<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Ramułtowie
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1881
Druk Drukarnia S. Orgelbranda Synów
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
X.

Przybywając do miasta, starościna, Hanna i Oleś obiecywali sobie z tego pobytu wiele miłego i dobrego. Staruszka chciała dla Hanny znaleźć stosowną partyę i los jéj widzieć zabezpieczonym. Hanna miała przeczucie, że się przynajmniéj dowiedzieć potrafi o Sylwanie, pan Aleksander więcéj się po kuchni miejskiéj spodziewał niż w niéj znalazł. Prócz tego chmurzył się jakoś horyzont do koła... Starościna chodziła wzdychając i łzę nawet kiedy nie kiedy ocierała ukradkiem, pan Aleksander zły był i zafrasowany tak, że go odpadł apetyt, Hanna choć starała się zachować spokój ducha i umysłu.. cierpiała widocznie. Często po całych dniach nie przemówili prawie do siebie, lub krótko i przymuszonemi wyrazy. Najwięcéj znać było na staruszce przybicie jakieś i zwątpienie...
Lelia, która przywykła była tu przychodzić z poufałością i weselem — od kilku dni znalazła zmienione przyjęcie, twarze, mowę... Babcia zaledwie mówić z nią chciała, pan Aleksander trzymał się zdaleka. Hanna tylko jedna nie zmieniła obejścia się z nią i serdeczności.
Przyczyną tego była rozsiana wieść o mniemanym romansie Lelii z panem Lubiczem, o którym także pani prezesowa babci szepnęła. Gdy się potém informacye Olesia zgodziły z tém co starościnie powiedziano, uwierzono plotce na dobre. Starościna nawet mówiła o niéj Hannie, która się oburzyła.
Co gorzéj, z okazyi tego nieszczęśliwego obiadu, na który Hanna w imieniu starościny odważyła się zaprosić Sylwana, ojciec wziąwszy córkę na stronę, powiedział jéj otwarcie, że więcéj go sobie w domu widywać nie życzy, że go tu w mieście znają jako niebezpiecznego demagoga i człowieka bez religii, i że ma jawny, skandaliczny romans z aktorką.
Nieuwierzyła temu wprawdzie Hanna, lecz ją sama plotka uwłaczająca Sylwanowi zabolała...
Gdy Lelia przyszła potém... a starościna przyjęła ją zimno i pilnowała, ażeby sam na sam z sobą być nie mogły; Hanna, która nie chciała dopuścić aby fałsz zamknięty w sercu jéj, miłość dla Sylwana osłabiał — zebrała się na śmiałe postanowienie. Mimo odwoływania babki wyprowadziła Lelię do przedpokoju i szepnęła jéj na ucho.
— Jutro o dziesiątéj idąc sama do kościoła — wstąpię do ciebie — mam ważne rzeczy do powiedzenia. Serce mnie boli. Proś pana Sylwana ażeby się także znajdował.
Hanna powiedziawszy to wróciła prędko do starościnéj — a Lelia strwożona, zmartwiona i niespokojna poszła do domu, aby co prędzéj Sylwanowi oznajmić o żądaniu Hanny.
Zastała brata nad rachunkami, spokojnego jakby swéj jasnéj przyszłości był pewnym. Spojrzawszy tylko na wrażliwą twarz siostry, zmienioną i zbolałą, poznał Sylwan, że coś złego przynosi.
W krótkich słowach opowiedziała mu wszystko — Sylwan pozostał spokojnym.
— Nie trwoż się — rzekł — mój los jest w rękach Hanny, a ja w niéj mam wiarę nieograniczoną — lecz można się było spodziewać, że nam tu szkodzić będą i muszą, że obrzucą potwarzami, że nie jedną chwilę przeboleć przyjdzie.
Nie radbym nigdy z Hanną schodzić się potajemnie — lecz znać to jest konieczném, gdy ona sama tego żąda... Przyjdę.
Zrana więc Sylwan wcześnie przybył do siostry, która wzruszona i niespokojna na przybycie Hanny czekała. O dziesiątéj służącę, która jéj towarzyszyła zostawiwszy na dole, Hanna weszła. Blada była i zmieszana ledwie przywitawszy się padła w krzesło i potrzebowała spocząć, zebrać myśli i siły — nim mogła przemówić.
Sylwan stał u stołu milczący...
— Łatwo się domyślicie, rzekła głosem z razu drżącym, że musiałam mieć ważne powody przychodzić do was ukradkiem... Nie lubię się kryć z tém co czynię... ale musimy się rozmówić otwarcie...
Nie posądzam nikogo, nierozumiem powodów, lecz babci różne wieści poprzynoszono, które na nasze stosunki wpłynąć mogą. Chcę was oboje wezwać byście mnie wytłumaczyli zkąd te czernidła płyną... ojcu doniesiono, że ty Lelio masz jakiś miłosny stosunek, z którym się kryjesz... z jakimś tam Lubiczem.
Lelia zaczęła się śmiać...
— Pozwól Hanno, rzekła — to nie ma najmniejszego sensu... ja tego pana niewiem czym cztery razy w życiu widziała...
Ruszyła ramionami pogardliwie.
— Nawet się z tego dzieciństwa tłómaczyć nie potrzebuję...
— Na pana Sylwana zewsząd obwinienia o jakiś romans z aktorką, o schadzkach w jego ogródku...
Sylwan się zarumienił z gniewu...
Hanna długo patrzała na niego.
— Mów pan prawdę, całą prawdę...
— Czy wierzysz mi pani, że nawet dla największego szczęścia przed nią bym nie skłamał? odparł Sylwan.
Po krótkiem milczeniu Hanna odezwała się. Tak — wierzę.
— Powiem więc pani, że znam w istocie biedną, nieszczęśliwą sierotę, któréj może grożą suchoty, któréj lekarze kazali pić wody, a ona dla natrętctwa głupiéj młodzieży niemiała gdzie się przechadzać. Ze starym suflerem zaprosiłem to nieszczęśliwe dziecko do mojego ogródka, dawałem jéj książki, dawałem rady — i — pani mi tego za złe nie weźmiesz — miałem i mam dla niéj współczucie. Jest go warta... Lecz serca dać jéj nie mogłem, a płochém dzieckiem nie jestem; ani jakimś uwodzicielem... Łatwo z tego wszystkiego ukuć było niedorzeczną bajkę...
— Dajesz mi pan słowo?... przerwała Hanna.
— Panno Hanno! znasz mnie pani od dziecka, rzekł Sylwan smutnie, czyż potrzebujesz tylu zaręczeń, że ja prawdę mówię.
— A! wierzę! wierzę! ale na Boga — zawołała Hanna, dlaczego dajesz powody do takich potwarzy...
— Chciałażeś pani bym jéj odmówił pomocy dlatego, że na mnie potwarz paść miała? Czyby się to godziło? Jest to biedna istota... sierota uboga, znękana... a na nieszczęście dosyć ładna i utalentowana... młodzież za nią lata... potrzebuje opieki aby się nie zmarnowała...
— Przyznam się panu, że jednak starszego by sobie opiekuna wybrać była powinna... rzekła Hanna...
— Gdyby go miała do wyboru odezwał się Sylwan.
Zamilkli — po chwili, Sylwan dołożył. Nie czyń mi pani téj srogiéj krzywdy, byś moim słowom nie dała wiary... Gdybym ją stracił... nic by mi już nie pozostało...
— Ale temu kłamstwu trzeba przecie jakąś położyć tamę! przerwała Hanna.
— Zdaje mi się, że teatr wkrótce się na prowincyę wyniesie... zresztą rzekł Sylwan — ja tam nie bywam nigdy prawie, a gdy jałmużny słowa, rady zapotrzebuje sierota... ja com sieroctwo znał, odmówić go niepotrafię...
Taki wyraz prawdy był w głosie Sylwana, iż Hanna wzruszona jakby przeprosić go chciała, podała mu rękę, łzy tylko pociekły jéj po twarzy...
— To są dopiero początki — odezwał się Sylwan — przygotowany jestem na daleko gorsze prześladowania w przyszłości, Lelia podzielać będzie moje losy... Wszystko co najbrudniejszego znajdą, tém rzucą na nas... Bóg da, że z tego ich błota, nic do nas nie przylgnie. Boli mnie tylko, iż pani przez swą dobroć dla nas wciągniętą jesteś w to koło i cierpieć będziesz z nami...
Niewiem co pocznie siostra moja — mnie po ostatniem przyjęciu... przez ojca pani nie wypada być tam więcéj.
— Co ja zrobię, niewiem — wtrąciła Lelia — to pewna, że ustąpić nie mam ochoty i że walczyć będę... Przyjaźń Hanny na którą rachuję jest mi nadto drogą, abym się jéj wyrzec miała dla małych przykrości jakie mi bywanie u niéj ściągnąć może...
Powoli Hanna zaczęła przychodzić do siebie — uśmiechnęła się Sylwanowi...
— Bądź co bądź, rzekła — niech już sobie mówią co chcą — wierzyć nie będę, lecz jak biedną babcię przekonać? Z wielkiego przywiązania do mnie obawia się cienia nawet czegoś, coby mi szkodzić, coby na mnie wpływ jakiś wywrzeć mogło... Prezesowa bywa codziennie... wsunęli się do domu inni ludzie, którzy codzień jakieś tajemnicze przynoszą wiadomości, niewidomą siecią otaczają staruszkę... trwożą ją...
— Tego wszystkiego spodziewać się było potrzeba — rzekł Sylwan — daj Boże tylko, abyśmy wyszli cało z walki, w któréj siły są nierówne. My ani potwarzy, ni fałszu się nie chwycimy — a musimy ciosy ich znosić... Tylko czas i cierpliwość przynieść mogą zwycięztwo...
Hanna spostrzegła się, że za długo już zabawiła u Lelii, położyła palce na ustach — podała obojgu dłonie i szepnęła. Do zobaczenia — ale gdzie — i kiedy?
Po wyjściu jéj brat i siostra pozostali długo na naradach i rozmowie... Sylwan widział przyszłość czarno... pomimo serca Hanny, na którą rachował. Lelia oburzała się na machinacyę — lecz zamknięta w sobie nie zwierzyła się bratu nawet, co uczynić postanowiła. Widać tylko było, że stawała do walki z męztwem kobiety, która się z niebezpieczeństwem rachować nie umie...
Po odejściu Sylwana — Lelia zamyślona chodziła długo, na ostatek pobiegła do biórka i zdarłszy kilka rozpoczynanych a niedokończonych kartek... napisała krótki list, który wysłała, troskliwą dodając informacyę posłańcowi...
Potém ubrała się nadzwyczaj starannie, i po długiéj ze zwierciadłem konferencyi zasiadła z książką w ręku w fotelu.
Znać po niéj było mimo męztwa, na które się zdobyła, niepokój i rozdraźnienie... Zrywała się co chwila, nasłuchiwała... Każde drzwi otwarcie budziło ją z zadumy... Spędziła kilka godzin w jakiemś gorączkowem oczekiwaniu.
Około godziny czwartéj z południa krok szybki dał się słyszeć na wschodach — zadzwoniono i po chwili łysy Oleś, wielce wyszarmantowany, z twarzą dziwnie pomieszaną, stawił się przed nią.
Lelia przyjęła go z zimną powagą.
— Pani byłaś łaskawa kazać mi się stawić? rzekł cicho.
— Tak jest, panie, proszę niech pan siada — mamy do pomówienia. Wdzięczną jestem, żeś pan był łaskaw przyjść i proszę o chwilę cierpliwości.
Wstęp wcale w innym tonie, niż zwykłe żartobliwe i wesołe szczebiotanie Lelii, zapowiadał coś bardzo poważnego. Pan Aleksander przysiadł na brzeżku krzesełka.
W czasie powitania tego i wstępu, czuły Oleś miał czas spojrzeć na piękną wdowę, która zdaje się umyślnie tego dnia stała się bardziéj jeszcze czarującą, powabniejszą niż kiedykolwiek. Przywdziała nową nieznaną mu fizyognomię — z którą było jéj bardzo do twarzy... Wydała mu się młodszą, taką jaką ją znał i pamiętał jeszcze, gdy była kilkonastoletnią śliczną dzieweczką.
Nie posądzał Lelii o żadne wyrachowanie zalotne — a jednak! tak umiała siąść, tak przybrała postawę wdzięczną, wzrok jéj był tak przenikający jak gdyby nieszczęśliwego człowieka na wieki podbić i usidlić chciała.
Oleś uczuł się w obec niéj, nim jeszcze usta otworzyła, słabym i bezbronnym.
— Ta kobieta, rzekł w duchu, zrobić ze mną może co zechce.
Głęboko westchnąwszy Lelia zebrała się na mowę, nad którą się długo wprzódy namyślała.
— Znasz mnie panie Aleksandrze od dzieciństwa, rzekła — znałeś mojego ojca, rodzinę, ciotkę: całe życie moje i brata jest ci wiadomem... Za życia męża, po jego śmierci, powiedz mi pan szczerze, otwarcie, czyś znalazł co w mojem postępowaniu nagannego, skrytego, co by ci o charakterze mogło dać złe wyobrażenie?
— A! pani! zawołał Oleś — czyż się godzi pytać nawet...
— Przyznajesz więc pan, żem dotąd była kobietą uczciwą i niedałam prawa do podejrzeń żadnych, mówiła wdowa. Wiem, że uszów starościny i pana doszły śmieszne a oburzające na mnie potwarze... Nie przerywaj mi pan... Starościnéj przyjęcie ostatnie dało mi to uczuć... zkąd wiem, niepowiem, ale przyczyna jest mi znaną... Jeśli o czyją to o waszą opinję, panie Aleksandrze... idzie mi wielce. Niech sobie głupie ludzie plotą niedorzeczności — co mnie to obchodzi, w oczach waszych chcę być zawsze tą, którą byłam niegdyś, pragnę waszéj przyjaźni być godną.
Pan Aleksander chciał przerwać, wdowa podniosła białą rączkę i mówiła daléj.
— Daj mi pan dokończyć. Obmowa, któréj się dopuszczono względem mnie jest wprost bezsensem, bo tego pana widziałam ledwie w obcych domach, progu mojego nie przestąpił nigdy, a jest dla mnie — obrzydliwym...
— Ale pani dobrodziejko — począł Oleś, bijąc się w piersi jak przed konfesyonałem — ja — ja...
— Pan, pan, i pani starościna na chwilę uwierzyliście! Nie oburza mnie głupia plotka, ale to właśnie, że ona na was wrażenie uczynić mogła... Na was! na panu! na panu... któryś mi zawsze tyle okazywał przyjaźni...
Pan Aleksander, do którego mówiąc to zbliżyła się Lelia, o mało nie ukląkł przed nią. Był pod wrażeniem jéj wdzięku tak silném, iż niemal sąd i pamięć postradał.
— Ale pani nie sądzisz! nie wierzysz! zawołał — ja — jam...
— Kto panu tę bajkę splótł? mów mi pan zaraz? zapytała Lelia podsuwając się ku niemu.
— Pani — ja niemogę.
— Pan mi to musisz powiedziéć.
— Dasz mi pani słowo, że to zachowasz przy sobie, że...
— Daję słowo, że z tego nie zrobię żadnéj historyi — ale wiedziéć muszę...
Oleś przysunął się z krzesłem ku niéj, dla większego upewnienia się, iż mu dotrzyma słowa chwycił jéj rękę... Był pod jéj władzą... nie panował nad sobą.
— Pani — odezwał się z cicha — pani! o najśliczniejsza pani!
Mimowolnie uśmiech przeleciał po usteczkach różowych wdowy.
— Pani — tę głupią plotkę przyniosła starościnéj prezesowa...
— A panu? panu kto?
— Ten poczciwy ale trzpiotowaty Dołęga... ale pani mnie nie zgubi... ja dla pani gotów jestem na największe ofiary... pani nie miałaś i mieć nie będziesz przyjaciela nademnie...
Lelia spojrzała mu w oczy bystro.
— Panie Aleksandrze — rzekła — nie czyń mi téj krzywdy byś sądził, że ja czułości jego przyjmować mogę nie przekonawszy się, że są czemś więcéj jak komplementem...
— Jakto? komplementem? podchwycił Oleś rozgorzały już i nieprzytomny... czyż pani nie domyśliłaś się uczuć mych dla siebie?
— Tłómacz się pan jaśniéj? jakie to są uczucia?
— Uczucia szacunku... przyjaźni najczulszéj — admiracyi — a! pani!
Pan Aleksander w chwili gdy już, już miał straszne wyrzec słowo — przeląkł się mierząc całą jego doniosłość... zatrzymał. Wdowa opuściła zupełnie tę rękę, którą był ujął, jakby bezwładną, sparła się na łokciu i osmutniała, zadumana i głosem melancholii pełnym poczęła.
— Czyż pan, pan... nie widziałeś wzajemnie całego mojego współczucia dla siebie? Czyś pan mnie kiedy widział płochą? Byłam i jestem wesołą, lecz byłamże zalotną? Jam od lat najmłodszych całem sercem była jego przyjaciółką, a od śmierci mojego męża nawykłam go uważać za opiekuna, za jedynego, któremu ufam... a pan.
— Pani! zawołał Oleś przyklękając na jedno kolano — niech się pani ulituje nademną — ja głowę tracę... ja niewiem jak wyrazić co czuję — ja jestem jéj wielbicielem do zgonu...
— A! panie Aleksandrze — jest to wyraz chwilowego tylko uniesienia jego dobrego serca.
— Jest to wyraz uczucia, które ja miałem i mam dla pani... i chcę je zachować na zawsze...
Wiesz pani — począł nagle jakby wielkiéj nabierając odwagi — gdybym nie był w tym wieku...
— Ale waćpan jesteś młodym? z uśmiechem odezwała się Lelia...
— Gdybym miał odwagę wynurzyć całe me serce przed nią...
— Proszę pana... bez żadnéj obawy...
— Pani nie widzisz, że ja się w pani szalenie kocham!!
— Nie, tego nie widzę, zimno rzekła Lelia, bo gdyby tak było, będąc wdowcem, widząc mnie wdową, dawnobyś pan mógł mi powiedziéć — oto ręka moja...
— A cóż pani byś na to powiedziała! krzyknął Oleś padając już na oba kolana...
Lelia nagle zamilkła... chwila niepewności trwała tak długo, że pan Aleksander pobladł — wreszcie podała mu obie ręce...
— Panie Aleksandrze! to uroczyste oświadczenie... mam dla pana współczucie i szacunek... masz rękę moją... będę twoją.
Usłyszawszy te słowa, Oleś schwycił ręce Lelii niosąc do ust i jak szalony całować je począł... zerwał się, ukląkł raz jeszcze, zdjął pierścień z palca i jakby się sam lękał cofnąć, zamienił go w milczeniu z wdową... Wszystko to odbyło się tak szybko, tak piorunowo, iż pan Aleksander usiadłszy uspokojony w fotelu przy Lelii, trzymając jéj rękę, patrząc w jéj oczy... tarł czoło aby siebie samego przekonać, że to snem nie było...
— Teraz, odezwała się cichym głosem Lelia — gdyśmy już przed Bogiem poślubieni — mówmy spokojnie o przyszłości...
— Mówmy! mówmy o téj szczęśliwéj przyszłości — rzekł Oleś... lecz droga Lelio... o jak mi słodko wymówić teraz to imię! — musimy czas jakiś zachować w tajemnicy zaręczyny... babcię i Hannę muszę przygotować.
— Tak, lecz zbyt długo ani pan nie potrafisz ukrywać, ani ja mogę cierpieć tajemnicy, któraby znowu potwarz jaką zrodzić mogła...
— Ja! ja na wszystkom gotów co każesz... radbym szczęście moje przyśpieszyć... lecz starościna...
— Wierz mi pan — że starościna mniéj będzie zdziwioną i nie tak przeciwną jak ci się zdawać może... Hanna jest moją przyjaciółką...
Imię Hanny przywiodło znać nagle na pamięć Olesiowi Sylwana, chmurą oblokła mu się twarz, lecz Lelia ścisnęła jego rękę i pan Aleksander znowu o wszystkiem, co nią nie było zapomniał.
— Teraz — idź pan — odezwała się — potrzebuję zebrać myśli — ochłonąć, opamiętać się... wnijść w siebie; mogłażem się spodziewać, że ta rozmowa poczęta wymówkami skończy się takiem wyznaniem...
— A jaż! a ja! rzekł ręce składając Oleś — mógłżem wchodząc na ten próg przypuścić nawet, bym tak szczęśliwy powracał! A... pani...
Stary Oleś tak się zbliżał natarczywie do narzeczonéj, chwytając białe jéj rączki... a zdając się szukać ust różowych... tak był pokorny i czuły, iż Lelia nie opatrzyła się jak dotknął ustami jéj czoła... Z lekka odepchnięty... pan Aleksander znowu pochwycił ręce i jak szalony z domu wyleciał.
Wielkiem to było szczęściem dla niego, iż nikt go nie zobaczył wybiegającego i kłusującego potém trotuarem czas jakiś, dopóki chłopiec od szewca, który go mijając śmiać się począł, nie przyprowadził do opamiętania...
Śmiech ten dopiero go wytrzeźwił. Cała scena owa przyszła mu na pamięć, spojrzał na pierścionek... począł się i cieszyć i trwożyć. Co powie starościna gdy się dowie? jak jéj to powiedzieć? Co pomyśli Hanna? Jak to przyjmie świat? Całe brzemię najrozmaitszych trudności i zawikłań, które sobie swą popędliwą miłością zgotował, stanęło teraz przed nim z groźbami i strasznemi widziadły.
Pan Aleksander sam niewiedział jak do tego przyjść mogło, co zaszło, jak się ośmielił oświadczyć?...
— No — prawdę rzekłszy — powiedział sobie w duchu, powoli już wracając do domu — dawno bo się to przygotowywało. Musiał wulkan zebrany w mych piersiach wybuchnąć? Co to ludzie powiedzą! co ludzie powiedzą! Niech sobie mówią co chcą... Wszystko mi jedno... trochę szczęścia jeszcze mi się należało. A ona! ona tak piękna! tak urocza...
Znalazł się w progu domu i marzenie zostało przerwane.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.