<<< Dane tekstu >>>
Autor Daniel Defoe
Tytuł Przypadki Robinsona Kruzoe
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1868
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Władysław Ludwik Anczyc
Tytuł orygin. The Life and Strange Surprizing Adventures of Robinson Crusoe
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XXX.
Burza niespodziewana — huk dział — okręt na morzu — noc przepędzona na strażnicy — ogień sygnałowy — poranek — wyprawa na statek — pogrzeb topielców — pies — niezmierne skarby — budowa tratwy — szczęśliwy powrót.

Nie będę czytelników nudził szczegółowém opisywaniem żniwa, zbiorów, przygotowań na zimę, ani téż przepędzenia piątéj rocznicy rozbicia się, gdyż wszystko szło swoim trybem jak zwykle bez najmniejszéj odmiany. Przez następne dwa lata nic ważnego nie zaszło w mém życiu, a chociaż przykro mi było przepędzać najpiękniejszy wiek w opuszczeniu na wyspie bezludnéj, lecz z pokorą znosiłem mój los, powierzając przyszłość Bogu.
Przez ten czas lasek zasadzony dokoła groty rozrosł się nadzwyczaj krzaczysto: nasiona lian naniesione tu wiatrem, powikłały się około krzewów i tak nieprzebyte utworzyły zarośle, że prócz krętéj ścieżki mnie tylko wiadoméj, niepodobieństwem było bez pomocy topora przedrzeć się przez gąszcz. Byłem więc doskonale zabezpieczony od napadu dzikich, nie licząc jeszcze koźléj jaskini, jak ją nazywałem, która ostateczną stanowiła kryjówkę.
Jednak wkrótce zaszedł nadzwyczaj ważny wypadek.
W nocy z dnia 30 na 31 lipca 1666 roku, w porze zwykle pogodnéj, niesłychanym wypadkiem zerwała się szalona burza. Błyskawice co chwila rozdzierały niebo, gromy prawie nie ustawały. Cały następny dzień i noc szalała nawałnica bez przerwy; wbiłem sobie w głowę że niezawodnie znowu będzie trzęsienie ziemi, a lękając się zginąć pod gruzami jaskini, wyniosłem się do stajenki pomiędzy kozy, które wystraszone burzą tuliły się do mnie. Około północy deszcz ustał, wicher tylko dął z niepohamowaną gwałtownością.
W parę godzin późniéj nie mogąc spać dla przeraźliwego świstu wichru, usłyszałem nagły huk, zupełnie do wystrzału z działa podobny. Zerwałem się na równe nogi, nie byłto piorun, gdyż łoskot urwał się od razu. Czyżby to grom podziemny, zwiastujący trzęsienie, czy téż... o Boże!... wystrzał armatni!
Dziwne uczucia wstrząsnęły całą moją istotą. Wyskoczyłem co żywo z stajenki, i pomimo ciemności i wichru, wdarłem się na szczyt mojéj strażnicy, spoglądając z biciem serca ku morzu. Ledwie że stanąłem na szczycie, kiedy czerwony błysk rozdarł ciemności i drugi raz huk odbił się o nadbrzeżne skały. Widziałem wyraźny blask na morzu, nieco opodal od miejsca gdzie się nasz okręt rozbił. Widocznie byłto okręt wzywający ratunku.
— Okręt! okręt!!..
— O Boże! po siedmiu latach samotności, okręt tak blisko!..
Pomimo nadzwyczajnego wzruszenia, zostało mi tyle przytomności, żem pragnął jaki taki nieszczęśliwym żeglarzom dać ratunek. Nie mogąc popłynąć ku okrętowi, starałem się przynajmniéj innym sposobem dopomódz, rozpalając ogień. Wprawdzie wicher dął przeraźliwie, ale udało mi się wreszcie rozdmuchać płomień; naniósłszy kilka pęków suchego chrustu z jaskini, rzuciłem go na ogień. Widać iż ujrzano go z okrętu, albowiem kilka strzałów działowych w krótkich przerwach dało się słyszeć. Całą noc siedziałem na strażnicy dokładając drzewa. Jeszcze parę razy huk się powtórzył, lecz w końcu wszystko ucichło.
Ranek zajaśniał śliczny, wicher całkiem ustał. Z największą niecierpliwością oczekiwałem zupełnego rozwidnienia, mając wzrok wlepiony w miejsce, zkąd mię w nocy dochodził odgłos dział.
W oddaleniu na morzu ujrzałem jakiś niewyraźny czerniejący się przedmiot, byłże to okręt? lub jego kadłub tylko? Przez parę godzin wpatrywałem się weń bez przerwy, ale nie poruszył się z miejsca, zapewne osiadł na mieliznie, lub wpadł na haki podwodne, a może téż stał na kotwicy.
Pochwyciłem łuk, strzały i dzidę i pobiegłem ku południowemu przylądkowi, z po za którego widać było statek. Przybywszy nad brzeg spostrzegłem wistocie kadłub skołatanego okrętu; znać wicher wczorajszy rzucił go na przybrzeżne skały, znajdował się prawie w tém samém miejscu, gdzie nasz okręt przed siedmią laty uległ rozbiciu, na tychże nieszczęsnych co i my utkwił rafach.
Statek ten dał mi wiele do myślenia, mianowicie téż, że na pokładzie żywego ducha widać nie było. Niezawodnie osada pomimo ognia roznieconego przezemnie, nie mogła wśród ciemności znaleźć wśród tylu skał drogi do brzegu, a natrafiwszy na silny prąd, porwaną została na pełne morze: w tym razie zguba ich była nieodzowną, i z pewnością morze pochłonęło ich łódź, jak niegdyś naszą; może który z rozbitków błądzi gdzieś po wyspie, szukając schronienia. O z jakąż radością podzieliłbym się wszystkiemi bogactwami z towarzyszem mojéj niedoli... Nakoniec i to być mogło, że inny jaki okręt słysząc odgłos strzałów dawanych na trwogę, podpłynął ku rozbitemu statkowi, i osadę na swój zabrał pokład. W każdym przecież razie byłem przekonany, że na okręcie nie masz nikogo.
Cokolwiekbądź się stało, zawsze biedni ludzie składający osadę, godni byli pożałowania. O jakżem powinien być wdzięcznym Panu Bogu wszechmocnemu, który mię łaską swoją cudownie ocalił, podczas gdy z obu okrętów rozbitych ani jeden człowiek nie zdołał się wyratować. Nie umiałem znaleźć słów aby wyrazić uczucia, jakie mię ogarnęły na widok okrętu zgruchotanego.
— Ach Boże! tak dobrym dla mnie okazałeś się Ojcem, o spraw Panie abym w zamian za Twe dobrodziejstwa, choć jednego nieszczęśliwego mógł wyratować. Przez długi czas pobytu mego na wyspie w opuszczeniu i samotności, nigdy tak ciężkiéj nie doznawałem tęsknoty, jak w téj chwili: zdawało mi się że już dłużéj sam na wyspie być nie potrafię. Przychodzą czasem człowiekowi jakieś dziwne urojenia, budzą się długo uśpione popędy namiętności, najmniejszy powód, widok jakiegoś przedmiotu, rozgrzewa wyobraźnią, i zdaje się wtedy że już nie można żyć bez tego, czego się pożądało. Czyż Bóg chce ażebym tu żył sam jeden, tylko sam jeden, a wymawiając kilkakrotnie te słowa, załamywałem ręce, zaciskałem je kurczowo i ścinałem zęby tak silnie, iż się zdawało że szczęk nie zdołam roztworzyć.
Nagle przyszła mi myśl, ażeby się jakimkolwiek sposobem dostać do okrętu. Nietylko mogłem ocalić kogoś z osady jeżeli się jeszcze znajduje na statku, ale tysiące przedmiotów bardzo mi przydatnych i użytecznych wydobyć z niego. Żądza ta dostania się na pokład stała się tak gwałtowną, iż uważając ją za natchnienie Boże, postanowiłem bez odwłoki wykonać.
Było to właśnie około południa, morze tak dalece odpłynęło od brzegu, że znaczny kawał przeszedłszy wpław, nie byłem więcéj jak o sto kroków oddalony od statku; kiedy straciłem grunt pod nogami, wówczas zacząłem płynąć i wkrótce dostałem się do okrętu. Opłynąłem go dwukrotnie wkoło, lecz nie znalazłem nic takiego, czegoby się uchwycić można dla wydrapania na pokład; nareszcie ujrzałem koniec liny, którego w pierwszém wzruszeniu nie dostrzegłem. Unosił się z przodu okrętu po nad wodą tak nisko, że go można było dosięgnąć: złapawszy się rękami, przy pomocy liny dostałem się nakoniec na wierzch, i aż podskoczyłem z radości, że mi się udało tego dokonać.
Byłto piękny statek kupiecki o dwóch masztach, obecnie zdruzgotanych, pochodzenia jak zauważyłem z budowy portugalskiego. Rzucony na ławicę piaskową, przechylił się tak mocno naprzód, iż sztaba zaledwie na sążeń wystawała z wody, gdy rufa[1] kilkanaście stóp wzniosła się w górę. Od wczorajszego wieczoru zajęty okrętem, nie pomyślałem nawet o jedzeniu, lecz w téj chwili tak mi głód dokuczył, że zamiast szukać czy nie znajdę na statku jednego choćby człowieka, poskoczyłem do spiżarni okrętowéj. Jakiż widok czarowny: tu beczki sucharów, tam słonina, szynki, daléj kawa, cukier, mąka, suszone owoce, ryż, sago, masło, sery, powidła, groch; rozmaite korzenie; daléj w drugiéj przegrodzie: wino, wódka, rum, ocet, ryby marynowane, śledzie, łosoś wędzony; opodal żyto, jęczmień, pszenica... Czegóż bo tam nie było!.....
Odurzony widokiem tylu przysmaków, których od siedmiu lat nie kosztowałem, usiadłem na ławie prawie zapominając o apetycie; lecz wkrótce żołądek zaczął domagać się praw swoich. Kawał suchara i tęgi zraz szynki, pokropione kieliszkiem likieru, jak w przepaści znikły. Pokrzepiony przepyszną zakąską, zjadłszy jeszcze nieco sera holenderskiego, poszedłem na dalsze zwiady.
Pierwszym przedmiotem jaki ujrzałem, było dwóch utopionych majtków, którzy znać szukając ratunku w wódce, spadli na dno okrętu gdzie się już sporo nabrało wody. Poznałem ich śmierci przyczynę, ponieważ leżeli zatopieni przednią częścią ciała w wodzie; mając przytomność, zapewne byliby się wyratowali.
— Zanim rozpoczniesz grabież — rzekłem do siebie, — należy wprzód wykonać uczynek miłosierny, i pochować tych biedaków. Obwinąłem ich w płótno żaglowe, opasałem sznurem, a do nóg przyczepiwszy kule armatnie, spuściłem w morze, potém uklęknąwszy na pokładzie, zmówiłem pacierz za spokój duszy tych nieszczęśliwych.
— Teraz daléj do przeglądania, co mi się przydać może...
— A czy masz prawo zabierać cudzą własność? zapytał głos sumienia.
— Niezawodnie że mam — odpowiedziałem sam sobie, — wszakże i tak morze rozwali za pierwszą nawałnicą statek, a więc lepiéj że ja zabiorę, aniżeli gdyby te skarby miały pochłonąć bałwany morskie.
— A więc do dzieła, nie traćmy czasu, bo któż wie jak długo potrwa pogoda, trzeba z niéj korzystać.
Poszedłem najprzód do kajuty kapitana, i zaledwie dotknąłem klamki, kiedy nagłe szczekanie i skomlenie psa dało się słyszeć. Ach wierzcie mi kochani czytelnicy, że najpiękniejsza muzyka w świecie nie sprawiłaby mi takiéj przyjemności, jak głos tego poczciwego i wiernego zwierzęcia. Otworzyłem drzwi, a wraz czarny i duży pies poskoczył ku mnie radośnie, a kręcąc ogonem łasić się począł. Pogłaskałem go i rzuciłem mu pozostałego kawałek suchara, który z wielkim apetytem pochłonął.

Napróżno szukałem papierów i dziennika okrętowego, nic nie znalazłem; zapewne uchodzący zabrali je z sobą. W kajucie kapitana wisiała prześliczna broń: dwie strzelby, para pistoletów, kordelas, róg z prochem, worek z kulami. Widok ten zachwycił mię, od siedmiu lat obchodziłem się nędznym łukiem. Pochwyciwszy pistolety, otworzyłem okienko i wypaliłem, aby przypomnieć sobie huk i użycie broni.

— Ho! ho! panowie ludożercy, teraz was się nie lękam już wcale, proszęż mię unikać, bo żartować nie myślę, i za pierwszą sposobnością nauczę was gwizdać po kościele.
Ztąd pobiegłem do zakątka gdzie cieśla okrętowy zwykł chować swe narzędzia. O Boże! siekiery, piły, młoty, gwoździe, dłuta, obcęgi. Cóż to za skarby, co za skarby nieocenione.
— Ależ mój kochaneczku! — zawołałem, — zastanów się nieco, jak zaczniesz wszystko oglądać, to cię tu i noc zaskoczy, burza się zerwie, i jak skąpiec ze skarbami pójdziesz na pokarm rekinom. Daléj do pracy, zimna krew przedewszystkiem. Rzeczy użytecznych jest mnóstwo, lecz ich pod pachę nie zabierzesz i nie popłyniesz wpław z takim ciężarem; namyśl się więc jak to wszystko przetransportować na wyspę.
Ktoby z boku na mnie patrzał, nieochybnie wziąłby mię za waryata, gdyż ciągle sam z sobą w głos rozmawiałem, bo téż radość tak przepełniała duszę, żem się wygadać musiał i chociaż tym sposobem ulżyć niejako wezbranym uczuciom.
— Czółna, szalupy ani bata nie ma, jakże więc sobie bez nich poradzę?
— Zbuduj tratwę, a obejdziesz się bez łodzi.
— Pragnąłbym to zrobić, tylko że nie ma potrzebnego materyału na podorędziu.
— Są drzwi, ławy, stoły i mnóstwo innych drewnianych sprzętów, czegóż się więc namyślasz.
Natychmiast zabrałem się do roboty: zbiłem dwie długie ławy poprzeczną łatą, potém dołożyłem parę rei leżących w składzie, przyczepiłem do tego kilka innych desek, lecz wkrótce poznałem całą nieświadomość téj roboty: tratwa była gotowa, ale nietylko nie mogłem jéj spuścić na morze, ale nawet z miejsca poruszyć.
— Oj ty cielęca głowo, straciłeś nadaremno całą godzinę czasu, rozbierzże to napowrót, wszak widzisz, że trzeba zbijać tratwę na morzu.
Szczęściem morze było spokojne. Strąciłem więc najprzód dwie belki związane poprzecznemi łatami, a potém inne kawałki drzewa; spuściwszy się po drabinie sznurowéj na ten pomost, poprzybijałem wielkiemi gwoździami żerdzie, pokładłem na nich deski, i po dwóch godzinach pracy zrobiłem nareszcie dosyć mocną tratwę, którą przywiązałem do szczątków steru, aby mi jéj woda nie zabrała.
Tratwa mogła unieść mnie i kilka centnarów ciężaru, trzeba tylko było wybrać najpożyteczniejsze rzeczy. Zabrałem więc najprzód topór, dwie siekiery, duży nóż, młot, piłę, skrzynkę gwoździ i świder; następnie dwie strzelby z kajuty kapitana, kordelas, dwa pałasze, pistolety, baryłkę prochu mogącą zawierać około pięćdziesięciu funtów, worek kul, trzy sery holenderskie, worek sucharów, kawał wędzonki, słoninę, nieco ryżu, grochu, kociołek i dwa rondelki. Więcéj brać nie było można, boby tratwa nie zdołała unieść ciężaru.
Pies zaszczekawszy radośnie, wskoczył za mną na płytę.
Poleciwszy się Bogu, odbiłem od okrętu, a ponieważ właśnie przypływ morski pędził fale ku brzegowi, zatém w krótkim czasie dostałem się do lądu. Wprawdzie było jeszcze do zachodu słońca parę godzin, lecz nie odważyłem się płynąć drugi raz.







  1. Sztabą nazywa się przód, rufą tył okrętu.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Daniel Defoe.