Róża i Blanka/Część druga/XXVII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Róża i Blanka |
Podtytuł | Powieść |
Data wyd. | 1896 |
Druk | S. Orgelbranda Synowie |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | La mendiante de Saint-Sulpice |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Poczem Duplat wydał rozkaz.
— Trzech ochotników naprzód!
Z szeregu wystąpiło trzech żołnierzy.
— Co mamy robić? — zapytał jeden z nich, przybrany w garybaldyjską koszulę czerwoną.
— Rzeczy nie trudne... Pójdziecie do Saint-Gervais i zamówicie w traktyerni śniadanie dla nas wszystkich. Funduję wam!
— Hura! Niech żyje kapitan! — z zapałem zawołali żołnierze.
Możemy dziś pohulać swobodnie. Z tej strony Paryż jest bezpiecznym.
Wyjął z kieszeni garść monety złotej i rzekł:
— Śniadanie po trzy franki na osobę nie licząc wina, czyni sześćdziesiąt trzy franki. Zapłacisz zgóry i powiesz, że jeżeli będzie złe, to z karabinami przyjdziemy po pieniądze.
— Dobrze, a wino?
— Znajdziemy je tutaj.
— A kawa?
— Należy do obiadu.
Garybaldczyk wziął pieniądze, wyszedł za bramę i pobiegł do odległej o kilkaset kroków restauracyi.
Po jego odejściu, Duplat zwrócił się do ochotników:
— Pójdziecie do składu win przy zbiegu ulic Lemiére i Belleville i weźmiecie: pięćdziesiąt litrów wina, dwadzieścia pięć litrów rumu i pięć litrów absyntu. Ruszajcie!
— A pieniądze? — rzekł żołnierz wyciągając rękę.
Duplat roześmiał się.
— Co? co? pieniądze? Kpisz, czy co? Jesteśmy panami Paryża, więc mamy prawo do żywienia się kosztem miasta. Kupcy powinni nazywać się szczęśliwymi, zaspakajając pragnienie swych obrońców.
Wziął arkusz papieru i napisał:
Bon na „pięćdziesiąt litrów wina, dwadzieścia pięć litrów rumu i pięć litrów absyntu.
Naczelnik posterunku u bramy św. Gerwazego.
Podpisał się nieczytelnie i oddał papier żołnierzowi.
— Czego jeszcze czekasz? — zapytał widząc, że ten nie odchodzi.
— A jeżeli kupiec nie zechce wydać?
— Weź z sobą karabin i gdy kupiec będzie się opierał, wsadź mu bagnet w brzuch.
Wskazany przez Duplata kupiec wiedział czego spodziewać się można po tych ubranych w mundury wojskowe bandytach, nie rzekłszy ani słowa, wydał żądane trunki.
— Szczęście, że to już koniec! pomyślał. — Oby tylko prędzej przybyli wersalczycy.
Dwaj żołnierze, obładowani zrabowanemi trunkami, powrócili jednocześnie z garybaldczykiem, który oświadczył, że śniadanie będzie gotowe na godzinę jedenastą.
Powitano butelki entuzjastycznem okrzykiem, odkorkowano butelki absyntu i zaczęto go pić pełnemi szklankami.
Po tej pierwszej kolejce zmieniono szyldwachów.
Nikt nie zauważył, że wbrew zwyczajowi, kapitan ustami zaledwie dotykał kieliszka.
Nastąpiła druga kolejka na cześć komuny, po niej trzecia i czwarta.
Rozwiązały się języki i rozgorzały mózgi.
Pomiędzy pojedynczemi daniami obfitego i wykwintnego śniadania znowu wzniesiono toasty lecz wianem, a po podaniu kawy wypijano rum pełnemi filiżankami.
Gdy który z biesiadników rozlał trunek na stole, zlizywał go językiem, by nic nie zostało straconem.
Ucztę zakończono wazą ponczu, który do reszty upoił hultajów.
— Bawimy się doskonale, — rzekł jeden z żołnierzy, — brak nam tylko kobiet... Wartoby sprowadzić z tuzin obywatelek.
Kapitan wyjął z za pasa rewolwer i krzyknął:
— Nie waż mi się nawet proponować, bo roztrzaskam łeb. Komuna powierzyła nam obronę bramy! Kobiety przeszkadzają tylko!... Pijcie, śpiewajcie, bawcie się, róbcie co chcecie, ale nie wolno sprowadzać kobiet!
Zaczęto znowu pić.
— Tego by tylko brakowało, — myślał Duplat. — Wszystkie moje plany upadłyby.
Duplat parę razy jeszcze zmieniał straże i upajał, sam nalewał im kieliszki, lub niemogącym już ująć ich, podsuwał do ust.
Nadeszła noc.
Pijani żołnierze pokotem leżeli na trawie i chrapali.
Niebo było zachmurzone i zaczynał padać drobny deszcz.
Kapitan komunistów wyjął z kieszeni klucze, otworzył bramę wiodącą do fortyfikacyj i nadstawił ucha. Zdala dochodził odgłos głuchego huku, jak gdyby wywołanego pochodem wielkiego oddziału wojska i stawał się coraz głośniejszym.
Nagle kapitan zadrżał i odwrócił się.
Za nim, więc od strony Paryża, rozległ się tentent pędzącego po bruku konia, i za chwilę jeździec, kapitan sztabu komuny zatrzymał się przed kordegardą.
— Zapewne przynosi mi rozkazy, — pomyślał Duplat.
Widząc, iż byłby zgubionym, gdyby przybyły oficer wszedł do budynku, pocichu odwiódł kurek rewolweru i podstąpił do niego.