich narwania. Kiedym u stóp stroméj skały odginał gałęzie, ujrzałem po za gąszczem krzewiastym czarne zagłębienie w opoce. Przedarłszy się przez zarośle z trudnością, schylony z powodu niskości otworu wszedłem do jaskini; lecz któż zdoła opisać mój przestrach, gdy nagle w ciemności zabłysnęła para ocz zielonawym ogniem iskrzących. Umknąwszy co żywo, dopiero na wolném powietrzu odzyskałem przytomność i odwagę. Byłżeby to jaguar[1] lub ocelot[2], zwierzęta dzikie i okrutne jak lampart albo pantera? Ba, wszakże od półpięta roku żyję na wyspie; do tego czasu tak straszne potwory nie zostawiłyby mnie i kóz moich w spokoju. Trzebaż mieć więcéj zastanowienia się i roztropności, i za lada przyczyną nie strachać się jak dziecko. Nabrałem więc odwagi, a nałamawszy gałęzi suchych, skrzesałem ognia i wszedłem ze światłem po drugi raz do jaskini. Lecz zaledwie kilka kroków posunąłem się naprzód, gdy zimny pot wystąpił mi na czoło, a włosy dębem stanęły. Z kąta jaskini dochodziły jak gdyby ludzkie jęki, potém jakiś szept czy stękanie, które mię do najwyższego stopnia przeraziły.
Zebrałem na nowo odwagę, wspomniawszy że Pan Bóg znajduje się wszędzie, a Jego opieka czuwa nade mną. Posunąłem się raz jeszcze w głąb groty, i ze wstydem przekonałem się, że te widmo czy jakiś potwór przerażający mię strachem, był sobie po prostu starym kozłem, który widać przyszedł tutaj zakończyć życie. Napróżno starałem się podnieść i wyprowadzić go z jaskini: dźwignął się nieco na nogi, lecz upadł znowu bez sił. Zostawiłem go więc w spokojności, aby zdechł kiedy mu się już koniecznie zdychać zachciało.
Przyszedłszy do siebie, rozpatrzyłem się w jaskini: miała w szerz ze cztery sążnie, w głąb sześć do siedmiu, a wysokości około dwóch. Niekształtna, ani okrągła, ani czworoboczna, zakręcała się w prawo, stopniowo zniżając się coraz bardziéj. W samym kącie znajdowało się zagłębienie w skale tak niskie, że tylko na czworaku można się było wczołgać; postanowiłem przepatrzeć je na drugi dzień z pomocą lampki, nie mając chęci narażać się bez światła na złamanie karku.
Na drugi dzień rano powróciłem z lampą. Stary kozieł już zdechł: wypaproszyłem go dla tłuszczu, którego jednak nie wiele było, a zwłoki zakopałem w ziemi, ażeby gnijąc nie zarażały powietrza.
Otwór w głębi jaskini ciągnął się kilka łokci, poczém nagle rozszerzył się w prześliczną grotę. Mnóstwo kryształów błyszczących okrywało jéj ściany i sklepienie, odbijając brylantowym połyskiem światło lampki. Nie znając mineralogii, nie umiałem rozpoznać gatunku kopaliny okrywającéj wnętrze jaskini. Dno jéj było suche i pokryte krzemienistym zwirem, nigdzie śladu wilgoci, ani jadowitych zwierząt, a powietrze dosyć czyste pomimo zamknięcia.
Wązki wchód i ciemność panująca wewnątrz, zmniejszały powab téj jaskini, lecz dla mnie właśnie była to okoliczność bardzo przydatna, gdyż zyskiwałem kryjówkę przepyszną, w któréj wrazie najazdu dzikich mogłem najwyborniejsze znaleźć schronienie. Postanowiłem tu poprzenosić wszystkie przedmioty większéj wartości, a nie codzień mi potrzebne.
Zniosłem więc część mięsa solonego, mogącego w chłodnéj grocie daleko lepiej przechować się, aniżeli w piwnicy mojéj; daléj cały zapas tłuszczu, większą część jęczmienia i kukurydzy, nieco soli. Naznosiłem także suchych gałęzi, aby w razie dłuższego przebywania w grocie, nie być zmuszonym do wychodzenia po opał.
Teraz byłem pewny, że chociażby dzicy wyśledzili mój zamek i uwzięli się mię schwytać, nie zdołają wyszpiegować téj kryjówki, a chociażby ją odkryli, nie będą śmieli zapuścić się otworem wązkim, gdziebym ich z łatwością mógł pozabijać dzidą.






  1. Jaguar (Felis Onca). Żyje w Ameryce Południowéj, cokolwiek mniejszy od tygrysa, przewyższa wielkością wszystkie drapieżne zwierzęta nowego świata.
  2. Ocelot (Felis Pardalis) mniejszy daleko od jaguara, bardzo pięknemi plamami upstrzony, należy także do rodziny kotów.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Daniel Defoe.