Róża i Blanka/Część trzecia/XXXII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Róża i Blanka |
Podtytuł | Powieść |
Data wyd. | 1896 |
Druk | S. Orgelbranda Synowie |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | La mendiante de Saint-Sulpice |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Ażeby przekonać się, o ile trucizna wywarła swój wpływ zabójczy, Gilbert postanowił pomówić z Blanką.
— Słuchaj mnie, moje dziecko — zaczął.
Blanka nie odwróciła nawet głowy, jak gdyby nie słyszała słów jego.
Wtedy nachylił się nad nią, ujął jej ręce i rzekł:
— Przynoszę ci dobrą wiadomość. Wkrótce będziesz mogła zobaczyć się z matką.
Na kilka dni przedtem, może jeszcze w wigilję tego dnia, Blanka słysząc te słowa rozpłakałaby się z radości, ale teraz pozostała obojętną.
— Dziecię moje drogie, słyszysz — mówił dalej — wkrótce zobaczysz swoją matkę, którą tak kochasz... uściśniesz ją...
Na ten raz dziewczyna drgnęła, spojrzała na kata swego, przyłożyła obie ręce do czoła i głosem cichym, smutnym odrzekła:
— Zobaczę... uścisnę... — i dwie łzy stoczyły się z pod jej powiek.
Te łzy zaniepokoiły Gilberta.
— Czy przypominasz sobie? — zapytał.
Blanka zapadła znowu w stan odrętwienia.
Nikczemnik zapragnął próby ostatniej.
— Przyszedł Lucyan Kernoël — rzekł — Lucyan, twój narzeczony.
Blanka nie poruszyła się nawet, jak gdyby nie słyszała.
Teraz Gilbert nie miał już najmniejszej wątpliwości. Belladona spełniła swoje zadanie. Blanka utraciła pamięć.
Gilbert odszedł do swego gabinetu i napisał pod adresem Granceya następującą depeszę:
„Sprawa skończona“.
Następnie przywołał służących i głosem zmienionym ze wzruszenia, ze łzami w oczach oświadczył im, że zmuszony z polecenia lekarzy wyjechać natychmiast z chorą córką do Włoch na kilka miesięcy, uwalnia ze służby wszystkich.
Boleść Gilberta była tak widoczną, że ani jeden ze służących nie objawił najmniejszej pretensyi.
Wypłacił pensyę, dał hojną gratyfikacyę i polecił tegoż dnia najpóźniej do godziny czwartej po południu opuścić pałac.
Rozkaz ten był wykonany ściśle, służba z Tattersalu odprowadziła konie do stajni w Lancortaye i Gilbert pozostał sam ze swoją ofiarą.
Marya Blanka była już tylko cieniem siebie: jej pamięć i inteligencya znikły, śmierć wydawała się nieuchronną.
O godzinie piątej Gilbert opuścił mieszkanie, pozostawiając Blankę samą, nieprzytomną, nieruchomie leżącą na łóżku i udał się do Granceya.
Wkrótce po jego przybyciu nadszedł trzeci wspólnik Duplat. Gdy zjedli razem obiad i zapalili cygara, były dependent nakreślił im program następujący.
— Jutro rano jadę z panną Blanką do Joigny, zamów więc powóz kryty, który odwiezie ją na kolej żelazną. Zamówiłem przedział w pociągu pospiesznym, odchodzącym o godzinie jedenastej. O drugiej będę w Joigny, a o trzeciej w domu zdrowia. Powrócę do Paryża dopiero pojutrze o ósmej rano. Zatrzymam się w Bois-le-Roi, gdzie Duplat będzie na mnie czekał ze śniadaniem. Chciałbym miejscowość tę obejrzeć wraz z nim.
Ty zaś, kochany Gilbercie, jutro, zaraz po moim wyjeździe, udaj się którymkolwiek pociągiem do Fenestranges, gdzie czekaj na depeszę odemnie i przygotuj wszystko na przyjęcie mnie i panny, mającej zastąpić Maryę Blankę. Czy w Fenastranges znają twoją córkę?
— Nigdy tam nie była.
— Tem lepiej. Zadanie nasze będzie tem łatwiejsze. Wyszukajno pokojową, jaką kobietę z nad granicy niemieckiej, nie znającej języka francuzkiego, a usprawiedliwisz ten kaprys oświadczeniem, że chcesz by córka twoja nauczyła się po niemiecku, rozmawiając ze służącą... Rozumiesz mnie?
— Rozumiem.
Wspólnicy rozstali się.
Następnego dnia sam Gilbert wysłał do Fenesranges depeszę z poleceniem przygotowania apartamentu na kilka dni dla niego, następnie ubrał Blankę do podróży i przygotował walizkę z podręcznemi rzeczami.
O godzinie dziesiątej przybyła zamówiona kareta.
Gilbert kazał woźnicy zajechać na dziedziniec, sprowadził, a raczej wyniósł Blankę na rękach, nieszczęśliwa dziewczyna bowiem nie była już zdolną postępować o sile własnej.
Podtrzymywana przez swego kata, szła chwiejąc się na nogach, automatycznie, z oczyma błędnemi, z kołyszącą się głową, gdyż muskuły szyi nie miały siły utrzymać się pozycyi normalnej.
Gilbert posadził ją w powozie, usiadł przy niej i odjechał na dworzec kolejowy, gdzie oczekujący na niego Grancey zaprowadził ją do wagonu i drzwi przedziału zamknął za sobą.
W sercu tego łotra nie objawił się ani jeden promyk litości dla tej nieszczęśliwej, którą chciał uczynić swą żoną, a którą teraz prowadził na śmierć.
Nie odczuł również najmniejszego wyrzutu sumienia i Gilbert, który oddawszy Blankę w ręce wspólnika poszedł do bufetu, z dobrym apetytem spożył śniadanie, poczem udał się na dworzec kolei wschodniej.
O godzinie drugiej pociąg stanął w Joigny, a w godzinę później Piotr Giraux wprowadził Blankę i Granceya do swego gabinetu.
— Czekałem na ciebie — rzekł, sadzając chorą przy oknie w pełnem świetle, dla zbadania jej. — Papiery w porządku?
— Oto masz — odrzekł Grancey podając mu je.
Piotr wziął świadectwo i przeczytał półgłosem:
„My niżej podpisani, doktorzy medycyny fakultetu paryskiego, Józef Liray, zamieszkały przy ulicy Rochechouart pod nr 54 i Emil Despreaux przy ulicy Clignancourt pod nr 48, po dokładnem zbadaniu chorej, do której byliśmy wezwani, świadczymy, że panna Alina Eugenia Pertuis, ur. w Paryżu 1 sierpnia 1841 r., córka Jana Pawła Pertuis, zamieszkałego przy przy bulwarze Strasburskim pod nr. 56 i jego małżonki Klaudyi Pertuis, już nieżyjącej, cierpi na osłabienie mózgu objawiające się zanikiem wszystkich władz umysłowych i mogące w krótkim przeciągu czasu przejść w zupełne obłąkanie; z tego powodu, przez wzgląd na bezpieczeństwo publiczne, jako też w osobistym interesie chorej polecamy pomieścić ją w domu zdrowia, celem poddania kuracyi specyalnej.
— Dobrze — rzekł Giraux, skończywszy czytanie. — Jesteśmy zabezpieczeni. Ale — dodał, uważnie przypatrując się Blance — czy to ci sami lekarze tak leczyli chorą?
— A cóż cię to obchodzi? — odrzekł Gilbert śmiejąc się.
— Rzeczywiście... Chciałem tylko wiedzieć, czy to oni popełnili tę zbrodnię...
— Zbrodnię? — powtórzył Grancey zdziwiony.
— Naturalnie... Pozbawiono chorą władz umysłowych za pomocą belladony i robiono to tak gorliwie, iż zdaje mi się, iż niedługo ona pożyje.
— Może użycie belladony było potrzebne — odrzekł Grancey — i może jeszcze okaże się koniecznem — to zależy od ciebie...
Cynizm byłego towarzysza z Numei przestraszył Piotra.
— Ona jest bardzo chorą — rzekł — jeśli umrze...
— Jeżeli umrze — przerwał Grancey — to mając w świadectwie datę urodzenia i imiona rodziców, łatwo będziesz mógł napisać akt zgonu.
Piotr przywołał służącego.
— Zaprowadź tę chorą do pokoju osobnego nr. < i powiedz infirmerce, niech ją przebierze w ubranie przytułku. Wkrótce przyjdę sam i zobaczę. — Lekarza asystenta wzywać nie potrzeba.
Służący odprowadził Blankę do wyznaczonej jej celi.
Gdy Grancey pozostał sam z Piotrem, wypłacił mu umówioną sumę, następnie pożegnał go i udał się do hotelu.
Czytelnicy zrozumieli zapewne potworny plan nikczemnika.
Wiedząc, że nic nie przełamie oporu Blanki, wykreślono ją za pomocą fałszywego świadectwa z liczb żyjących i pod nazwiskiem Aliny Eugenii Pertuis dla dobicia ciała oddano ją do szpitala waryatów. Pozostawało już tylko przedstawić inną Maryę Blankę, istotę nieświadomą niczego i uległą, która odziedziczyłaby prawa do sukcesyi po hr. Emanuelu i odgrywałaby rolę jakiej tamta przyjąć nie chciała.
Osobę taką wspólnicy upatrzyli w Róży, infirmece przytułku w Blois, drugiej córce Janiny Rivat, która dzięki podobieństwu do swej siostry uniknęła noża Gustawa Depréty na korytarzu domu przy ulicy Férou.
∗ ∗
∗ |
Od kilku dni w życiu Róży zaszła znaczna zmiana.
Wykonywane przez nią dla magazynu przedmioty, zalecały się tak wielką wartością, że zachwycona niemi właścicielka postanowiła zjednać sobie Różę jako robotnicę stałą i ofiarowała jej miejsce zarządzającej oddziałem hafciarskim, zatrudniającym dwadzieścia kilka dziewcząt. Jednocześnie przeznaczyła jej wynagrodzenie tak znaczne, jakiego młoda robotnica nie otrzymałaby w żadnym innym zakładzie.
Zapytana o radę Janina Rivat nakłaniała swą młodą przyjaciółkę do przyjęcia tej korzystnej propozycyi.
Róża, oswojona już z myślą, że Rada dobroczynności publicznej nie poszukuje jej, ofiarowane sobie zajęcie przyjęła i odtąd całe dni i część wieczorów przepędzała w pracowni przy ulicy Sévres. Jadała tam nawet śniadania i dopiero o siódmej wracała do swej matki przybranej na obiad.
O ósmej udawała się znowu do zakładu dla przygotowania roboty na dzień następny i pozostawała w nim do dziesiątej.
W sobotę, jako w dzień wypłaty zarobku, jadała obiad u swej pracodawczyni i powracała do siebie o pół do dwunastej.
Duplat i Grancey wiedzieli o tych szczegółach.
Chociaż zarobek Róży wystarczał w zupełności na utrzymanie obu kobiet, jednak Janina Rivat nie wyrzekła się sklepiku przy kościele św. Sulpicyusza.
Ale pomimo radości, jaką sprawiało jej wspólne mieszkanie z dziewczyną, którą tak kochała, nieszczęśliwa kobieta myśląc o niej, często mówiła sobie:
— Ach! gdyby ona była jedną z mych córek.
Myśl o córkach nie ustępowała z jej głowy, nie dawała jej odpoczynku ani na chwilę.
Zniechęcała się do życia coraz więcej, wszystko wydawało jej się obojętnem, często bez powodu i mimo woli łzy płynęły jej z oczu. Złamana cierpieniem, starzała się przedwcześnie, zmarszczki pokryły jej twarz bladą, osłabione nogi ledwie dźwigały ciało.
Zamykała się w sobie i przestała odwiedzać swego protektora i zbawcę, księdza d‘Areynes, nie mając odwagi pytać go, czy nie natrafił na ślad jej dzieci.
Róża była zbyt inteligentną i zresztą zanadto kochała swą matkę przybraną, by nie domyślała się powodów tej zmiany.
Rozumiała cierpienia tej duszy znękanej, bolała nad nią, lecz cóż mogła uczynić więcej nad to, co czyniła?
W krótkie dni zimowe Janina późno udawała się do kościoła św. Sulpicyusza i wracała wcześnie.
W sobotę o pół do szóstej zajęta była przygotowaniem obiadu, gdy ktoś lekko zapukał do jej drzwi.
— Proszę wejść — odrzekła.
Do pokoju wkroczył człowiek o włosach siwych, ubrany porządnie, w ciemnych okularach, lecz nie znany Janinie.
— Zapewne omylił się pan?
— Nie pani — odrzekł kłaniając się — jeżeli mam zaszczyt mówić z panią Rivat.
— To ja jestem. Co pan sobie życzy?
— Przyszedłem prosić panią o parę chwil rozmowy.
— Więc niech pan spocznie — rzekła wskazując krzesło.
— Jestem urzędnikiem — oświadczył przybyły — merem z okolicy Fontainebleau, przysłanym przez jakiegoś pana, mieszkającego w mojej gminie i chorego bardzo niebezpiecznie.
Zagadkowe te słowa zmięszały Janinę.