Róża i Blanka/Część trzecia/XXXIV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Róża i Blanka
Podtytuł Powieść
Data wyd. 1896
Druk S. Orgelbranda Synowie
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La mendiante de Saint-Sulpice
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXXIV.

— Jakiś człowiek! — szepnęła Janina drżąca.
— Zapewne mieszkaniec miejscowy — odrzekł Grancey i mocniej ujął ramię Janiny.
Nocny wędrowiec szedł naprzeciw nim, trzymając grubą pałkę w ręku.
— Która godzina? — zapytał głosem chrapliwym, zagradzając drogę.
— Idź swoją drogą! — odrzekł Grancey. — Nie wiem która...
— Oddajcie pieniądze! — zawołał nieznajomy, zamierzając się pałką.
— Boże mój! — krzyknęła Janina przerażona. — Na pomoc, na pomoc!
W tej chwili ciężka pałka Duplata spadła na głowę wdowy. Janina jęknęła i padła na wznak ogłuszona.
— Prędzej! — zawołał Duplat, klękając przy ciele — zrewidujmy kieszenie. Nie zostawmy nic, co mogłoby posłużyć do rozpoznania jej osobistości.
Czynność tę wspólnicy uskutecznili w przeciągu kilku sekund.
— A teraz — rzekł bandyta — bierz ją za nogi, ja za głowę i w wodę!
Podnieśli ciało do urwistego brzegu Sekwany, rozbujali w powietrzu i rzucili w wodę.
— Przyjemnego spaceru, matko Janino — rzekł Duplat, śmiejąc się. Nagle drgnął.
Jakiś głuchy szmer doszedł jego uszu z drugiego brzegu rzeki.
Po chwili szmer powtórzył się.
— Czy słyszałeś? — zapytał Duplat swego wspólnika.
— Słyszałem.
— Coś tak, jak gdyby ktoś zawiosłował...
— Może jaki rybak.
— Do dyabła!
— Cóż nam to może szkodzić? Jest tak ciemno że nie widział; nie mamy czego lękać się. Prąd szybki... ciało już daleko... Chodźmy — i zwrócił się ku Bois-le-Roi.
— Nie tędy — rzekł Duplat — idźmy tą samą drogą do Melun... będziemy mieli półtorej godziny drogi. O trzeciej odchodzi pociąg do Paryża... Nikt nas tam nie zna, nikt więc nie będzie wiedział o naszej wycieczce nocnej.
Grancey usłuchał rady Duplata.
Umiarkowany dotychczas wiatr, zaczynał dąć coraz gwałtowniej i zasypywać drogę śniegiem.
Gdy około drugiej po północy wspólnicy przybyli do Melun, byli utrudzeni w najwyższym stopniu, lecz bezpieczni od wszelkich podejrzeń.
O czwartej wrócili do Paryża.
Pozostawał do wykonania już tylko jeden i ostatni akt dramatu, ułożonego przez Granceya.

∗             ∗

Tego wieczora Róża dłużej niż dni poprzednich siedziała w pracowni przy ulicy Sévres.
Gdy po północy wróciła do mieszkania przy ulicy Feron, zdziwiła się, zobaczywszy palącą się lampę.
W pierwszej chwili nie zwróciła uwagi na kartkę, pozostawioną przez Janinę na stole, ale gdy spostrzegła łóżko próżne, powiodła zdumionym wzrokiem po pokoju i zobaczywszy pismo wdowy, chwyciła go zaniepokojona i przeczytała.
Nagle uczuła ból w sercu i rozpłakała się.
— Jej dzieci... — szepnęła — udała się po nie przyprowadzi... Czem że ja odtąd będę dla niej?... Niczem... One zagarną całe jej serce i myśli... Wszystkie moje ofiary, ani przywiązanie moje nie zdołały zatrzeć ich w jej pamięci... Powinnam opuścić ten dom... będę tu odtąd obcą, przyjętą z łaski... I znowu pozostanę samotną... obojętną dla tej, którą kochałam jak matkę, dla której byłabym gotową oddać niemal życie... Znowu sama jedna na świecie...
Róża przez całą tę noc nie przymknęła oka.
Rano obudziła się i poszła na Mszę do kościoła.
Modlitwa dodała jej odwagi i natchnęła nadzieją rychłego powrotu Janiny.
Powróciwszy na ulicę Féron, zrobiła porządek w mieszkaniu i przygotowała śniadanie.
Tak zeszedł jej poranek.
Ponieważ była to niedziela i Róża nie udawała się do pracowni, usiadła więc przy oknie i zaczęła rozmyślać o swem smutnem życiu.
Wtem lekko zapukano do drzwi.
Róża, sądząc, że to powraca Janina, zerwała się z krzesełka i pobiegła otworzyć.
Na progu stanął człowiek młody, szykownie ubrany — powiedzmy odrazu, Jerzy Grancey i nie dając zmieszanej dziewczynie czasu na przemówienie, zapytał:
— Wszak tu mieszka pani Janina Rivat?
— Tak, panie — odrzekła Róża — ale niema jej w tej chwili w domu.
— A kiedy powróci?
— Nie wiem.
— Zresztą mniejsza o to, gdyż zdaje mi się, że mam zaszczyt rozmawiać z panną Różą.
— Tak, jestem Róża.
— Czy pani jest pewną, że niema innego imienia?
Dziewczyna zarumieniła się.
— Ależ... — wyjąkała zmieszana.
— Czy pani jest tą samą, która przed siedmnastu laty, w ostatnich chwilach komuny, małem dzieckiem znalezioną była na rękach umierającej matki na ulicy i oddana pod opiekę Rady dobroczynności publicznej?
Wyrazy: Rady dobroczynności publicznej przeraziły Różę.
Przyszło jej na myśl, że człowiek, przypominający jej te smutne chwile był wysłańcem tejże Rady i przybył, by zabrać ją do więzienia dla wymierzenia kary za ucieczkę z pod jej opieki.
Były dependent widział dobrze przestrach dziewczyny, lecz nie mógł domyślić się jego powodu.
Niech pani nie obawia się mnie — rzekł. — Przychodzę jako przyjaciel, dla spełnienia świętego obowiązku, włożonego na mnie przez rodzinę pani...
— Moją rodzinę... — powtórzyła Róża drżąco. — Więc ja mam rodzinę?
— Niech pani wysłucha mnie — rzekł Grancey tonem poważnym i przekonywającym. Chodzi o szczęście całego życia pani i być może — mojego. Niech pani nietylko wysłucha mnie uważnie, lecz i odpowie na moje, choćby się jej wydawało, niedyskretne pytania. Przedewszystkiem powinienem przedstawić się... Nazywam się wice-hrabia Grancey i jestem przyjacielem osób, które dzięki zwierzeniom pewnego, przypadkiem spotkanego człowieka, sądzą, że pani jest ich dzieckiem, utraconem w okolicznościach strasznych. Człowiekiem tym jest niejaki Juliusz Servaise.
Róża zadrżała.
— Jestto nazwisko jednego z tych — rzekła — którzy odnieśli do merostwa jedenastego okręgu i podpisali protokół znalezienia.
— Dnia 28 maja 1871 r.?
— Tak, panie.
— Więc panu znany jest ten protokół?
— Znam go.
— Z jakiego powodu?
— Rada dobroczynności publicznej wydala mi kopię jego...
— Zapewne zgodną z tą...
Grancey wyjął z pugilaresu akt, otrzymany przed kilkoma dniami przez Duplata z merostwa jedenastego okręgu i przeczytał go głośno.
— Zgodne zupełnie — oświadczyła Róża.
— Była pani powierzoną — mówił dalej Grancey — mamce, zamieszkałej w Saint-Maur, następnie oddaną na naukę do szkoły infirmerek, w końcu ulokowaną w domu zdrowia w Blois, zkąd pani uciekła i uważaną jest za zmarłą. Wszak wszystko to jest prawdą i rzeczywiście jesteś pani dzieckiem, którego na podstawie wskazówek p. Juliusza Servaise poszukują od dwóch miesięcy?
— Tak jest...
— Będę bardzo szczęśliwym, wracając panią rodzinie, odwożąc do jej ojca...
— I do matki? — zawołała dziewczyna, składając ręce błagalnie.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.