Róża i Blanka/Część trzecia/XXXIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Róża i Blanka |
Podtytuł | Powieść |
Data wyd. | 1896 |
Druk | S. Orgelbranda Synowie |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | La mendiante de Saint-Sulpice |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Nieznajomy wyjął z kieszeni notatkę i zapyta!:
— Mąż pani nazywał się Paweł Rivat i był stolarzem?
— Tak, panie.
— Był ranny śmiertelnie w bitwie pod Montretoul.
— Tak — odrzekła Janina ze łzami w oczach.
— Podczas komuny mieszkaliście państwo przy ulicy Saint-Maur?
— Prawda.
— I mieliście sąsiadkę, nijaką pannę Weronikę?
— Rzeczywiście. Była to bardzo dobra kobieta... wyświadczyła nam wiele dobrego. Dlaczego pan pyta o to?
— Zaraz się pani dowiesz, tylko poproszę cię jeszcze o kilka odpowiedzi. W ostatnim tygodniu panowania Komuny powiła pani dwoje dzieci, dwie siostry bliźniaczki?
— Czy pan może przyniósł mi wiadomość o moich dzieciach? — zapytała wzruszona. — Niech pan powie mi, czy one żyją, czy mogę zobaczyć je, uścisnąć... Błagam pana...
— Niech pani uspokoi się — odrzekł nieznajomy. — Przybyłem z dobrą wiadomością, ale powinna pan wysłuchać jej spokojnie. Powiedziałem już, że jestem wysłany przez człowieka umierającego, który był wielkim grzesznikiem, lecz dziś objawia żal szczery i pragnie przed śmiercią uwolnić swe sumienie od przytłaczającego je ciężaru. Niech więc pani wysłucha mnie ze spokojem.
— Niech pan mówi... jestem spokojną.
— Czy pani znała Serwacego Duplata?
Przeklęte to nazwisko, którego słyszeć nie spodziewała się, wywołało dreszcz na jej ciele.
— Czy znałam Serwacego Duplata! — powtórzyła — To on prześladował nas swoją nienawiścią! To on porwał moje dzieci
— Zkąd pani o tem wie?
— Był świadek jego zbrodni! Ale Duplat nie żyje, więc tajemnicę swoją chyba powierzył osobie, która pana przysłała?
— Serwacy Doplat żyje — odrzekł nieznajomy.
— Wszyscy są przekonani, że był rozstrzelany...
— To się mylą... Duplat był przez sąd wojenny skazany na depertacyę i wysłany do Nowej Kaledonii. Po ogłoszeniu amnestyi powrócił do kraju i nabiedowawszy się w rozmaitych okolicach Francyi, osiadł przed pięcioma laty w Fontainebleau, w swojej wiosce rodzinnej. To właśnie on jest tym umierającym... Widząc przed sobą śmierć, pragnie wynagrodzić krzywdę, wyrządzoną pani. Dał mi tę notatkę i prosił, bym zobaczył się z panią. Wiedział on, że była pani uratowaną przez księdza, przebywała przez siedmnaście lat w domu zdrowia i po odzyskaniu zmysłów, założyła sklepik przy kościele św. Sulpicyusza, w końcu mieszka pani przy ulicy Feron.
— Czy powie mi, co uczynił z memi dziećmi?
— Powie.
— Dla czegóż nie powiedział panu?
— Dla tego, że pragnął wyznać tylko pani i zyskać jej przebaczenie.
— W takim razie córki moje żyją — zawołała Janina uradowana. — Zobaczę je i odtąd nigdy nie rozstanę się z niemi. Ach, przebaczam mu, niech tylko odda mi moje córki. Przebaczam mu z całego serca.
Janina nie posiadała się ze szczęścia i nie przewidywała zastawionej na nią pułapki.
Któżby na nią zastawiał? Dlaczego? W jakim celu? Nie zawadzała nikomu, nikt nie mógł mieć względem niej złych zamiarów.
Nieznajomy spojrzał na zegarek.
— Więc może pani pojechać ze mną?
— Jestem gotową.
Narzuciła na ramiona futro, wzięła z szufladki stolika portmonetkę i rzekła:
— Daleko mamy jechać?
— Godzinę drogi koleją żelazną i godzinę pieszo.
— W takim razie nie będę mogła powrócić w nocy?
— Bardzo być może, ze względu, że wyznania Duplata nakłonią panią do zatrzymania się tam dłużej.
— Ma pan słuszność. W takim razie uprzedzę Różę.
Usiadła przy stoliku i pospiesznie napisała:
„Moja droga Różyczko. Bądź spokojną o mnie, choćbym nie powróciła dziś w nocy. Jestem bardzo szczęśliwą. Jadę po moje córki. Janina.“
Zostawiła bilecik na stole i wyszła z nieznajomym, zamknąwszy drzwi mieszkania.
O godzinie 9 wysiedli z pociągu na stacyi Bois-le-Roi. Noc była ciemna, chłodna i zaczynał prószyć śnieg.
— Ztąd pójdziemy pieszo — odezwał się nieznajomy. — Mamy przed sobą dobrą godzinę drogi.
— Daleko! — odrzekła Janina. — Spieszmy się.
Podczas przejazdu koleją Janina pragnęła dowiedzieć się czegoś więcej, ale towarzysz jej, w którym pomimo przebrania, czytelnicy poznali Granceya, trzymał się na ostrożności.
— Nie wiem nic więcej nad to, co powiedziałem — odpowiadał — Duplat objaśni panią o wszystkiem.
Gdy po kwadransie drogi doszli do mostu, o którego słupy kamienne z szmerem rozbijały się fale Sekwany, mniemany mer odezwał się:
— Nie pójdziemy przez most... Wioska, do której panią prowadzę, położona jest nad brzegiem rzeki. Niech pani poda mi ramię, gdyż będziemy szli dróżką nadbrzeżną i dość niedogodną.
Zachodni wiatr ze świstem przedzierał się przez ogołocone z liści gałęzie drzew i płatki wilgotnego śniegu zaczynały padać na ziemię.
— Brzydki czas! — bąknął Grancey.
— Mniejsza o to, abyśmy tylko przybyli na czas zanim Duplat umrze.
— Przybędziemy...
— Więc śpieszmy się — rzekła Janina i przyspieszyła kroku.
Wiatr dął coraz mocniejszy, Sekwana huczała coraz głośniej.
Grancey przyglądał się dróżce, usiłując rozpoznać miejsce, z którego, według umowy z Duplatem, miał mu dać sygnał o swojem przybyciu.
Ale do miejsca tego pozostawał jeszcze spory kawał drogi. Wtedy on sam nalegał na Janinę, by szła pośpieszniej.
W końcu wdowa, pomimo siły woli, uczuła chwiejące się pod sobą nogi.
— Czy daleko jeszcze? — zapytała zadyszana.
— Niedaleko już, wkrótce przybędziemy na miejsce — odrzekł.
— Co za okropna droga — szepnęła, opierając się, mocniej na ramieniu swego towarzysza.
Tak przeszli jeszcze z pięćdziesiąt kroków.
Nagle Grancey zwolnił i zaczął kaszlać gwałtownie.
Spostrzegł na brzegu drogi biały kamień, wyraźnie odbijający się w ciemności.
Było to umówione miejsce zasadzki.
Po dziesięciu minutach zakaszlał znowu.
Nagle z kępy drzew wyszła jakaś ciemna postać.