Ragnarök/XI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Ragnarök |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie |
Wydanie | trzecie |
Data wyd. | 1922 |
Druk | Poznańska Drukarnia i Zakład Nakładowy T. A. Poznań |
Miejsce wyd. | Lwów - Poznań |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst |
Indeks stron |
Ostatni list, który Niemirycz otrzymał od Willi, był z Wiednia, w końcu jesieni. Pisany był zmienionem pismem, zawierał mało słów, tylko wyrok: „Piszę, żeby cię pożegnać... ostatni raz i na zawsze! Spadł na mnie straszny cios, nie pytaj jaki. Jestem nikczemna, niegodna ciebie, zapomnij nie staraj się dowiedzieć. Wszystko skończone... Nie będę więcej pisać, nie chcę ciebie widzieć. Powiedz sobie, żem umarła — nie szukaj mnie. Walczyłam długo z sobą: to nie wybuch, to rezultat długiej refleksji i niczem nie dającego się zmienić postanowienia. Żegnam cię. Daruj mi zawód i zdradę, i bądź szczęśliwy z inną, godniejszą ciebie!“
Po długiem ściganiu go, list wręczono mu w Chicago, w miesiąc po wysłaniu. Na razie cios go ogłuszył, odebrał przytomność, potem powstał w głowie jego wir myśli, przypuszczeń, męka, której nie mógł opanować. Wysłał depeszę, prosząc o wyjaśnienie, najgorsze, ale pewność. Nie było odpowiedzi... Wysłał drugą do zarządu opery. Odpowiedziano, że występuje. Wysłał list — bez skutku. Tedy na dni parę uciekł od ludzi i przesiedział w samotności bez snu, ruchu, jadła i opanował się pozornie przynajmniej. Co czuł, jak cierpiał, tego nikt nie dostrzegł, tylko Hilda. Zrozumiał, że wie, chociaż nic nie rzekła. I tak minął ten epizod, zaledwie zanotowany przez hrabiego Andrzeja.
W duszy Niemirycza utworzył się obraz psychologiczny. Kobieta szalonego temperamentu, upojona atmosferą hołdów i sławy, uległa jakiejś pokusie, wrażeniu chwili, podnieceniu, i w wir porwana, rzuciła mu to ostatnie pożegnanie, nie chcąc kłamać, udawać. To było logicznie konieczne. Życie, nawyknienia, przerwane oryginalnością epizodu, wróciły. Musiało się skończyć, było za piękne i za szalone.
Wszystko wyrozumował, wszystko wytłumaczył i nawet jej nie potępił, tylko cierpiał, nieznośnie chwilami cierpiał. Odczytywał czasem ten list ostatni, porównywał z innemi, i wkońcu postanowił zobaczyć ją przecie, przekonać się, czy tak jest, jak wyrozumował.
Gdy się rozstał z hrabią Andrzejem, ruszył na Berlin, gdzie się dowiedział, że Willa Mora śpiewała w Wiedniu. Więc otrzymywała jego listy, tylko nie chciała odpisywać. Miał chwilę wahania. Chciał nie jechać dalej, do niej, ale przypomniał sobie mękę nieświadomości, niepewności, i postanowił sprawę skończyć.
— Może potępiam ją niesłusznie, może łudzę się napróżno... Chcę wiedzieć!
I pojechał do Wiednia. W dawnem mieszkaniu jej nie było, poszedł pod wskazany adres. Na afiszach dziennych wyczytał, że śpiewała, właśnie tego wieczora, więc postanowił pójść do mieszkania, zobaczyć się przedewszystkiem z Nelly. Nieznajomy lokaj mu otworzył. Spytał o Angielkę. Była z panią w teatrze.
— Ale pan jest. Kogo mam zameldować? — dodał.
I w tejże chwili w bocznych drzwiach ukazał się mężczyzna olbrzymiego wzrostu, opasły, ogolony jak aktor, o twarzy bladej, nalanej, opuchniętej, i głosem ochrypłym spytał po włosku:
— Co tam? Czego?
Niemirycz przyjrzał mu się uważnie, spokojnie i odrzekł w tymże języku:
— Jestem znajomy miss Nelly, mieszkam w hotelu „Erzherzog Karl“, a że jutro wyjeżdżam, proszę, żeby mi naznaczyła godzinę rozmowy.
— To daj pan to polecenie lokajowi! — burknął Włoch.
— Miałem to właśnie uczynić, ale że pan mnie pyta, więc panu odpowiadam.
— Pytam, bo jestem tu u siebie.
— Polecam więc panu moją prośbę, prosząc o powtórzenie miss Nelly. Oto moja karta.
— Weź, Johann. Co się gapisz! — krzyknął ten, który tu był „u siebie“.
Niemirycz osłupiał i oczom nie wierzył. Wracał do hotelu zupełnie oszołomiony. Spodziewał się ujrzeć amerykańskiego miljardera, arcyksięcia, sławnego artystę, Antinousa — zobaczył podstarzałego Włocha, w rozpiętej kamizelce, z brudnemi rękami, w rozdeptanych pantoflach, łysego, wstrętnego, cuchnącego cygarem i tłuszczem.
Długo w noc bił się z myślami. Miał chwilami wrażenie, że to była halucynacja podnieconej wyobraźni, że to jakaś potworna pomyłka, czy mistyfikacja. Nie mógł spocząć, ni zasnąć. Rano, zaledwie się otrzeźwił kąpielą i ubrał, piccolo hotelowy przyniósł mu jego własny bilet, na którym Willa nagryzmoliła jedno słowo: „Św. Stefan“. Poszedł tedy natychmiast do kościoła i zaraz na wstępie, w mroku, dostrzegł ją, już czekającą. Skinęła nań nieznacznie. U bocznych drzwi fiakr czekał. Wsiadła, znowu skinęła. Byli razem, unoszeni pędem koni.
Wtedy podniosła bardzo gęstą woalkę — była blada aż do ust — i łamiącym się w gardle głosem rzekła:
— Pocoś chciał widzenia? Napisałam ci całą prawdę. Między nami skończone, zostaw mnie.
— Ja cię nie będę zmuszał, ani dręczył sobą. Chciałem Nelly zobaczyć, spytać, co się stało. Nie żeby walczyć o coś niepochwytnego i duchowego, co uleciało, ale żeby zrozumieć, mieć pewność. Zrozumiałem żeś pokochała innego, ale to, com wczoraj zobaczył, wytrąciło mnie zupełnie z równowagi. Kobieto, i to ten człowiek, który w twym domu jest „u siebie“, ten człowiek daje ci szczęście? To okropne!
Zakryła twarz dłońmi, wstrząsnęła się.
— Ty sie nie domyślasz, kto on?
Potrząsnął głową.
— To mąż mój!
Żachnął się okropnym wstrętem.
— Twój mąż? I nie powiedziałaś mi, żeś zamężna! Gdzież on był, z jakiej pieczary się wyłonił? Kto on taki? Ty go kochasz?...
— On jest mężem!... Rozumiesz, co to znaczy wobec praw wszelkich?
— Dlaczegoś mi nie powiedziała o nim?
— Myślałam, że nie wróci. Zjawił się nagle pan mój, właściciel mego majątku, opiekun prawy i... — zrobiła zda się, nadludzki wysiłek, by resztę wypowiedzieć — i ojciec mego dziecka.
Z kolei Niemirycz zakrył twarz dłońmi, pochylił się, wzdrygnął i już nic nie rzekł.
A ona, wybrnąwszy z początku, zaczęła mówić coraz śmielej i żywiej:
— To dawno... Uczyłam się śpiewu we Włoszech. On był impresarjem przyjezdnym, sławnym. Byłam biedna, młoda, bez środków i protekcji. Gdy do nas przyszedł, matka szalała z dumy i szczęścia. Mówiła, że to los, karjera, świetność. Posłuchał mego śpiewu, pochwalił, obiecał protekcję; był dla nas wszechpotężnym. To też, gdy widocznem się stało, żem mu się podobała, matka wmówiła we mnie, że to Bóg go nam zesłał. Miałam wtedy lat osiemnaście, żyłyśmy w nędzy, głodzie, znosząc poniewierkę, niechęć, zawiść. Byłam skazana, żeby sobą zapłacić, za swą cześć nabyć byt i karjerę. Gdy zamiast romansu zaproponował małżeństwo, wydało się to nam nad wyraz szlachetnem i wzniosłem. Poślubiono nas prawnie i kościelnie, i wyjechaliśmy z Włoch. Zabronił mi podawać się za jego żonę. Matce oznaczył rentę i zostawił, zabraniając, by nam towarzyszyła. Przeżyłam rok w Paryżu. Kończąc mój kurs, przygotowując mię do sceny, tresował mnie jak źródło dochodu, pilnował zazdrośnie. A ja byłam tą zmianą losu oszołomiona, tak młoda, niepraktyczna, żem się nie buntowała. Dopiero, jak mi zabrał dziecko, przejrzałam, że mnie traktuje jak swą własność, rzecz, inwentarz. I znienawidziłam go, wymówiłam mu posłuszeństwo. Uciekłam jak szalona szukać dziecka, prawa, opieki, pomocy. Ale dla żony prawem, opieką, władzą i ostoją jest tylko mąż. Przekonałam się o tem rychło. Nikt za mną ani chciał, ani mógł się ująć i on mnie prędko odnalazł za pomocą policji. Musiałam wrócić i zniosłam straszną karę, i zniosłam jego wściekłość, i wymysły, i razy, i już milczałam, wiedząc, że niema dla mnie ratunku. Wtedy, w takich warunkach, weszłam na scenę. Miałam odrazu szalone powodzenie, zaczęłam tem żyć, upajać się, przestałam myśleć, czuć; wpadłam dobrowolnie w ten wir. On zabierał pieniądze, był zajęty mnóstwem spraw mi nieznanych, zresztą dał mi spokój. Wtem, pewnego dnia policja go wzięła... Dowiedziałam się, że siedzi w więzieniu, uczułam się wolną. Potem dowiedziałam się, że go odesłano do Włoch, że ma ciężki proces kryminalny, że go skazano na sześcioletnie więzienie. Otrzymałam list, żądający pieniędzy. Posłałam, ile miałam, a sama wyjechałam do Ameryki. Tam zmieniłam nazwisko, wyrobiłam sobie papiery, odetchnęłam, sądząc, że się uwolnię od zmory. Po powrocie do Francji, szukałam dziecka, wydałam na to sumy — na próżno. Matka tymczasem umarła, jedyna, która znała tę historję, i życie, lata całą falą przeszły. Minęło lat sześć, minęło osiem — i oto wrócił! Los nieubłagany mnie odszukał, dognał i porwał w swe szpony. Sen się prześnił, zmora wróciła! Należę do niej, muszę ją znosić i cierpieć...
— Ależ dlaczego, nieszczęsna, dlaczego? Dlaczego masz być przykuta do kryminalisty, do kata, do wstrętnego ci człowieka? Teraz się możesz uwolnić, teraz cię obroni prawo. Oprzytomnij, ochłoń. Nikt cię nie zmusi do takiego pożycia.
— Muszę, chcę, powinnam. On nie wrócił sam, on wrócił z naszem dzieckiem!
Niemirycz popatrzał na nią długo, przeciągle. Zrozumiał. Ten złoczyńca i zbrodniarz był większym od niego psychologiem, użył niezawodnego na kobietę sposobu. Teraz ją trzyma, ujarzmi, pokona, poprowadzi dokąd zechce, bo ma jej dziecko! Zrobiło się nagle w jego duszy pusto i smutno. Ból, rozpacz zawodu i straty, zawiść, wszystko zgasło, przesnuło się jakimś popiołem niechęci i rozczarowania. Co za szaleństwo, głupota, oślepienie wierzyć w Egerje, ubóstwiać kobietę! Ma wnętrzności, które rodzą, i piersi, które karmią; niech rodzi, niech karmi; to jej siła i majestat.
— Zrozumiałeś mnie? — spytała, cała przejęta.
— Rozumiem, uznaję i bardzom ci wdzięczny za tę chwilę ostatniej rozmowy. Odjadę spokojny, żem ci życia nie złamał i że znajdziesz swe szczęście w tem co ci najdroższe.
— I nie masz do mnie żalu?. Ja byłam pewna, że mnie pojmiesz i usprawiedliwisz.
— Dlaczegoś nie opowiedziała swych dziejów wcześniej?
— Zapomniałam o nich... Byłam przy tobie.
— Więc mogłaś je szczerze w pożegnalnym liście opisać. Zrozumiałbym wcześniej i ciebie nie najeżdżał. Teraz już się rozstaniemy na zawsze. Szczerze, z duszy ci życzę: bądź szczęśliwa w dziecku.
Dał znak stangretowi, konie stanęły.
— Już? — rzekła z żalem, widząc że spowiedź tak spokojnie przeszła.
— Powiedzieliśmy sobie wszystko. Pieśń dośpiewana. Niepotrzebni już sobie jesteśmy. Bądź zdrowa!
Wysiadł. Przechyliła się.
— Pocałuj mnie raz ostatni — szepnęła.
Ścisnęło mu się serce niesmakiem, dysonansem.
— To nie Nervi i nie Capri — rzekł, starając się uśmiechnąć. — Twe pocałunki należą się ojcu i dziecku.
Zaniknął drzwi, skłonił się, uchylając kapelusza.
Powóz zawrócił. Widział, że rzuciła się w głąb i jakby czując pokusę, zakryła oczy. Trwało to sekundę, rącze konie ją uniosły. Obejrzał się. Był gdzieś na przedmieściu, w punkcie zupełnie nieznanym. Podobało mu się to.
— Pójdę błądzić — pomyślał.
Tłum szedł, śpieszył, dążył gdzieś, wracał, potrącał, gapił się, obserwował; a on się tej fali dał unosić, pociągać, odpychać i zawracać, i przypomniał sobie, że widział tak kiedyś na brzegu Normandzkim pień palmy, wyrzucony na krawędź skały po burzy. Z jak daleka fala ją wyrwała, jak długo kołatała, niosła na swym grzbiecie, gdzie wreszcie dała spocząć i zgnić?...
Tak i jego szarpał i ciskał los, tak i on przeżywał życie, niby okruch cudzy, obcy wśród otoczenia. Nie mógł nigdzie wrosnąć, na niczem się oprzeć, wkorzenić — w obcym był żywiole...
Po paru godzinach takiego błądzenia, trafił jednak wypadkiem do swego hotelu i odczuł pewien rodzaj pociechy, jakby dobrą wróżbę. Zabawił tylko tyle, żeby rzeczy ułożyć i ruszył na kolej.
Na dworcu spotkał oko w oko hrabiego Franciszka.
— Gdzie Andrzej? — było pierwsze pytanie.
— Już w Warszawie.
— A pan tu co robi?
— Zboczyłem za interesem i jadę.
— Ślicznie! Opowie mi pan co o waszych podróżach. Andrzej urządza rebelję. Tam panika w rodzinie. Co to? Zakochał się w jakiejś fabrykantce zapałek.
— Pierwszy raz słyszę. Nie spotkaliśmy nigdzie żadnej fabrykantki zapałek.
— No, jakaś Szwedka. Ja zawsze uważam Szwecję za ojczyznę zapałek i nic więcej. Siadaj pan ze mną, muszę się nagadać. Ogromniem rad ze spotkania.
Niemirycz też był rad, bo miał nadzieję urobić hrabiego Franciszka na sprzymierzeńca.
Gdy się znaleźli w osobnym przedziale, zaczął opowiadać przebyty kurs i główne etapy, ale tem się hrabia prędko znudził.
— Ja to znam, ja tam byłem, nie o to chodzi. Niech mi pan opowiada, coście użyli, czegoście doznali? Kompanja była jakaś cudaczna. Andrzej pisze jak anarchista. Tysiące miałem pociech z ich desperacji.
— Dla hrabiego to nie straszne?
— Et! — machnął ręką pogardliwie. — Ktoby się tem kłopotał. Żeby hulał, siedział w Monaco, wpadł w szpony sprytnej kokoty, toby mogło być źle z jego zdrowiem i funduszem. Ale demokracja, socjalizm i t. p. bzdurstwa mogą być niebezpieczne dla jakiegoś chłystka — to dla nich równie groźne jak gruźlica lecz dla dziedzica ordynacji to tyle, co katar. Wykicha to przez miesiąc i ręczę, że do śmierci w recydywę nie wpadnie.
— Ależ hrabia Andrzej chce tylko pracować w swojej sferze i na swojem stanowisku. Żadnych wywrotowych idei nie przywozi, tylko chęć czynu i postępu racjonalnego.
— Nikt mu tego nie zabroni. Wszystkie instytucje z otwartemi ramionami go przyjmą, a jego sfera da mu dość zajęcia i roboty. Niechno wszędzie złoży wizyty i wystarczy towarzyskim obowiązkom, Alfred rad będzie nim się wyręczyć. Jadę, bo mnie wezwano do ostatecznego „zbaklowania“ jego małżeństwa z księżniczką Różą i na uspokojenie wzburzonych głów; ale gwiżdżę na takie niebezpieczeństwo. Pan wie, że w sierpniu ślub Bichety?
— Już stanowczo? Kto jest hrabia Tarło?
— Finansowo nietęga partja. Siedzi w Paryżu, uczepiony w naszej ambasadzie i spłukał się na giełdzie. Ale aljanse ma świetne i ogromnie elegancki. Bicheta tak zakochana, że anibym przypuszczał w niej tyle temperamentu. Alfred daje trzykroć posagu. Przez patrjotyzm robią wyprawę w Warszawie, wyobraź pan sobie!
— Byle tylko te trzykroć nie wyszło z kraju na giełdę do Paryża.
Hrabia Franciszek ruszył brwiami i ramionami z zupełną obojętnością i lekceważeniem. Wrócił do kwestji, która go zawsze najżywiej zajmowała:
— No, a jakże tam Andrzej? Kobietek próbował? Co? Trafiło się coś extra?
— Niewiele. Mieliśmy towarzystwo, które ten sport traktowało humorystycznie. Kto tylko się tem zajął, był ośmieszony.
— No, chyba nie pan?
— Właśnie na sobie doświadczyłem drwin, niestety. Zresztą bywaliśmy zwykle tak wytrenowani turystyką, że wieczorem jedliśmy jak tragarze, a spaliśmy jak posłańcy.
— Trzeba przyznać, sądząc z fotografji, że Andrzejowi to posłużyło. Zmężniał, wyprostował się, może nawet trochę sprostaczał, ale to mu przejdzie. No, a jakaż tam była kobieta z wami? Serjo, niech pan opowie, zadurzył się Andrzej? Na grubo szedł flirt? Co to za jedna? Ładna, smaczna?
Niemirycz się uśmiechnął.
— Tyle naraz mam opowiedzieć. Nie uważałem, żeby się hrabia Andrzej durzył. Co do flirtu, mam tu z sobą naszą grupę, osądzi hrabia sam, czy mógł „grubo iść“. Jest to córka inżyniera wynalazcy, bardzo znanego w przemyśle kraju. Czy ładna? Przypomina swe fjordy i smak zapewne ma wody z nich, ale tego żaden z nas nie próbował.
Sięgnął do torby, wydobył fotografję.
Hrabia poprawił binokle, z miną smakosza spojrzał i wybuchnął śmiechem.
— To, to ma być kobieta? No, może się familja uspokoić. A to czupiradło, feministką, salutystka, czy coś równie ohydnego! Teraz rozumiem, dlaczego pan się śmiał i bronił Andrzeja od ubliżającego mu posądzenia. No, matki i żony mogą panu powierzać synów i mężów. Ładny pan dobrał komplet. W tem gronie cnota będzie zachowana. A toć ta kobieta uderzająco do pana podobna, nawet pozę macie jednakową, nadzwyczaj dla kobiety wdzięczną. Siedzieć na ziemi i rękama objąć kolana... Pyszne! Andrzej pewnie ma tę fotografję. To będzie scena, jak ją przy herbacie pokaże zgromadzonej rodzinie.
Nie mógł się długo uspokoić, śmiał się i drwił na przemian. Niemirycz schował fotografję, ale przedtem na nią spojrzał i zauważył, że istotnie siedzieli z Hildą obok siebie, i mieli tęż samą chmurną zadumę w oczach.
Zamyślił się, nie słuchając dowcipów towarzysza.
— A co, senny pan? Może się trochę bawiło w Wiedniu? Szkoda, żem nie wiedział o panu. Poszlibyśmy na Josephstadt... Jest tam cukierek nie aktoreczka. Ale, wie — pan co się stało z tą Mora, za którą pan kiedyś kopje kruszył, a jam był długi czas zajęty? Quelle dégringolade! Po mnie miała kogoś, un rustre je suppose, bo kryła się z tem, wstydziła zapewne. Aż oto w zeszłym roku zrobił się brudny skandal. Znalazł się mąż, prawowity, autentyczny, obrzydliwe Włoszysko, który za sprawki sądzone przy drzwiach zamkniętych, vous savez des joujonx qu’il est defendu de casser, siedział lata w kryminale. Mało tego, przyprowadza z sobą dziecko, jakoby ich córkę. Pewnie gdzieś ukradł, albo kupił, dla wzmocnienia efektu. Et cette grne, zamiast go wraz z bachorem za drzwi wyrzucić, elle gobe l’histoire, staje się raptem matką i żoną. Jak można tak klapnąć! Zobaczy pan, że za lat parę Włoch ją ograbi i wypędzi, a mniemana córka pójdzie w rynsztok, skąd wyszła. Widziałem je obie kiedyś na Ringach. Udałem, że nie poznaję. Szkoda kobiety! Miała w sobie zawsze coś zagadkowego, tajemniczego, i oto zagadka i tajemnica!
— Nie, to siła prawa i obyczaju. Mąż i ślubne dziecko. Kobieta może mieć w tem tylko szczęście. A szczęście co jest? Zależy od duszy tego, którego jakiś wypadek spotka. My nie możemy sądzić o szczęściu kobiety. One inaczej czują i rozumują. Szał tylko jednoczy dwie płci, poza tem to dwa odrębne światy. Nie bywają nigdy przyjaciółmi, nie rozumieją się.
Hrabia Franciszek ziewnął. Nie lubił pogłębiań żadnych kwestyj, był na taką rozmowę za leniwy. Położył się i zasnął. Niemirycz siedział i dumał. Poczuł zdrowe, normalne znużenie; chwilę jeszcze słyszał szum morza, widział fale rozbijające się o bazalty fjordów, czarne świerki po górach, i zszedł na niego sen spokojny i mocny, jaki ludzie zdrowi i silni mają po ciężkich przejściach.