Róża i Blanka/Część trzecia/XXXV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Róża i Blanka |
Podtytuł | Powieść |
Data wyd. | 1896 |
Druk | S. Orgelbranda Synowie |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | La mendiante de Saint-Sulpice |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
— Tylko do ojca — odrzekł Grancey.
— Prawda — szepnęła Róża ze łzami w oczach. — Matka moja nie żyje, została zabitą... wiedziałam o tem, mimo to łudziłam się nadzieją...
— Matka pani żyje — odrzekł były kryminalista.
— Żyje? — zawołała Róża. — Jest pan tego pewnym?
— Niech pani nie cieszy się zawcześnie.
— Dlaczego? Dlaczego nie mam cieszyć się skoro matka moja żyje?
— Dla tego, że jest obłąkaną!
— Obłąkaną... — powtórzyła przestraszona — jak mama Janina...
— Oddawna... Znaleziona na ulicy między trupami d. 28 maja 1871 r. odesłaną była do szpitala, gdzie odszukał ją ojciec pani i dowiedział się, że uciekając wraz z panią z płonącego domu, padła raniona na bruk i że jakiś przechodzień, uważając ją za zmarłą, wziął panią z jej rąk i tym sposobem ocalił od śmierci. Później matka pani odzyskała zdrowie, lecz utraciła zmysły na zawsze.
— Biedna matka! — odrzekła Róża łkając. — Dlaczego ojciec nie szukał mnie wtedy?
— Niech pani nie obwinia go niesprawiedliwie!... On sterał życie swoje na bezustannych poszukiwaniach, ale nie mając najmniejszej wskazówki, jak mógł odnaleźć człowieka, który wziął panią od matki? Cudem tylko natknął się na niego i uzyskał ślad, z którego skorzystałem, by wrócić trochę szczęścia temu nieszczęśliwemu a najlepszemu ojcu, opłakującemu panią od lat ośmnastu...
— Powiedział mi pan, że Rada dobroczynności publicznej uważa mnie za zmarłą. Dlaczego?
— W domu zdrowia w Blois, dokąd udałem się, idąc za śladem pani, oświadczono mi, że pani znikła i prawdopodobnie odebrała sobie życie.
— Odebrałam sobie życie? — powtórzyła Róża zdumiona.
— Przypuszczano, że z tęsknoty po pewnej chorej, do której pani przywiązała się bardzo. Wszyscy podzielali to przekonanie, z wyjątkiem mnie jednego.
— Z wyjątkiem pana?
— Tak, i zaraz zrozumie pani dlaczego. Powiedziałem sobie, że skoro tak tęskniła pani za Janiną, to prawdopodobnie opuściła przytułek nie dla tego by pozbawiać się życia, lecz aby połączyć się z osobą ukochaną. Rozpocząłem więc nowe poszukiwania, nie zniechęcałem się niepowodzeniem i w końcu odszukałem Janinę Rivat, żebraczkę od św. Sulpicyusza i panią.
— Rzeczywiście, kochałam i kocham Janinę Rivat całą duszą — odrzekła Róża — ona tyle wycierpiała...
— Ale Janina Rivat nie jest matką pani — odparł Grancey, obawiając się, by przywiązanie to nie stanęło mu na przeszkodzie w jego zamysłach. — Rzeczywista matka pani żyje... i ona również wycierpiała wiele i utraciła zmysły po stracie pani... Kto wie, czy nie odzyska ich zobaczywszy cię... Masz pani ojca, opłakującego cię od lat ośmnastu, któremu rozpacz po tobie pobieliła włosy. Jak on będzie kochał panią! Jak szczęśliwym uczynisz go pani! Posiadasz pani rodzinę własną, do niej należysz, a nie do Janiny Rivat! Ona jest dla pani obcą!...
— Rozumiem to — odrzekła, nie mogąc powstrzymać płaczu. — Niech pan przebaczy mi te łzy. Wzruszyła mnie wiadomość, z którą pan przybył i to w chwili, w której Janina Rivat udała się po swoje dzieci. Żal mi jej na myśl, że po powrocie do domu nie zastanie mnie...
— Pocieszy się widokiem dzieci.
— To prawda...
— Przy córkach jej staniesz się pani dla niej obcą... Tymczasem obowiązek nakazuje pani nie wahać się ani chwili... wrócić do ojca i swej matki nieszczęśliwej.
— Ja nie waham się i spełnię swój obowiązek, tembardziej, iż jest on dla mnie przyjemnym, zbliży mnie bowiem do osób, które i ja opłakuję... Ale nie powiedział mi pan jeszcze, jak się nazywa mój ojciec.
— Gilbert Rollin.
— A matka?
— Henryka. Imię Róża nadane pani zostało w merostwie, rzeczywistem zaś imieniem pani Marya Blanka.
— Gdzie mieszka mój ojciec?
— W Lotaryngii, w pałacu Fenestranges, dokąd zobowiązałem się przywieźć panią, ale jestem pewny, że później zamieszka wraz z panią w Paryżu, w swoim pałacu przy ulicy Vaugirard.
— W pałacu Vaugirard! — powtórzyła Róża zdziwiona.
— Ojciec pani jest bogatym.
— Ale jest dobrym człowiekiem?
Grancey bez namysłu, bez cienia uśmiechu ironicznego odrzekł:
— Powiedziałem już pani, że jest najuczciwszym i najszlachetniejszym człowiekiem na świecie! Szczęśliwe dziecko, mające takiego ojca!...
— Jak pan sądzi, czy po przyjeździe do Paryża pozwoli mi widywać Janinę Rivat?
— Nie ulega wątpliwości — ile razy pani zechce...
— Kiedy mamy wyruszyć do Fenestranges?
— Dziś wieczorem.
— Dziś wieczorem? — powtórzyła Róża zdziwiona, nie spodziewała się bowiem tak rychłego wyjazdu.
— Nie możemy zwlekać, gdyż idąc do pani, zawiadomiłem go depeszą o naszym przyjeździe. Nie powinna pani sprawić mu zawodu.
— O której godzinie wyjedziemy?
— Pociąg odchodzi o pół do siódmej, jutro więc o jedenastej rano będziemy w Fenestranges.
— Ale ja nie jestem gotową do podróży...
— To też niech pani weźmie z sobą tylko trochę bielizny w walizkę — Fenestranges położone jest blisko Nancey, tam pani zaopatrzy się we wszystko.
— Byłam robotnicą w pewnym magazynie, muszę więc o moim wyjeździe uprzedzić właścicielkę jego.
— Niech pani napisze list, ja zaniosę go na pocztę, a pani tymczasem przygotuje się do drogi.
— Dziękuję panu.
Róża usiadła przy stoliku i w kilku wierszach zawiadomiła swą pracodawczynię, że ważny interes zmusił ją do natychmiastowego wyjazdu z Paryża, przyczem w serdecznych wyrazach dziękowała jej za okazaną dobroć.
Grancey obawiając się, by Róża nie pomieściła jakiej kompromitującej wskazówki, przeczytał list, lecz znalazłszy go dobrym, zakleił kopertę i oddał jej do zaadresowania, poczem wziął list i przyrzekłszy powrócić za godzinę, opuścił mieszkanie Róży, lecz zamiast zanieść list na pocztę udał się do sąsiedniego handlu win, gdzie w osobnym gabinecie oczekiwał na niego Serwacy Duplat.