Róża i Blanka/Część druga/XXIX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Róża i Blanka |
Podtytuł | Powieść |
Data wyd. | 1896 |
Druk | S. Orgelbranda Synowie |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | La mendiante de Saint-Sulpice |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Wspólnik Merlina postępował tak szybko, że Gilbert z trudnością podążał za nim.
— Powiedziałeś pan — rzekł Duplat, że szedłeś do bramy św. Gerwazego, ale zważywszy na ten grad pocisków i deszcz, przypuszczam, że dla tego, by podziwiać moje męztwo w walce z wersalczykami.
— Rzeczywiście odrzekł Gilbert.
— Więc masz pan interes bardzo ważny?
— Tak.
— Obchodzący mnie, czy pana?
— Obu nas.
— Więc mów pan prędko, gdyż nie mam czasu.
— O takich rzeczach nie można mówić na ulicy.
— W takim razie idź pan swoją drogą, a ja pójdę swoją. Nie mam czasu słuchać pańskich dykteryek.
— Nawet gdybyś miał zarobić sto tysięcy franków?
Duplat zatrzymał się nagle, jak gdyby wrósł w ciemię i ująwszy Gilberta za ramię, spojrzał mu w oczy.
— Coś pan powiedział?
— Powiedziałem, że możesz pan zarobić sto tysięcy franków.
— Więc od czasu, w którym widzieliśmy się ostatni raz, musiałeś pan odziedziczyć majątek. Może ten klecha, co chciał mnie zabić, zapisał panu swoje pończochy wypchane złotem?
— Dość tych słów pustych! — rzekł Gilbert, — potrzebuję pana...
— Nie kpisz pan, mówiąc o stu tysiącach franków?
— Mówię seryo.
— Co potrzeba uczynić, by zarobić je?
— Powtarzam panu, że nie można o tem rozprawiać na ulicy.
— Chodź pan do mnie na ulicę Servan.
— A mundur mój?
— Zmienisz pan u mnie.
— Zgoda! Chodźmy.
Po drodze, Duplat, natrafiwszy przy chodniku no odkryty otwór kanału, rzucił weń swe rewolwery, pas, szablę i ładownicę.
Gdy podeszli do domu, zastali drzwi tylko przymknięte, jak zostawił je Gilbert i leżące u progu zimne sztywne ciało odźwiernego.
Przeskoczyli je poczem Gilbert zapalił świecę i poprowadził towarzysza swego nie do piwnicy, lecz na piętro wyższe.
Duplat, rozmyślając o stu tysiącach franków, w milczeniu postępował za nim.
Szczęście sprzyjało mu.
Dołączywszy sto tysięcy franków do posiadanych już piętnastu tysięcy, zostanie właścicielem kapitału, stanowiącego wcale pokaźny majątek, on, który dotychczas żył z dnia na dzień i często dzięki zajęciom bardzo podejrzanej natury.
I majątek ten spada na niego jak gdyby z nieba!
Pozostawało dowiedzieć się, co należy uczynić, by sumę tę zagarnąć w swe ręce, ale to niewiele obchodziło go.
Sumienie jego z góry zgadzało się na wszelkie łotrostwo, nawet na zbrodnię, gdyby jej wymagano.
Jakaż zbrodnia, choćby nawet zabójstwo, nie opłaciłoby się za sto tysięcy franków?
Gilbert zaprowadził go do swego mieszkania i zamknął drzwi za sobą.
— Chodźmy do pokoju sypialnego — rzekł Rollin — znajdę tam dla pana ubranie, a ponieważ jesteśmy prawie równego wzrostu, więc będzie pasowało.
Wybrał całkowity garnitur i podał go Duplatowi.
Po kilkunastu minutach chyba tylko blizki znajomy mógłby w gościu Gilberta poznać byłego kapitana komuny.
— Ale gdzież jest obywatelka Rollin? — zapytał oglądając się po pokoju. — Czy wyjechała z Paryża?
— Nie, przeniosłem ją do piwnicy.
— Dlaczego?
— Bo tutaj niebezpiecznie. Bomba mogłaby paść na dach i zburzyć wyższe piętro. Właśnie o mojej żonie pragnąłem pomówić z panem. Dziwi go to, prawda? lecz wkrótce zrozumiesz pan.
Wprowadził gościa do pokoju stołowego i wskazawszy mu krzesło, przystąpił do interesu.
— Żona moja ubiegłej nocy powiła dziecko.
— Winszuję panu ojcowstwa.
— Dziecko to w kilka chwil zmarło...
— Do dyabła!...
— A teraz przystępuję do rzeczy. Stryj mojej żony, stary dziwak, przed pół rokiem sporządził testament śmieszny, ale tak prawny, że zwalić go nie można.
— Jaki mianowicie?
— Cały swój majątek zapisał na rzecz dziecka. Rozumiesz pan teraz?
— Doskonale, — odrzekł Duplat.
— Testament ten dawał żonie mojej i mnie prawa korzystania z majątku do czasu pełnoletności lub małżeństwa dziecka.
— Bez różnicy płci?
— Bez różnicy.
— Ile wynosi majątek?
— Cztery miliony i pół.
Były furyer rzucił się na krześle.
— Te cztery miliony pięćset tysięcy dają dochodu sto siedmdziesiąt tysięcy.
— Które zagarnąłbyś pan, gdyby stary wyciągnął nogi a dziecko żyło.
— Tak. Stary nienawidzi mnie i stosunki nasze są bardzo złe...
— Oho! Musi być bardzo wymagającym!
— Dodam nadto, że tylko na prośby jednego z krewnych mojej żony zgodził się zapisać majątek jej dziecku. Gdyby ona wówczas nie spodziewała się zostać matką, byłby ją wydziedziczył.
— Z czego wynika — przerwał Duplat, pragnąc dać dowód swej domyślności, — że gdy stryj dowie się o śmierci dziecka, może zmienić ostatnią swoją wolę, a w takim razie dostaniesz pan figę...
— Tak jest.
— Ależ to głupi stary! ile on ma lat?
— Siedmdziesiąt pięć.
— No, proszę pana, czyż nie lepiejby zrobił, gdyby był zmarł nie bawiąc się w pisanie testamentu? I bydlę zapewne zdrowe?
— Miał atak apoplektyczny i dla tego to sporządził testament.
— Głupiec! No, ale drugiego ataku nie wytrzyma! Powiedziałeś mi pan rzecz ciekawą... Ale dotychczas nie rozumiem, co ja w tem mogę pomódz?
— Potrzeba znaleźć jakiejkolwiek płci dziecko nowonarodzone i podstawić je na miejsce zmarłego.
— Czyż pan myślisz, że mam skład nowonarodzonych dzieci?
— Nie, ale mogę wskazać panu miejsce, w którem znajdziesz jedno.
— Więc pomyślałeś już pan o tem? — zapytał Duplat, zachwycony sprytem Gilberta. — Winszuję, jesteś pan dzielnym!
— Pomogło mi pewne wspomnienie.
— Jakie?
— Przypomniałem sobie pewnego żołnierza, poległego w bitwie pod Montretout i jego żonę, Janinę Rivat.
Duplat, usłyszawszy to nazwisko, odrazu zrozumiał sytuacyę.
Powoli przysunął krzesło do stołu, oparł się na nim łokciami, złożył pod brodę dłonie i rzekł:
— Powtarzam: jesteś pan dzielnym... Oddawna już musiałeś ułożyć ten plan. Prawda?
— W zarysach ogólnych — rzeczywiście; ale Janina Rivat przyszła mi na myśl dopiero przed kilkoma godzinami.
— Z jakiego powodu?
— Przypomniałem sobie pewien wypadek, z którego wyprowadziłem wniosek, że powinna odbyć słabość jednocześnie z moją żoną.
— Wniosek pański był trafny, gdyż rzeczywiście odbyła ją.
— Miała córkę czy syna?
— Nie wiem, wiadomo mi tylko, że dziecko to żyje, dowiedziałem się zaś o tem, jak również i o chorobie matki wczoraj wieczorem.
— Więc Janina Rivat jest chorą?
— Nawet bardzo niebezpiecznie.
— W takim razie popełnimy czyn miłosierny uwalniając tę biedną chorą kobietę od kłopotów i troski o dziecko.
— Phi! jaki pan jesteś filantrop! — rzekł Duplat śmiejąc się. Zdaje mi się, że chodzi panu więcej o dziecko niż o matkę.
— Mniejsza o to, dość, że daję panu sto tysięcy franków, jeżeli przyniesiesz mi to dziecko jeszcze dziś w nocy.
Duplat, nagle zmienił ton i zapytał brutalnie:
— Pokaż pan te sto tysięcy franków.
Pytanie to zmieszało Gilberta, chociaż powinien był przewidzieć, że będzie mu ono postawione wyraźnie.
Duplat korzystając z jego zakłopotania, mówił dalej:
— Nie masz ich pan i żądasz bym pracował dla niego na kredyt.
— Możemy się porozumieć — rzekł Gilbert.
— Przedewszystkiem, ile jest prawdy w opowiadaniu pańskiem a testamencie?
— Ależ...
— Tylko bez wykrętów, — przerwał Duplał. — Zanim się zobowiążę, potrzebuję przeczytać testament. Kuzyn żony pańskiej, który wstawiał się za nią do stryja, musiał wręczyć panu kopię. Proszę pokazać mi ją, tylko prędko, gdyż nie mam czasu.
Gilbert wyjął z szufladki biurka pozostawioną mu przez księdza d’Areynes kopię testamentu i podał ją Duplatowi.
Ten po uważnem odczytaniu jej namarszczył brwi i rzekł:
— Rzeczywiście; ze wszystkiego widać, że stary nie zachwyca się panem. Gdyby testament ten został wykonanym, to dostałbyś pan kiedyś zaledwie dwanaście tysięcy franków renty, co na takiego kata pieniędzy, byłoby nieco zamało. W zapustach miałbyś pan post.
— Ale — odparł Gilbert, — do pełnoletności dziecka lub do dnia jego małżeństwa, ja i żona moja otrzymywalibyśmy sto siedmdziesiąt tysięcy franków rocznie.
— Wiem, że to cyfra ładna, ale kiedy ją pan dostaniesz? Stryj żyje i może żyć długo.
— Mówiłem panu, że miał atak apoplektyczny, a rozumiesz, że po takiem wstrząśnieniu nie pociągnie długo.
— Kto wie?
— To rzecz niemożliwa.
— Za nic nie należy ręczyć. Znam dziadów mających duszę przyśrubowaną do ciała! Stryj pańskiej żony może pożyć lat pięć, a nawet dziesięć, a dopóki nie umrze, nie dostaniesz ani grosza... Mówmy rozsądnie... Dajesz mi pan sto tysięcy franków z hipoteką na świstku, nie mającym w chwili obecnej najmniejszej wartości. Tymczasem ja, przychodząc mu z pomocą, musiałbym popełnić zbrodnię, to jest naraziłbym się na zesłanie do ciężkich robót, gorzej nawet — na rozstrzelanie przez wersalczyków, gdyby nie udało mi się jeszcze dziś w nocy opuścić Paryża. I co zyskałbym za to?
— Mogę wystawić panu formalny oblig na sto tysięcy franków z obowiązkiem wypłaty natychmiast po otrzymaniu sukcesyi!
— Oblig!... Pański podpis!... co on wart? Nie pan zapłacisz, tylko żona pańska, gdyż ona jest sukcesorką... Czy żona pańska podpisze oblig?
— Nie; żona moja nie powinna wiedzieć o niczem.
— Tak?
— Ona nie wie o śmierci dziecka.
— A to jakim sposobem?
— Od chwili rozwiązania znajduje się w gorączce i jest nieprzytomną.
— A więc, mówił Duplat powoli, ważąc każde słowo — interes ten ułożyłby się tylko między nami dwoma.
Duplat powstał, namarszczył brwi i zaczął chodzić po pokoju.
— Będę go miał w rękach — myślał — gdyż posiadam jego tajemnicę: Stryj może umrzeć niedługo, a z jego śmiercią obywatelka Rollin zacznie pobierać swą rentę. Mąż jej wymoże na niej co zechce... a obawiając się skandalu, będzie musiał wypełnić zaciągnięte względem mnie zobowiązania... Nie mam więc potrzeby obawiać się, że będę pracował na próżno... Ten interes powinien udać się.
Gilbert zaniepokojony długim namysłem Duplata, zaczynał już tracić cierpliwość.
— No, decyduj się pan — rzekł — czas nagli.
— Masz pan słuszność — odrzekł Duplat. — Czy masz pan pięć blankietów wekslowych?
— Mam — odrzekł Gilbert i wyjąwszy je z szuflady, położył na stole.
— Ażeby nie popsuć ich, napisz pan naprzód na papierze zwyczajnym to, co podyktuję.
Gilbert ujął pióro i zaczął pisać:
„Ja niżej podpisany winien jestem panu Serwacemu Duplat sumę sto pięćdziesiąt tysięcy franków...“
Gilbert rzucił się na krzesło.
— Powiedziałem: sto tysięcy franków — zawołał.
— A ja mówię: sto pięćdziesiąt tysięcy — odrzekł kapitan komuny.
— Zgadzam się zostać pańskim wspólnikiem i przynieść jeszcze dzisiejszej nocy dziecko dla podstawienia go na miejsce zmarłego, lecz żądam za to sto pięćdziesiąt tysięcy franków. Jeżeli ta cena wydaje się panu za wysoką, to nic z naszej umowy... nie mówmy o tem i bywaj pan zdrów!... Szkoda czasu i tak dużo straciliśmy go...
— Ależ to wyzysk!...
— Tak się panu zdaje... Zastanów się tylko... Co pan ryzykujesz? Nic! Tymczasem ja stawiam na kartę wszystko!... Żandarmi, sąd, Nowa Kaledonia i może gorzej!... Widzisz pan... Nie targuj się! Postawiłem cenę tak przystępną, że dla rodzonego brata nie spełniłbym tej roboty taniej! Nie trać pan czasu i pisz dalej.
Gilbert ujął pióro, a były furyer dyktował:
„Ja niżej podpisany winien jestem panu Serwacemu Duplat sumę sto pięćdziesiąt tysięcy franków, które zobowiązuję się wypłacić za okazaniem podpisanych przezemnie czterech obligów, każdy po trzydzieści siedm tysięcy pięćset franków, w terminach cztero-miesięcznych, rachując od dnia, w którym pani Henryka Rollin z domu d‘Areynes zostanie użytkowniczką majątku swego stryja, hrabiego Emanuela d‘Areynes.
Paryż, 27 maja 1871.“
— Zgadzasz się pan na to? — zapytał kapitan.
— Niezupełnie.
— Dlaczego?
— Na wypłatę całkowitej sumy dajesz mi pan tylko szesnaście miesięcy.
— A ile pan chcesz?
— Dwa lata.
— Mniejsza o to. Jestem człowiekiem zgodnym. Zamiast w terminach cztero-miesięcznych napisz pan półrocznych... wyjdzie dwa lata.
Gilbert zrobił na brulionie poprawkę.
— A teraz — mówił Duplat — przepisz pan to na papierze stemplowym i wystaw cztery obligi, każdy po trzydzieści siedm tysięcy pięćset franków.
Mąż Henryki skopiował akt, podpisał go, następnie rozłożył przed sobą cztery blankiety wekslowe.