Ptak wędrowny (Romanowski, 1863)
1.
Szukali siebie śród tłumów wzrokiem,
Sam na sam milczeli,
I o uczuciu w piersiach głębokiem
Wspominać nie śmieli.
A dusze ich były jak zgodne dwie lutnie;
Czy cieszyć się, dumać, czy westchnąć wraz smutnie,
Przeczuwać siebie umieli.
On był ułanem legjonów polskich,
Syn niw podolskich.
Ona hiszpanka, alkada dziecię;
Jedyny skarb na tym świecie.
Gdy Saragosę Francuzi wzięli,
Wdarłszy się w wyłomy,
Męztwo mordami odpłacić chcieli,
I wpadali w domy.
I straszne się jęki rozległy kobiece,
A ułan z rozkazem leciał przez ulice,
Jak przez ulice Sodomy.
I zgrozą był zdjęty na Franków zaciekłość.
W tem spojrzał, a przed nim dziewczę nie daleko
Szasery z rąk starca wydarli i wleką —
I w piersiach zawrzała mu wściekłość.
Więc z konia zeskoczył,
Odebrał im dziewczę i szablą otoczył;
A ona się cudnym spłoniła rumieńcem,
Gdy stała pod szabli tej wieńcem.
A gdy się szasery złorzecąc cofali,
Rodzicom ją oddał i pognał w cwał dalej.
I zeszli się znowu.
Ścigał gierylasów;
W ramię dostał postrzał śród oliwnych lasów;
Miał więc w Saragosie doczekać się zdrowia.
Koń go niósł do miasta z bojowisk pustkowia,
I stanął przed domem starego alkada,
Gdzie cała rodzina witała go rada
I wdzięczna.
Nad wszystkich urocza Diana
Serdecznem spojrzeniem witała ułana.
Na rzęsach jej błysło radośnych łez dwoje,
Spojrzeli po sobie zmięszani oboje;
Zmięszani, szczęśliwi — Lecz alkad w dom prosi,
I na cześć ułana wnet puhar wynosi;
Rad nie rad więc został z alkada rodziną,
A skrycie na śmierć się pokochał z dziewczyną.
Miłego słowa Diana czeka,
Czeka jak zbawienia.
A ułan kocha, milczy, odwleka;
Milczy jak z kamienia.
A gdy się namiętnie jej oczy rozżarzą,
To w onczas ją chłodną powstrzymuje twarzą,
Ból tłumi; ją gniew spłomienia.
A w noc samotny bił się z myślami,
Lico miał blade.
Powstał i jęknął zalany łzami:
„Jutro pojadę.
Nieszukać mi szczęścia gdy ręki kraj woła —
Dianie o! Boże daj twego anioła;
Niech ma w nim brata i radę.“
I do komendy udał się z rana,
Rzekł tam: „Wyruszę.“
Ale odgadła piękna Diana
Ułana duszę.
Od bolu i trwogi jak posąg zbielała:
„Jam duszę na wieki i serce mu dała;
Nie pójdzie! wstrzymać go muszę.“
I w prost pobiegła tak do alkada:
„Ojcze ty mój, ginę!
Proś go by został!“ — jękła i pada;
On podniósł dziewczynę,
I pochylił głowę myślami ciężarną,
Na dumne swe piersi rzucił odzież czarną,
I rzekł: „Tyś u mnie jedyne!“ —
Już rumak ułana stał przy ostrokole,
Gdy alkad doń przyszedł z zadumą na czole:
„Jedziesz kawalerze?
Wczoraj mogłem jasno ze słów twoich wnosić
Żeś mówić chciał ze mną, że mnie chciałeś prosić....
Proszę cię, mów szczerze.“
I głos alkadowi drzał przy każdem słowie,
A ułan stał blady, wnet cicho odpowie:
„Nie panie alkadzie! —
Mnie kraj woła. — Dzięki za chleb i gościnę!
Wspomnijcie modlitwą jeśli w boju zginę —
Bóg mnogo nas kładzie.“
„Chłopcze! alkad rzecze — stój! ja cię rozumiem —
Ja tych dwojgiem oczu w duszę patrzeć umiem;
Widziałem od razu.
Diana cię kocha! — kocha — tyś pokochał.
Wiem ja ileś nocy bezsenny przeszlochał,
W dnie niemy jak z głazu.
„Słuchaj, zostań z nami! — O! głowo ma biedna —
Jak jedno mam życie, córka u mnie jedna;....
Ona kocha ciebie!
Zostań — weź Dianę!“ — Ułan zmysły traci —
„Weź córkę i skarby a nie spiesz do braci!“
Ułan przeklął siebie.
Ale wnet się porwał, wybiegł, jeszcze z progu
Zawołał boleśnie: „Zostawajcie w Bogu!“
Dosiadł, spiął rumaka.
Diana przez ogród biegła szybkim krokiem,
Alkad wsparłszy głowę śledził chmurnym wzrokiem
Wędrownego ptaka.
A gdy ułan jechał przez most murowany,
To Ebro na falach niósł trupa Diany....
Serce się ścisnęło.
Na brzegu stał alkad, w toń patrzał surowo...
Po chwili za miastem nad ułana głową
Kilka kul świsnęło.