Róża i Blanka/Część druga/XXVI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Róża i Blanka
Podtytuł Powieść
Data wyd. 1896
Druk S. Orgelbranda Synowie
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La mendiante de Saint-Sulpice
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXV.

Gilbert przypomniał sobie Weronikę, która przychodziła do niego z prośbą o pomoc dla swej protegowanej, wdowy po Pawle Rivat.
Według jej zapewnienia, Janina miała wkrótce zostać matką.
Jeżeli rozwiązanie już nastąpiło, a mniejsza o to, czy urodził się chłopczyk lub dziewczynka, czy niemożnaby dziecięcia tego zabrać, kupić lub skraść?
Potrzebował dziecka żywego dla zastąpienia nim trupa, aby hr. Emanuel nie miał powodu do zniszczenia testamentu, i aby on Gilbert, mógł zostać użytkownikiem czterech milionów pięciuset tysięcy franków, logowanych dziecku Henryki.
Sto siedmdziesiąt tysięcy franków renty!
I taka suma miałaby być dla niego straconą!
— Ach gdyby tu był Duplat! — szepnął. — Ten łotr gotów na wszystko! Z nim możnaby porozumieć się.
Po chwilowym namyśle postanowił zobaczyć się z nim jak najprędzej.
Znał on go dobrze i wiedział, że kapitan komuny, fanfaron, a z natury tchórz, nie poległ na barykadach, ale z chwilą wejścia wersalczyków, mógł ratować się ucieczką na prowincyę, lub jeżeli go schwytano, został rozstrzelanym.
Przypuszczenie to było prawdopodobnem.
— Nie, on musi żyć, — rzekł Gilbert do siebie po nowym namyśle. — Ale gdzie go znaleść?... Muszę go odszukać!
Podszedł do Henryki i przekonawszy się, że jest ciągle nieprzytomną, od lampki nocnej zapalił świecę, wyszedł z piwnicy, zamknął ją na klucz i udał się na korytarz, którego drzwi, wiodące na ulicę, otwarte były na oścież.
Przed progiem, leżące na podłodze martwe, pokryte krwią ciało zagradzało drogę.
Gilbert nachylił się i poznał w nim odźwiernego domu.
Nieszczęśliwy pragnął zobaczyć co dzieje się na ulicy i życiem przypłacił swą ciekawość.
Kula armatnia przeszyła mu piersi.
Gilbert przestąpił przez trupa i wyszedł na ulicę.
Choć noc już zapadła, działa jednak grzmiały bez przerwy.
Ulica Servan była w tej chwili pustą.
Gilbert przymknął za sobą drzwi i zwrócił się na ulice Zieloną.
Zaledwie uszedł kilkadziesiąt kroków, spotkał się z grupą żołnierzy, eskortujących nosze, na których spoczywali ranni rewolucyoniści.
Gdy tragarze zatrzymali się na chwilę by odpocząć, Gilbert poznał pomiędzy żołnierzami niejakiego Firmina, który podczas wojny z niemcami służył w jego kompanii.
— Co to takiego? — zapytał.
— Ach, to obywatel Rollin! — zawołał żołnierz. — Dla czego pan w ubraniu cywilnem? To pan już nie z nami.
— Owszem, ale żona moja jest umierającą, szukam więc lekarza.
— Oho, wątpię czy pan znajdzie którego. Pochowali się wszyscy. Na ulicy Servan nie mogliśmy znaleść ani jednego!
— Czy odprowadzacie do ambulansu rannych?
— Rannych; jest ich siedmiu.
— Więc wersalczycy zajęli już dzielnicę?
— Oho! niedoczekanie ich! Przygotowaliśmy się na ich przyjęcie! Niech się pokażą a żywa noga nie ujdzie! Ci ranni sami sobie winni. Obsługiwali bateryę artyleryi na Pere-Lachaise, ale popili się jak świnie, źle nabili armatę i pocisk zamiast wylotem, wyszedłszy tyłem działa, poranił ich śmiertelnie.
— Niema go tam; zapewne strzeże bramy św Gerwazego, gdyż widziałem go rano idącego tam z ludźmi.
Gilbert pożegnał Firmina i udał się ku wzmiankowanej bramie.
Były furyer 3-ej kompanii 57-go batalionu, decydując się na zajęcie pozycyi, nie wyznaczonej mu, lecz ustąpionej przez jego porucznika, obmyślił plan, rozważył wszelkie szanse powodzenia i doszedł do wniosku, że wykonanie go nie przedstawia wielkich trudności.
Był tak uradowanym, że udając się na stanowisko, żartował z żołnierzami, śmiał się i dowcipkował.
— Nasz kapitan w dobrym dziś humorze — mówili sobie żołnierze — pewnie będzie funda.
Dziwni ci ludzie, nawet w chwili tak ważnej, gdy osadzone na Montmartre baterye wersalskie groziły im zagładą, myśleli tylko o upojeniu się alkoholem.
Odważnie szli pod wodzą Duplata, który w przekonaniu, iż odgrywa wielką rolę patryotyczną, wrzeszczał na całe gardło.
— Strzelajcie łotry! — Komuna kpi sobie z was!... Ale wyjdźcie-no z zapłotu i pokażcie się... zgnieciemy was, bandyci!...
Oddział przebył kilka ulic najeżonych barykadami i wszedł na ulicę Haxo, prowadzącą — wprost do bramy św. Gerwazego.
Na przecięciu z ulicą Menilmontant Duplat musiał zwolnić pochód swego oddziału, spotkał się bowiem z nadchodzącą ze środka Paryża bandą komunistów, wśród których z dumnie podniesionemi głowami spokojnie postępowało kilkudziesięciu jeńców, urzędników municypalnych, obywateli miasta i księży.
Wokoło tej garstki skazanych na śmierć niewinnych ludzi, cisnął się tłum pospólstwa, wznosząc okrzyki bluźniercze, przekleństwa i zniewagi.
— Do muru tych zdrajców! do muru szczurów kościelnych!... Niech żyje komuna!...
Wstrętne kobiety publiczne garściami zbierały z bruku błoto i rzucały je w twarz więźniów.
Nad wrzaskiem tym panował jeden, złożony z tysiąca głosów okrzyk:
— Na ulicę Haxo!... na ulicę Haxo!...
— Idziemy tam!... odpowiadał konwój, otaczający idące na śmierć ofiary.
Duplat wstrzymał się i był świadkiem jak męczennicy ci, ustawieni pod murem, padli wszyscy pod trzykrotną salwą wystrzałów, i spoglądał obojętnie jak później kaci ich podchodzili do drżących ciał jeszcze i, rozbijali im głowy kamieniami i obcasami swych butów[1].
Widok ten nie pozbawił Duplata wesołości, nasunął mu tylko myśl:
— Trochę za gorliwi... Zapominają o odwecie... a będzie on straszny! Potrzeba, jak najprędzej usunąć się od tego wszystkiego...
Oddział podszedł do bramy św. Gerwazego, wyjawił hasło, objął posterunek i rozstawił szyldwachów.




  1. Historyczne!





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.