Róża i Blanka/Część druga/XXVIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Róża i Blanka |
Podtytuł | Powieść |
Data wyd. | 1896 |
Druk | S. Orgelbranda Synowie |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | La mendiante de Saint-Sulpice |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
— Gdzie jest dowódca posterunku? — zapytał oficer,
— Ja nim jestem, — odrzekł Duplat.
— Dlaczego brama nie zamknięta?
— Przez ostrożność, wysłałem patrol na zwiady.
— Dlaczego nie postawiłeś pan przy niej szyldwacha?
— Gdyż sam pilnuję.
— Przywołaj pan żołnierzy, gdyż chcę...
— Rozległ się wystrzał i oficer, niedokończywszy frazesu, zwalił się z konia.
Jedna jego noga uwięzła w strzemieniu.
Wystraszony koń stanął dęba, a nie czując się wstrzymywanym, popędził po bruku, ciągnąc za sobą jeźdźca, którego głowa odbijana od kamieni, utworzyła wkrótce bezkształtną masę krwawą.
Zauważony przez Duplata huk zbliżał się coraz więcej.
Kapitan powrócił na swe obserwacyjne stanowisko u bramy.
Nagle huk ustał i jakaś ciemna zbita masa zatrzymała się w odległości pięćdziesięciu kroków.
Była to awangarda wojsk wersalskich.
Duplat pośpiesznie zapalił latarkę i wzniósł ją do góry.
Z ciemnej masy oddzielił się jakiś człowiek i z eskortą kilku żołnierzy podszedł do kapitana komuny.
Miał on na sobie kostyum marynarski i w każdej ręce rewolwer.
— Wersal, — rzekł półgłosem.
— Merlin, — orzekł Duplat, poznawszy w nim swego wspólnika.
— To ja... Czy droga wolna?
— Wolna.
Merlin odwrócił się i dał sygnał gwizdnięciem.
Wtedy zbliżyły się dwie kompanie marynarskie, przebyły bramę, ustanowiły się na drodze i spuściły broń do nogi.
Za nimi zjawił się generał ze swym sztabem, za którym weszła kompania piechoty pod dowódctwem kapitana i objęła pozycyę.
Kapitan, spostrzegłszy pijanych żołnierzy rewolucyjnych, rozkazał wynieść ich za bramę fortyfikacyi i ułożyć w fosie.
— Gdzie szyldwachy? — zapytał Duplata oficer wersalski.
— Taksamo pijani, znajdują się na swych stanowiskach.
— Zaprowadź nas pan do nich — rzekł i wziąwszy dziesięciu ludzi, udał się na fortyfikacye.
Wersalczycy wzięli nieprzytomnych na ręce i odnieśli do fosy.
Tymczasem generał z nadeszłemi już czterema bateryami artyleryi, dwoma batalionami strzelców i dwoma pułkami piechoty liniowej pośpiesznym marszem ruszył ku Paryżowi.
Tym sposobem wojska Komuny zostały wzięte w dwa ognie.
Duplat wszedł do kordegardy, gdzie oczekiwał nań Merlin.
— Dotrzymałeś słowa, masz więc resztę nagrody — rzekł szpieg, wsuwając mu w rękę dziesięć tysięcy franków biletami bankowemi. A teraz ruszaj w pole i ukryj się nim nadejdą wojska inne.
— Mam uciekać! — zawołał Duplat zdziwiony, — ależ ja potrzebuję powrócić do domu, nie mogę przecież opuścić Paryża w mundurze oficera Komuny.
— Masz słuszność, więc idź do siebie, zmień skórę i ukryj broń. Łatwo możesz jeszcze dostać się na ulicę Saint-Maur, ale śpiesz się, gdyż za dwie godziny Belleville będzie już w naszych rękach, jak również i okrąg jedenasty i każdy schwytany w mundurze gwardyi narodowej zostanie na miejscu rozstrzelanym.
Duplat zbladł.
— Ja, rozstrzelanym!
— Bez sądu!
— Przecież służyłem armii wersalskiej!
— To ja robaku służyłem, ty zaś byłeś tylko prostym figurantem; o tobie nikt nie wie.
Duplat na chwilę miał chęć skorzystać z otwartej bramy i uciec z Paryża, ale powstrzymała go myśl, że zdradzi go mundur, a przytem żałował pieniędzy, zakopanych w piwnicy domu przy ulicy Parmentier.
— Złapałem się, — rzekł do Merlina. — Ładnieś mnie urządził.
— Ciekawym dlaczego? Ażeby przekonać cię że jestem lepszym niż myślisz, sam odprowadzę cię do domu.
Po przejściu wojska nadciągnął szereg agentów policyjnych i zawczasu mianowanych urzędników, gotowych do objęcia czynności natychmiast po owładnięciu jaką dzielnicą, następnie wielu obywateli i księży spieszących do swych kościołów.
Merlin podszedł do grupy agentów, którym jakiś wysoki pan w orderach wydawał rozkazy.
— A ja otrzymam jakie instrukcje? — zapytał.
— Postaraj się dowiedzieć, co dzieje się w okręgu jedenastym i wracaj tu jaknajśpieszniej.
— Dobrze, ale chciałbym pierwej odprowadzić do domu tego gwardzistę, który wydał nam bramę św. Gerwazego.
— Odprowadź go.
W niewielkiej za nimi odległości posuwały się kompanie marynarskie, mające zająć cmentarz Pere-Lachaise, zkąd artylerya rewolucyjna sypała pociskami bezustannie.
O godzinie dziewiątej cała akcya koncentrowała się na przestrzeni pomiędzy ulicą św. Antoniego, targiem Enfants-Rouges, bramą Saint-Martin i przedmieściem Temple.
Komuniści walczyli rozpaczliwie, lecz liczba ich zmniejszała się z każdą chwilą.
∗
∗ ∗ |
Rollin, po rozstaniu się z konwojem odprowadzającym do ambulansu siedmiu rannych artylerzystów, przyśpieszonym krokiem udał się do Belleville.
Ogień na cmentarzu z braku kanonierów słabł coraz więcej.
Dowodzący tą bateryą kapitan artyleryi rewolucyjnej otrzymał na usilne domaganie się, kilkudziesięciu ludzi, ale tak pijanych i niezdolnych do obsługi dział, że źle kierowane strzały żadnem niebezpieczeństwem nie groziły wersalczykom.
Nad głową biegnącego Gilberta pociski zakreślały łuki, a on, nie zdając sobie sprawy z grożącego mu niebezpieczeństwa, myślał tylko o odszukaniu Duplata, jedynego człowieka, mogącego dopomódz mu w obmyślonej zbrodni podstawienia dziecka.
Gilbert postępował tą samą drogą, jaką tegoż dnia rano kapitan komuny szedł na objęcie swego stanowiska u bramy.
Minął Pére-Lachaise i wkroczył na ulicę Amandier.
Omijając wznoszące się co paręset kroków, lecz opuszczone w tej chwili barykady, z głową pochyloną, w przesiąkłem od deszczu ubraniu, przemykał się pod ścianami domów.
Kanonada nie ustawała, ciemny, pokryty chmurami horyzont w kilkunastu miejscach jaśniał czerwoną łuną pożarów.
Na ulicy Ménitmontaut o dziesięć metrów przed Gilbertem padł pocisk i wyrwał kawał bruku, po kilku sekundach nieco dalej pękł granat, zasypując odłamkami okna i zamknięte drzwi sklepowe.
Na szczęście, strzały nieudolnych kanonierów z cmentarza Pére-Lachaise zmieniły znowu kierunek i dozwoliły Gilbertowi posuwać się dalej.
Ale zaledwie postąpił dwadzieścia kroków, gdy natknął się na barykadę, na którą ze strony przeciwnej wchodziło dwóch ludzi.
Spostrzegłszy jednego z nich, Gilbert krzyknął zdziwiony.
— Kapitan Duplat!
— Ja — odrzekł były jego podwładny. — Co pan tu robi?
— Szukam pana.
— Tutaj?
— Szedłem do bramy św. Gerwazego, gdzie, nam powiedziano mi, jesteś na służbie.
Właśnie ztamtąd idę, ale wersalczycy już bramę zdobyli, część moich ludzi rozstrzelali bez sądu, a ja zdołałem uratować się i uciekam.
— Idziesz pan bronić barykady?
— Ani mi to w głowie.
— Więc dokąd?
— Do domu, zmienić skórę i ukryć się tak, by mnie nie znaleźli.
— Pójdę z panem.
— Po co?
— Potrzebuję pomówić w ważnym interesie.
Mówiąc to, wzrokiem wskazał Merlina, którego obecność krępowała go.
Szpieg domyślił się tego i rzekł do Duplata.
— Mogę cię tutaj już opuścić. Tu jesteś bezpiecznym. Do widzenia.
Duplat i Gilbert poszli dalej razem.
Mąż Henryki, jak widzimy, słusznie przypuszczał, że niedawny spór jego z byłym furyerem nie ma żadnego znaczenia.
Duplat już zapomniał o nim. Jedyna myśl zajmowała go teraz: zabrać ukryte w piwnicy pieniądze i następnie udać się do mieszkania, w celu zniszczenia munduru.