<<< Dane tekstu >>>
Autor Jerzy Bandrowski
Tytuł Rajski ptak
Wydawca Księgarnia św. Wojciecha
Data wyd. 1934
Druk Drukarnia św. Wojciecha
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VII.

— Co? Co? Co? — zląkł się oberżysta.
— Otóż właśnie! — wykrzyknął emeryt i zerwawszy się, poskoczył ku drzwiczkom.
Krynia stała w kuchni przy piecu, zamyślona. Strzału nie słyszała. Ujrzawszy wbiegającego pana Piekarskiego, zaniepokoiła się.
— Co się stało? — zawołała.
Pan Piekarski bez słowa poskoczył ku drzwiom, wiodącym do sionki. W sionce było zupełnie ciemno. Starszy pan natrafił na jakąś dziurę w podłodze i boleśnie wykręcił sobie nogę. Potem pchnął sobą w ciemnościach drzwi, prowadzące na schody. Zamknęły się z hukiem. Wreszcie namacał pan Piekarski w ciemnościach klamkę, szarpnął, otworzył — i w twarz z ciemnego podwórza dmuchnął mu zimny wiatr. Tuż ujadał gwałtownie wilk.
— Co, do djabła! — zamruczał emeryt — Nie mogę trafić!
Chciał zamknąć drzwi, ale w tej chwili wpadł mu między nogi pies, snać zaniepokojony strzałem. Otwarły się drzwi od kuchni i znowu Kryńka wpadła na emeryta tak gwałtownie, że omal nie zbiła go z nóg. Za Krynią wtoczył się do sionki oberżysta. Wielki wilk skuczał, poszczekiwał i pętał się wszystkim między nogami.
— Powoli! Powoli! — uspokajał pan Piekarski.
Kryńka przechyliła się przez niego, namacała klamkę, szarpnęła i pchnęła drzwi.
Na komodzie, do której zboku pod oknem przystawiony był stół z przyborami do pisania, płonęła palnikowa lampa bez klosza. W jej jaskrawem świetle widać było poetę, leżącego bez ruchu na podłodze, twarzą do ziemi, z prawą ręką wyrzuconą przed siebie. Niedaleko żelaznego pieca, buchającego czerwonym żarem i strzelającego wesoło, błyszczał mały, niklowany browning.
Kryńka krzyknęła głośno i rzuciła się ku „ciału“.
Pan Brat schylił się, podniósł broń, zabezpieczył ją i wpuścił do kieszeni manszestrów.
— Ostrożnie! Powoli! — mówił pan Piekarski, usuwając nabok kobietę — Trzeba go przedewszystkiem obejrzeć.
Przyklęknął przy leżącym, ujął prawą rękę w przegubie, namacał puls. Po chwili podniósł głowę i spojrzał na zatrwożoną Kryńkę jakby zdziwiony.
— Żyje! — rzekł — Tętno trochę przyśpieszone, ale równe, pełne...
— Przenieśmy go na łóżko!
Dźwignęli młodego denata, ułożyli go na łóżku nawznak. Pan Piekarski pośpiesznie rozchylił na piersiach denata koszulę — kurtka pyjamy była rozpięta, spojrzał na pierś w okolicy serca — nic. Zaniepokojony odgarnął włosy na skroniach — też ani śladu jakiejś rany.
— Zboku! Zboku koszula jest zakrwawiona! — odezwała się Kryńka — Z lewej strony.
Istotnie — to było „zboku“. Nawet bardzo zboku. Możnaby powiedzieć, że zupełnie. Nie był to prawdziwy zamach samobójczy, lecz najprawdopodobniej tak częsta u młodych ludzi w tym stanie demonstracja histeryczna, chęć zwrócenia na siebie uwagi i wywołania współczucia, uzyskania rekompensaty za miłość nieszczęśliwą. Ale — niedoszły denat był w omdleniu.
— Bogu dzięki, nie mu się nie stało. To tylko zadraśnięcie. Ale wstrząśnienie musiało być silne, bo zemdlał. Niech mu pani da octu powąchać, ja pójdę zatelefonować po doktora.
— Koniecznie potrzebny? — zapytał oberżysta — Rozgłosi się —
— Powiemy, że przypadek skutkiem nieostrożnego obchodzenia się z bronią.
Pan Piekarski rozejrzał się po stołach. Były trzy. Na stole, pod oknem, gdzie młody wieszcz zwykł był prawdopodobnie płodzić, widać było ostre kanty seledynowej koperty. Połyskiwały na niej złociście wielkie litery, napisane fioletowym, chemicznym atramentem, używanym do „wiecznych“ piór. Obok leżało też eleganckie „wieczne“ pióro, oprawne w złoto. Emeryt wziął kopertę, przeczytał adres: „Leontyna Puch, Warszawa“.
— Waga puchowa! — pomyślał starszy pan.
Wbiegła Krynia z octem.
Denat zdawał się tylko na to czekać, bo jak tylko kobietka podsunęła mu otwór butelki pod nos, ocknął się.
— Co się stało? — zapytał słabym głosem.
— Niech pan lepiej nic nie mówi! — podrażnionym, mocnym głosem zaczęła Krynia — Głupstwo pan zrobił. Wielkie głupstwo. Ale już nie mówmy o tem.
— Ale co się stało? — pytał denat — Ja nic nie wiem. Zemdlałem, czy co?
— Postrzelił się pan — odpowiedział emeryt — Ale nic pan sobie nie zrobił. Draśnięcie.
— Postrzeliłem się?
Mistrz patrzył na obecnych swemi szeroko rozstawionemi, czarnemi oczami, w których teraz było dziecinne zdziwienie.
— Postrzeliłem się? — zapytał jeszcze raz — Gdzie?
— Tu! W alkierzu! — odpowiedziała Krynia — Leżał pan na ziemi, jakeśmy przyszli. Takie głupstwo! Mógł sobie pan co naprawdę zrobić! Coby ludzie powiedzieli? Bo pan wódkę pił!
— Niech pani tak nie pytluje! — zniecierpliwił się denat — Gdzie się postrzeliłem? — zwrócił się do pana Piekarskiego.
— W lewy bok. Mówię panu — draśnięcie. Ale po doktora trzeba do miasteczka zatelefonować. Teraz, kiedy pan żyje, zależy na tem, żeby rana, choć niewielka, była opatrzona. To był nieszczęśliwy wypadek, prawda?
— Prawdopodobnie! — odpowiedział denat wciąż jeszcze omdlewającym głosem — Ja nic nie wiem. Przypominam sobie, że miałem browning w rękach. Co się potem stało — nie pamiętam.
— Doskonale! — zgodził się emeryt — Więc — nieszczęśliwy wypadek! Ja też tak myślałem. Zatem — idę telefonować po doktora. To konieczne. Musi opatrzyć ranę i dać panu coś na uspokojenie. Potem może pana pielęgnować siostra Eupraksja. Bardzo dobra pielęgniarka, całą wioskę leczy. Więc idę. A ten list wrzucić?
Tu pan Piekarski pokazał seledynową kopertę.
Postrzelony wieszcz szeroko otworzył oczy.
— List? A, tak, list! Bardzo proszę, będę panu bardzo wdzięczny.
Tu opadł na poduszki i jęknął:
— O, jak mi głupio! Jak mi strasznie głupio!




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jerzy Bandrowski.