Róża i Blanka/Część trzecia/XXXI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Róża i Blanka |
Podtytuł | Powieść |
Data wyd. | 1896 |
Druk | S. Orgelbranda Synowie |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | La mendiante de Saint-Sulpice |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
— Małżeństwo — powtórzyła Blanka zdumiona.
— Tak, zapewni ci ono swobodę i prawa takie, jak gdybyś była pełnoletnią. Dodam, że i ja będę miał rozwiązane ręce. Narzucone mi przez opiekę obowiązki nie odpowiadają moim usposobieniom. Małżeństwo więc da swobodę obojgu nam...
Blanka nie powiedziała co myśli o tem, choć rozumiała zamiary ojca.
— Więc ta rada familijna — odrzekła spokojnie — tak troskliwa o mnie, zapewne dała ojcu wskazówki pod względem wyboru męża, którego powinnam przyjąć z zamkniętemi oczyma?
— Rada familijna — odrzekł Gilbert — niema prawa narzucić ci męża, gdyż wola jej polega tylko na potwierdzeniu i odrzuceniu wyboru mojego. W tym drugim wypadku, t. j. gdybym wymagał, byś zaślubiła człowieka niegodnego ciebie, czego nie potrzebujesz obawiać się, odmowa jej byłaby przeszkodą stanowczą. Jest to jedna więcej gwarancya dla ciebie... Ale ufam radzie zupełnie i wiem, że nie odmówi swej aprobaty.
— Gdy ojciec oświadczy jej kogo wybrał?
— Tak.
— To znaczy, że wybór już uczyniony?
— Tak jest.
— I któż to ma zostać moim mężem?
— Człowiek młody, bardzo dystyngowany, elegancki, poważany, z wielką przyszłością i nazwiskiem historycznem. Majątek ma, wprawdzie niewielki, ale wzamian za wniesiony przez ciebie posag da ci tytuł i stanowisko w świecie.
— A więc to jest handel! — drżącemi ustami odrzekła Blanka. — Ponieważ znalazł się tytuł do sprzedania, więc mam go kupić!... Czy w dodatku mam jeszcze szanować sprzedawcę?
— Są to słowa niedorzeczne i niesprawiedliwe, których wkrótce będziesz żałowała... Gentleman o którym mówię, jest człowiekiem tak szanowanym, iż nikomu nie przyjdzie do głowy podejrzewać go o jakiś rachunek!
— Czy znam go?
— Znasz i poważasz. Nieraz rozmawiałaś o nim z matką i zemną i nawet zauważyłem, że nie jest ci obojętnym... Młode dziewczęta mają zazwyczaj usposobienie romantyczne... więc może i ty marzyłaś, że zostaniesz jego żoną.
Blance przyszedł na myśl Lucyan Kernoël.
Czyż nie był u nich częstym gościem? Pochodził również z dawnego rodu i miał majątek mały, przytem odznaczał się przymiotami, które tak wysławiał jej ojciec.
Z oczu dziewczyny trysnęła radość i zmieniła jej dotychczasową sztywną postawę.
— Ma ojciec słuszność — odrzekła — nie mam już przy sobie matki, a usposobienie ojca nie pozwala mu ciągle przebywać w domu. Rozumiem dobrze, że niechcąc pozostawać samotną i bezustannie dręczyć się smutkiem, powinnam pomyślić o przyszłości i stworzyć sobie nową rodzinę, którą może mi dać tylko małżeństwo. Potrzebuję tylko wiedzieć, jaki uczynił ojciec wybór, by go potwierdzić.
Gilbert tryumfował.
Blanka przyrzekała uległość bez najmniejszego oporu.
— Potwierdzisz go — zawołał i jestem pewny, że rzucisz mi się na szyję, skoro wymienię ci nazwisko przyszłego męża twego.
Serce Blanki zaczęło bić gwałtownie.
— Niech więc ojciec wymieni je — wyjąkała.
— Jest nim, vice-hrabia Jerzy de Grancey.
Blanka tak była pewną, że usłyszy nazwisko inne, iż w pierwszej chwili osłupiała i niezdolna była wymówić słowa.
— Cóż, czy nie świetny wybór? — mówił dalej Gilbert, nie domyślając się rzeczywistego powodu jej zmieszania. — Matka twoja podczas ostatniej rozmowy ze mną zgodziła się na ten wybór.
Gilbert popełnił wielką nieostrożność.
Kłamliwe zapewnienie, któremu Blanka w żaden sposób nie mogła uwierzyć, zdradziło zastawioną na nią pułapkę.
Oburzenie wróciło jej całą energię.
— To nieprawda! — zawołała drżącym od gniewu głosem. — Nigdy w to nie uwierzę! Jeżeli ojciec mówił z matką o tymi projekcie, to potępiła go ona stanowczo. Ale zdradził się ojciec, wspominając o swej ostatniej z nią rozmowie! Teraz rozumiem wszystko! Zmuszając ją do potwierdzenia tego związku, doprowadził ją ojciec do rozdrażnienia, które zakończyło się obłąkaniem! Oto powód rzeczywisty!... Jesteś ojciec jej katem a teraz chcesz zamęczyć mnie!
Gilbert zerwał się z fotela i groźnie krzyknął.
— Dość tego! Masz milczeć i być posłuszną mej woli! Nie dyskutuję z tobą, lecz rozkazuję!
— Nie umilknę i nie będę posłuszną! — odrzekła Blanka. — Ani ojciec, ani rada familijna, ani nikt w świecie nie ma prawa rozporządzać moją osobą, sercem.
moją duszą! Możesz mnie ojciec zamęczyć i uczynisz to zapewne, lecz nie osiągniesz celu! Nie poddam się. Nie zgodzę się za nic, gdyż popełniłabym krzywoprzysięstwo.
— Krzywoprzysięstwo... — powtórzył Gilbert zdziwiony takim uporem dziewczyny, którą uważał za dziecko słabe, nie posiadające woli.
— Tak, krzywoprzysięstwo! Nie należę do siebie, gdyż pod okiem mej matki i za jej zgodą oddałam swe serce komu innemu...
— Cóż mnie to obchodzi? Matka twoja jest waryatką, i ja jestem tutaj panem.
— Możesz mnie ojciec zabić, lecz nie zmusisz mnie, bym została żoną vice-hrabiego Grancey.
— A jednak zostaniesz nią!
— Nigdy! a jeżeli dla zmuszenia mnie uciekniesz się ojciec do środków gwałtownych, których nie znam, lecz które przeczuwam, wezwę na pomoc, nie ową radę familijną, której nie ufam, ale ludzi rzeczywiście życzliwych mi! Zawezwę księdza d‘Areynes i mego narzeczonego Lucyana Kernoël.
— Lucyana Kernoëla!... — zawołał Gilbert.
— Tak; oni uwolnią mnie od upokorzeń jakich tu doznaję i od cierpień, jakie mi ojciec przygotowujesz.
— Więc to na nich liczysz! — krzyknął Gilbert głosem chrapliwym z wściekłości — na nich, moich wrogów, których nienawidzę! Otóż drwię sobie z tej groźby i nie dbam o nich. Jeszcze raz ci powtarzam, że jestem twoim panem i zmuszę cię do posłuszeństwa!
— A ja odpowiadam: nigdy!! Może mnie ojciec zamknąć w pokoju, torturować, zabić — jednak nie ustąpię!... Za trzy lata będę pełnoletnią, wolną... i do tego czasu nic nie złamie mego oporu... pozostanę wierną mej miłości i wykonanej przysiędze!... Jeżeli zaś padnę w tej walce, będę miała mścicieli!...
I wyszła cała drżąca z oburzenia, z dumnie podniesioną głową, z pogardą patrząc na nikczemnika, zmieszanego tak niespodziwanym i niezłomnym oporem.
Gilbert pozostawszy sam, zastanowił się nad nowem położeniem.
Wszystkie tak dobrze obmyślane plany jego runęły.
Marya Blanka, którą uważał za wosk miękki, okazała mu się ukutą ze stali.
Będzie czerpała siły w swej miłości i nie ustąpi nigdy.
Więc uznać się zwyciężonym i opuścić ręce? W takim razie czeka niedostatek, nawet nędza.
Gilbert szukał środka ratunku i nie znajdując go, postanowił udać się do swego wspólnika byłego dependenta.
Zastał tam już Duplata.
— Co słychać? — zapytał Grancey, spostrzegłszy smutną minę Gilberta.
Rollin opowiedział rozmowę swą z Blanką.
— W takim razie wszystko przepadło! — zawołał Duplat.
— Nie odrzekł Grancey — wszystko pójdzie dobrze, jeżeli usłuchacie mojej rady.
— Więc masz jaki projekt?
— Mam i nawet genialny.
— Ale niebezpieczny?
— Trochę.
— Dokąd on nas zawiedzie?
— Do celu, do którego dążyliśmy dotychczas.
— Więc górą nasi! zawołał ex-kapitan komuny. — Prawe ramię naprzód, biegiem, marsz! Rataplan, rataplan, plan, plan! hura!
— Jakiż to jest ten projekt genialny — zapytał Gilbert...
Grancey wygodnie zasiadł w fotelu i wyjaśnił im swój plan.
Rozprawiano nad nim długo, w końcu przyjęto ze wszystkiemi szczegółami.
Spólnicy rozebrawszy między siebie role, rozeszli się dopiero o ósmej wieczorem.
∗ ∗
∗ |
Pałac przy ulicy Vaugirard posiadał małą apteczkę, złożoną ze środków pospolitych, którą Lucyan de Kernoël podczas swych studyów uniwersyteckich utrzymywał w porządku i zaopatrzył w wiele przedmiotów, których niemożna było nabyć bez recepty lekarza, jako niebezpiecznych, lub wymagających wielkich ostrożności.
Gilbert, często uciekający się do tej apteczki, znał prawie wszystkie składające ją środki.
Gdy wrócił do domu, udał się do niej, zamknął za sobą drzwi na klucz, poczem wziął z szafki mały flakonik z nopisem: „Extrakt belladony“.
Spojrzał na flakonik pod światło świecy, schował go do kieszeni i wrócił do swego gabinetu.
Postawił flakonik na stoliku, wziął z biblioteki tom „Encyklopedyi powszechnej“, zawierającej w sobie przedmioty zaczynające się od litery B, odszukał wyraz „Belladona“ i czytał:
„Belladona“ (z włoskiego: „bella“ piękna i „donna“ pani) zwana pospolicie „wilczą jagodą“ jest rośliną z rodziny „psiankowatych“ (Solaneae), znaną że swych własności trujących. Bardzo pospolita w krajach gorących i umiarkowanych, rośnie chętnie na wszelkich gruzach, „Belladona jest trucizną bardzo gwałtowną. Wzięta w malej ilości, wywołuje w przełyku uczucie suchości i sprawia rozszerzenie źrenicy. Po większych dawkach uczucie to suchości w ustach i w przełyku, oraz zaciśnienie gardła, połączone z utrudnionem przełykaniem i pragnieniem, występuje z daleko większem natężeniem, przyczem wzrok ginie nieraz zupełnie, głowa staję się ciężką i odurzoną, następuje bredzenie, trzęsienie członków, utrudniona mowa, częściowa lub ogólna bezczułość skóry.
Dawki trujące sprowadzają powyższe zjawiska w daleko wyższym stopniu, mianowicie silne bredzenie, połączone z wesołością, drganie nerwów na twarzy, złudzenia zmysłowe, porażenie wzroku, zawrót głowy, wszystkie objawy pijaństwa, utrudniony oddech, przekrwienie mózgu, obfity pot, w końcu następuje śmierć“.
— Śmierć! — powtórzył Gilbert. — Vice-hrabia mówił prawdę! Ten dziwny człowiek wszystko wie!
„Dwie krople ekstraktu belladony — czytał dalej — użyte w chwili właściwej jako lekarstwo, skutecznie działają w niektórych chorobach; cztery lub pięć kropli, użyte w jakimkolwiek płynie, mogą wywołać po kilku dniach zawroty głowy, bredzenie i paraliż mózgu.“
Gilbert zamknął książkę.
— Tak jest — szepnął — to dobry środek, należy użyć go... Niepodobna wahać się dłużej... Ale jak dać go Blance?
Zamyślił się.
Po kilku chwilach uśmiechnął się z zadowolenia, gdyż przypomniał sobie, że Blanka codziennie, z polecenia doktora Germain, wypija podczas śniadania lampkę wina bordeaux z chininą.
Następnego dnia udał się wcześniej do pokoju stołowego i zastawszy obok nakrycia Blanki przygotowaną lampkę wina z chininą, wpuścił do niej cztery krople trucizny, poczem zająwszy przy stole swe zwykłe miejsce, oczekiwał przybycia córki.
Gdy weszła, podszedł ku niej i pocałował ją w głowę.
— Czy dobrze spałaś? — zapytał.
— Nie — odrzekła, nieoddawszy ojcu pocałunku.
— Masz przynajmniej apetyt?
— Zmuszam się do jedzenia, by nie utracić sił.
Siadła przy stole naprzeciw ojca.
— Wypij swoje wino z chininą — rzekł Gilbert.
Blanka wychyliła całą lampkę duszkiem, do ostatniej kropli.
Truciciel ani drgnął, był w dalszym ciągu uprzejmym, serdecznym, jak najlepszy ojciec.
Blanka zaledwie skosztowawszy śniadania, przeprosiła ojca i odeszła do swego pokoju na spoczynek.
∗ ∗
∗ |
Dom zdrowia d-ra Giroux, w Joigny, położony w bardzo malowniczej okolicy pod samem miastem, w niczem nie przypominał smutnego przeznaczenia swego, owszem, podobny był do wielkiej rezydencyi pańskiej, otoczony wspaniale utrzymywanym parkiem...
Jedyna rzecz tylko mogła nieco razić, mianowicie okna zaopatrzone w mocne kraty, z wyjątkiem okien prywatnego mieszkania dyrektora.
Dr Giroux, mający do pomocy trzech asystentów i liczny personel służbowy, liczył lat pięćdziesiąt i był kawalerem.
Kupił ten zakład za dwieście tysięcy franków, prowadził go od lat dwudziestu ośmiu i postawił na stopie pierwszorzędnych tego rodzaju przytułków.
Mówiono o nim wiele dobrego, ale byli i tacy, którzy wprawdzie po cichu, opowiadali rzeczy niezbyt pochlebne.
Szeptano o uwięzieniach samowolnych, o usługach wyświadczanych bogatym rodzinom pragnącym, za jakąbądź cenę, pozbyć się niedogodnych im członków i pomieszczaniu w zakładzie ludzi zdrowych pod pozorem obłąkania.
Gawędy te doszły nawet do ucha władzy, która wyznaczyła komisyę, przeprowadziła śledztwo, lecz nie znalazłszy nic podejrzanego, uznała d-ra Giroux za ofiarę zazdrosnych i niechętnych mu kolegów.
Dr Giroux jako specyalista ceniony był wielce i położonych zasług nikt mu nie odmawiał.
Był bogatym i miał jeden tylko cel w życiu, zaokrąglić cyfrę swego majątku do trzech milionów franków. Po urzeczywistnieniu tego marzenia, miał zamiar sprzedać zakład, wycofać się z interesów i oddać się zaspokojeniu jedynej namiętności, jaką były dalekie podróże.
Pomimo powodzenia w całem swem życiu miał on jednak jedno wielkie zmartwienie.
Młodszy brat jego, Piotr, również lekarz, bardzo inteligentny, strwoniwszy odziedziczoną po rodzicach schedę, skończył karyerę smutnie, wplątany bowiem w sprawę o otrucie i dzieciobójstwo, został skazany przez sąd na dziesięć lat robót przymusowych.
Wyrok ten, dzięki milczeniu dzienników, nie był wiadomy nikomu w Joigny, a okoliczność ta ułatwiła doktorowi, po powrocie brata z Nowej-Kaledonii, uwolnienie go, za pośrednictwem swych stosunków, od dozoru policyjnego i uzyskanie pozwolenia pozostawienia go przy sobie w charakterze sekretarza zakładu.
Zresztą, Piotr prawie nie pokazywał się nigdzie, pędził życie domowe i nikt ani w zakładzie, ani w mieście nie wiedział o jego przeszłości.
Od czterech lat zajmował tę posadę u brata i nic nie upoważniało do przypuszczenia, by spokój jego został kiedykolwiek naruszony. Nieszczęśliwy zapomniał o swych towarzyszach numejskich.
Wybiła godzina trzecia po południu, gdy w tem u drzwi zakładu rozległ się dźwięk dzwonka.
Odźwierny otworzył drzwi, przez które wszedł człowiek młody, liczący lat około trzydziestu, przystojny i ubrany bardzo szykownie.
— Czy tu jest dom zdrowia d-ra Renego Giroux? — zapytał.
— Tak panie — odrzekł odźwierny.
— A pan Piotr Giroux mieszka tutaj?
— Tutaj?
— Zastałem go w domu?
— Jest u siebie. Niech pan będzie łaskaw idzie w te drzwi — odrzekł odźwierny, wskazując je gościowi.
W przedpokoju przybyły wręczył lokajowi swój bilet wizytowy i po chwili wprowadzony został do gabinetu.
— Pan vice-hrabia Grancey? — zapytał Piotr Giroux gościa.
— Tak, panie.
Lekarz usłyszawszy te dwa wyrazy drgnął! Zdawało mu się, że słyszał ten głos, ale gdzie?
— Raczy pan spocząć — rzekł do gościa — i objaśnić o celu swej wizyty.
— W tej chwili wyjaśnię go, lecz pozwoli pan, że pierwej zapytam o jedną rzecz.
— O co?
— Czy przed kilkoma laty nie przebywał pan w Nowej-Kaledonii?
Piotr Giroux spojrzał na niego przestraszony i obejrzał się, jak gdyby dla przekonania się, czy nikt nie słyszał tych słów.
— Lęka się — pomyślał Grancey — więc go mam! Giroux spoglądał na gościa, usiłował napróżno przypomnieć go sobie i zapytywał się, co to za człowiek, który zna jego przeszłość i przybywa zakłócić mu życie spokojne, poświęcone pracy i pokucie.
— Ależ... nie rozumiem pana... — wyjąkał z trudnością. — Myli się pan.
— Wcale nie mylę się — odrzekł Grancey. — Przebywałeś pan w Numei od 1874 do 1885 r.
— Proszę pana, mów pan ciszej — rzekł Giroux głosem zdławionym. Kto pan jesteś i czego chcesz odemnie?
— Uspokój się pan — z uśmiechem odrzekł Grancey — nie przychodzę w złym zamiarze i zachowam pańską tajemnicę i nadal jak zachowywałem ją dotychczas, chyba, że pan sam zmusisz mnie do ogłoszenia jej.
— Więc Pan grozisz? — wyjąkał Piotr.
— Wcale nie. Uważaj mnie pan za przyjaciela, jak uważałeś w Numei, a przekonasz się, że zasługuję na zaufanie.
Giroux dopiero po tych słowach poznał swego gościa i przypomniał sobie jego nazwisko.
— Ach! — zawołał — poznaję pana!
— Potrzebowałeś pan na to wiele czasu, lecz lepiej późno niż nigdy — odrzekł były dependent śmiejąc się.
— Pan nie jesteś vice-hrabią Granceyem, lecz Gastonem Depréty.
— Tak jest, i równie jak pan przestępcą kryminalnym. Obaj pełniliśmy w Numei obowiązki infirmerów i żyliśmy z sobą w najlepszych stosunkach. Przypomnij sobie.
Grancey powstał i podał rękę dawnemu towarzyszowi, który uścisnął ją miękko i szepnął:
— Przestraszyłeś mnie bardzo...
— Rozumiem cię. Zapomniany, mieszkasz tu jak u Pana Boga za piecem, nic więc dziwnego, że zląkłeś się.
— Rzeczywiście.
— Otóż, bądź spokojnym, nic ci nie grozi.
— Jakim sposobem dowiedziałeś się, że przebywam tutaj?
— Zapomniałeś o swych zwierzeniach. Na kilka miesięcy przed uwolnieniem opowiadałeś mi, że brat da ci zajęcie w swoim zakładzie w Joigny. Było to nierozwagą z twej strony.
— Rzeczywiście — odrzekł Piotr — popełniłem głupstwo.
— Z którego ja skorzystałem.
Sekretarz podniósł głowę z niepokojem, spojrzał na byłego towarzysza.
— Nie nabijaj sobie głowy strachami i słuchaj mnie. Obaj jesteśmy ofiarami niedorzecznego prawa, które należałoby zreformować do gruntu, obaj ponieśliśmy zanadto surową karę za bagatelę, byliśmy wysłani do NoweKaledenii, i musieliśmy żyć, my ludzie dobrze urodzeni, dobrze wychowani, wykształceni i dystyngowani, wśród najgorszych wyrzutków ludzkości. I po odbyciu kary nie przestano prześladować nas gdyż powróciliśmy do Francy z kulą u nogi, z nadzorem policyjnym... Uważam to za niesprawiedliwość i dlatego postanowiłem uchylić się od jej skutków.
Moja wizyta u ciebie i nazwisko Grancey, którego nikt nie może mi zaprzeczyć, dowodzą, iż udało mi się. Odtąd jestem szczęśliwym, obracam się w wielkim świecie i mogę zaspokajać wszystkie moje zachcianki! Twój los jest mniej godnym zazdrości. Wegetujesz jak kret w norze. Wydajesz mi się, jak gdybyś doświadczał wyrzutów sumienia, a powiem ci prawdę, że jest to bagaż zupełnie zbyteczny w życiu. Zresztą, zależy to od przekonania, a jeżeli ci z tem dogodnie, to cieszę się, gdyż zawsze miałem wiele sympatyi dla ciebie i ufam ci wielce.
Dam ci dziś dowód tego zaufania, wtajemniczając cię w historyę mej metamorfozy. Mógłbyś zgnębić mnie jednym wyrazem, ale zginąłbyś i sam. Pomyśl-no tylko coby to nastąpiło, gdyby ludzie wiedzieli że sekretarzem domu zdrowia powszechnie szanowanego doktora Giroux jest jego brat, były kryminalista! Odkrycie tego sekretu pociągnęłoby za sobą upadek twego brata i twój. Ale zostawiam to na stronie i przystępuję do celu swej wizyty. (Potrzebuję ciebie... Wiem, że mogę na ciebie rachować i przybyłem prosić cię o pomoc.
— Cóż ja mogę uczynić? — odrzekł Piotr.
— Zaraz dowiesz się. Rozpocząłem interes wielki, bardzo wielki, który, jeżeli mi się powiedzie, uczyni mię milionerem. Ale, żeby być pewnym powodzenia, potrzebuję mieć wszystkie atuty w ręku. Rozumiesz mnie?
— Słucham.
— Czy twój brat przyjmuje do swego zakładu obłąkanych obu płci?
— Przyjmuje.
— Więc dobrze.
— Czy chodzi o ulokowanie obłąkanego?
— Obłąkanej.
— Zamężnej, czy panny?
— Panny.
— Czy wyleczenie jej jest możliwe?
— Chodzi o to, aby nie była wyleczoną — odrzekł Grancey pocichu.
Piotr rzucił się na krześle.
— Uwięzienie nieprawne — odrzekł przestraszony — zbrodnia.
— Mój drogi, daj spokój tym wielkim słowom nie rób miny dramatycznej.
— Dobra sława zakładu mego brata...
— Lepiej nic nie mów o tem — przerwał Grancey. — Rozumiesz chyba, że zanim zgłosiłem się do ciebie, sięgnąłem wiadomości z dobrego źródła i dowiedziałem się wielu rzeczy ciekawych. Nie mówię, że brat twój gorszym jest od innych, ale niewiele wart więcej. Dyrektorowie domów zdrowia, korzystając z prawa z r. 1838, poprzemieniali zakłady swoje w więzienia, których każda cela przynosi im dochód pokaźny. Wiesz o tem tak dobrze jak i ja i nie zaprzeczysz mi chyba, ty, co żyjesz wśród tych tajemnic.
— Powinieneś rozmówić się z moim bratem.
— Nie chcę go widzieć.
— Jednak, ażeby się umówić.
— Sam porozumiesz się z nim. Oto moje warunki: zapłacę z góry należność za całoroczne utrzymanie, a tego dnia, w którym doktór zawiadomi o śmierci pacyentki, wskazana przeżeranie osoba wypłaci mu dwadzieścia tysięcy franków.
— Nie odważę się uczynić mu podobnej propozycyi.
— Dlaczego? Te warunki bardzo korzystne.
— Naprzód, niema go teraz w domu.
— A gdzie jest?
— W Belgii.
— Od jakiego czasu?
— Od dwóch dni.
— Kiedy powróci?
— Za parę tygodni.
— Ależ to doskonale! Więc interes skończony.
— Nie rozumiem cię.
— Rzecz bardzo prosta. Przypuśćmy, że jacyś zrozpaczeni rodzice, posiadający świadectwo lekarza zalegalizowane przez właściwą władzę, przywożą jedno z swych dzieci, dotknięte obłąkaniem i domagają się natychmiastowego pomieszczenia go w zakładzie? Z kim musieliby porozumieć się?
— Ze mną — odrzekł Piotr.
— Cóż uczyniłbyś w takim razie?
— Zgodziłbym się w imieniu doktora przyjąć chorego, za złożeniem mi dowodów urzędowych, zasłaniających brata od odpowiedzialności.
— Bądź spokojnym, będziesz miał wszystkie potrzebne dowody. W tym tygodniu, więc jeszcze podczas nieobecności twego brata, otrzymasz wizytę osób mających interes w zamknięciu chorej i w przeszkodzeniu jej powrotu do zdrowia. Zapłacą ci sumę jaką sam wyznaczysz i oddzielnie pięć tysięcy franków gratyfikacyi dla ciebie, a nadto zobowiążą się wypłacić dwadzieścia tysięcy franków w dniu zgonu pacyentki. Oto moje warunki. Radzę ci je przyjąć, tem bardziej, że pod żadnym względem nie możesz ich odrzucić.
Grancey mówił prawdę. Piotr musiał zgodzić się na nie, gdyż w razie przeciwnym naraziłby na zgubę brata i siebie.
To też po kilku chwilach namysłu odrzekł:
— Przyjmuję. Jak się nazywa ta panna?
— Dowiesz się ze świadectwa lekarskiego.
— Ile ma lat?
— Ośmnaście.
— Rodzaj obłąkania?
— Opisany będzie szczegółowo w świadectwie.
— Kto ją tu przywiezie?
— Zapewne ja.
— Dobrze.
— Więc interes skończony?
— Pozostają jeszcze cyfry.
— Ach! więc chcesz targować się? Ile żądasz?
— Sześć tysięcy franków dla mnie, dwadzieścia pięć tysięcy dla mego brata, ośm tysięcy franków opłaty rocznej — wszystko w dzień przyjęcia pacyentki do zakładu.
— Zgadzam się...
Depréty podał rękę byłemu towarzyszowi i pożegnał go.
Gdy powrócił do domu, zastał dwa bileciki.
Jeden pisany ręką Duplata, zawierał w sobie słowa:
„Wszystko dobrze. Wdowa nie zmieniła sposobu życia. Panna cały dzień przesiaduje w zakładzie i haftuje stuły dla klechów.“
W bileciku drugim Gilbert pisał:
„Powodzenie zupełne. Przyjdę dziś wieczorem.“
Przez czas nieobecności Granceya w Paryżu, wspólnicy jego nie stracili napróżno czasu.
Gilbert zwłaszcza, dolewając codziennie do szklanki swej córki po kilka kropel belladony, wkrótce dopatrzył fatalne skutki trucizny.
Już od drugiego dnia Blanka zaczęła doświadczać nowego bólu głowy. Myśli jej plątały się, pamięć osłabła, źrenice rozszerzyły się.
Dziewczyna nie skarżyła się, a Gilbert okazywał względem niej ogromną troskliwość ojcowską, ale nie wzywał d-ra Germaina.
Wieczorem stosownie do zapowiedzi udał się na ulcę Canmartin, gdzie zastał już Duplata.
Wspólnicy zebrali się w celu zdania sobie sprawy ze swej działalności.
Najpilniejszą teraz rzeczą było znalezienie dwóch lekarzy, potrzebujących zarobku i nierządzących się skrupułami, którzy za pieniądze podpisaliby polecenie pomieszczenia obłąkanej w domu zdrowia.
Spełnienie tego zadania wziął na siebie Grancey.
W dalszym ciągu posiedzenia Duplat oświadczył iż znalazł odpowiednie miejsce.
— Gdzie? — zapytał Gilbert.
— W Bois-le-Roi.
— Miejsce bezpieczne?
— Jak gdyby specyalnie dla nas stworzone. W piękne dni przychodzą tam amatorzy umyślnie topić się dla przyjemności.
Następnie opowiedział szczegóły swej wycieczki i zyskał aprobatę spólników.
Upłynęły dwa dni.
Blanka straciła apetyt zupełnie i doświadczała ciągłego palenia w gardle, utraciła wzrok i przestała mówić.
Gilbert ciekawie obserwował te objawy, a tak był troskliwym i udawał tak wielką rozpacz, że oszukana tą komedyą służba, litowała się nad tym mężem i ojcem dotkniętym tak strasznemi dwoma ciosami.