Risztau/II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Risztau |
Pochodzenie | Risztau; Pustelnia w górach; Czukcze |
Wydawca | Spółka Nakładowa „Książka“ |
Data wyd. | 1911 |
Druk | Drukarnia Ludowa w Krakowie |
Miejsce wyd. | Kraków |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Puszcza zaczynała się tuż za strumieniem. Potężna, spiętrzona jej masa odcinała się czarno na niebie, wysrebrzonym blaskiem wschodzącego księżyca. Na dole, w cieniu, monotonnie szumiał niewidzialny potok, a w gąszczu przeciągle nawoływały się małe sowy kaukaskie, w jednakowych odstępach czasu powtarzające sylabę: śpię! śpię! śpię! głosem cichym, śpiewnym, dziwnie tęskno rozpływającym się w powietrzu gorącym, pełnym upajających woni. Jurek szedł ze spuszczoną głową: słuchał i marzył. Zdawało mu się, że go ktoś woła z oddali, że widzi podmuchem wiatru nagle uchyloną firankę, a za nią biały pokoik, słabo oświetlony miesiącem, i ukochaną dziewczynę, spokojnie śpiącą z rękoma zarzuconemi pod głowę.
— Śpij spokojnie! Bóg świadkiem, będę na ciebie patrzał, jak na święty obrazek.
Przeszedł strumień, zdjął karabin i, nim nabój założył, obwiązał koniec lufy skrawkiem białego płótna — co jest rzeczą niezbędną przy strzelaniu w ciemności; następnie dotknął noża, poprawił chleb w zanadrzu i, pochyliwszy się nizko, znikł pod zwieszonemi nad ścieżką gałęziami leśnego podszycia. W jednej chwili objął go mrok nieprzenikniony; ale on, który tu znał każdy pień nieledwie, mógł iść choćby z zawiązanemi oczyma. Wyciągnąwszy rękę przed siebie, szybko a ostrożnie zaczął się wspinać pod górę. Przed nim leciały roje świętojańskich robaczków — to zapalały się, to gasły, to, zapadszy w krzaki, oświecały swym błękitnym, migocącym światełkiem brzeżki i płaszczyzny najbliższych liści. Resztę gęstwiny pokrywała gruba, jednolita płachta ciemności. Jurek nic nie widział, ale czuł ścieżkę pod stopami, a całym sobą odgadywał miejscowość. Mówiły mu o niej: natura gruntu, po którym stąpał, różnorodność dobiegających go dźwięków, fale powietrza, płynącego ku niemu, to zatęchłe, wilgotne, to znowu palące, lotne, a wonne i odurzające, jak kąpiel z wina i kwiatów. Idąc, wciąż odróżniał: parowy, skały, gąszcze azalji, jaśminów... Stąpał ostrożnie, starał się nie robić szelestu. Natomiast las dookoła gędźbiał, mruczał, szeptał i wzdychał, niby miljon par, układających się do snu; kiedyniekiedy w górze, ponad głowami, z głuchym łoskotem przetoczyła się dłuższa fala gwaru: to wiatr od morza wstrząsał konarami buków i dębów, rozległ się trzask łamanej gałęzi, zapiszczały wiewiórki, krzyknął ptak, beknął głucho rogacz... Wówczas Jurek stawał i nasłuchiwał; wprawne jego ucho umiało w tej powodzi szmerów rozróżnić oddzielne dźwięki, szeroko otwarte oczy zdawały się przenikać ciemności. Stał długo, chłonąc w siebie upajające powietrze puszczy, rozkoszując się czarowną jej muzyką. Zwolna ucichły niepokoje, sprzeczne myśli i sprzeczne uczucia, umilkła nawet miłość. Bór znowu do niego jak do brata przemówił, znów uczuł się cząstką, dziecięciem jego. Miał ochotę krzyknąć, jak orzeł, lub zaskowyczeć, jak ryś, jak szakal... Rzeźki, wesoły, ślizgał się po stromych zboczach, po gwałtownych złamach skał, opierając się o chropowate pnie drzew, jak o starych przyjaciół, a jeśli poczuł przepaść w pobliżu, stawiał przed sobą kolbę karabina i szukał nią drogi. Tak idąc, stanął nareszcie w za głębieniu góry, gdzie podszycie lasu było rzadsze, a pnie drzew wznosiły się smukłe, niebotyczne, jak kolumny. Było też tu jaśniej i powietrzniej, niż w sąsiednich „chmereczach“. Światło księżyca, stojącego już nad niemi, przesiąkało przez otwory między konarami drzew; pnącze, bluszcz i wino zwieszały się z pod kopuły, niby ogromna sieć pajęczyny; srebrne smugi, strzałki i plamy miesiąca przekradały się z góry do wnętrza i kładły niewyraźne rysunki na pniach drzew, kędzierzawych czuprynach krzewów i wysokich łopiastych paprociach, zjawiały się niby nagle wykrzesane iskry na lufie karabina Jurka, na oprawie jego noża, gdy pochylony błądził w gaju, badając ziemię, obmacując ją palcami. Wreszcie znalazł, czego szukał, przysiadł i świecę zapalił. Na brudnym podłożu, usłanym zrudziałemi liśćmi, porosłym rzadką zielonością, wśród uschłych gałązek i gęsto rozsypanych jagód wiśniowych dojrzał ślady łap; ziemia była świeżo zdeptana, owoce pogniecione, a na jednym z pni rysowały się odciski potężnych pazurów.
— Był tu wczoraj i pewnie przyjdzie dzisiaj, ale nie wcześniej niż o świcie! Ciekawa rzecz, czy dziki też tu przychodzą?!
Myszkował więc dalej po gaju, czołgając się ze świecą w ręku, aż się przekonał, że prócz niedźwiedzia nikt tu już dawno nie bywał. Wtym zdało mu się, że jakiś krzyk rozległ się w dali; stanął więc i zaczął nasłuchiwać, ale ponieważ głos nie powtórzył się, zdmuchnął świecę i wrócił na stanowisko. Miał dużo czasu przed sobą; wziął więc kamień, przykrył go kapeluszem i podsunął sobie pod głowę; karabin położył obok i przymknął oczy. Zdrzemnął się, ale był to sen czujny myśliwego w lesie, tak czujny, że słyszał, jak rosa sączyła się z liści, jak z drzewa spadały przejrzałe wiśnie. Po jakimś czasie zerwał się i zaczął nasłuchiwać. Słyszał wyraźnie trzask łamanych gałęzi, któremu chwilami towarzyszył łoskot na dół toczących się kamieni. W przerwach dolatywał go lekki, charakterystyczny szelest, coraz bliższy i wyraźniejszy. Nie miał już wątpliwości, że to, co tam w ciemnościach się ruszało i za chwilę miało się znaleźć na strzał od niego — był niedźwiedź. Dziwił go tylko nie zwykły charakter kroków i prowadzenie się zwierza: aleć i niedźwiedzie mogą mieć swoje kaprysy! Odwiódł przeto kurek i czekał cierpliwie. Szelest tymczasem wciąż się zbliżał; zakołysały się nakoniec sąsiednie krzaki i ciemna postać wynurzyła się z głębi, to nachylała się, to podnosiła, ostrożnie posuwając się wzdłuż krawędzi gaju.
— Poczuł mię — pomyślał Jurek i podniósł karabin.
Błysnęło, rozległ się strzał, a jednocześnie z nim prawie straszny, przenikający krzyk.
— Boże mój! co to? — wykrzyknął chłopak, zrywając się na równe nogi.
Ani pomyślał o nabiciu broni i jednym skokiem rzucił się w gąszcz. Drżącą ręką zapalił świecę i za pierwszym rzutem oka zobaczył nogi w długich butach, zabłoconych, ale zgrabnych, następnie wynurzyła się z ciemności blada ręka, płócienna bluza i zielona puszka... Kolana się pod Jurkiem ugięły.
— Zabiłem!... na śmierć zabiłem!...
Chciał twarz zobaczyć, więc nachylił się, wziął za rękę i pociągnął; wówczas z okropnym ruchem ciało rozwinęło się i nawznak upadło. Jurek zobaczył jasną brodę i piękną zmartwiałą twarz. Krwi nigdzie nie mógł dostrzec. Dopiero, gdy przykląkł, by posłuchać, czy serce bije, i dłonią oparł się o ziemię, poczuł ciepłe, lepiące się błoto. Rana była w boku i krwawiła się strasznie, ale serce bić nie przestało, a nawet i przytomność wracała: nieznajomy poruszył ustami. Jurek nabrał otuchy. Żwawo rozniecił ogień, z zielonej puszki wyrzucił rośliny i owady i zbiegł z nią na dół po wodę. Gdy wrócił, raniony już nawpół siedział, oparty na ręku, zamglonemi oczyma zapatrzony w ognisko. Uśmiechnął się blado, ujrzawszy go przybywającego z wodą.
— A to mię pan uczęstował... — odezwał się po rosyjsku.
— Dla czego pan nie świstał? — gniewnie zapytał Jurek.
Nieznajomy uśmiechnął się znowu.
— Nie przyszło mi do głowy... Z początku krzyczałem, ale potym dałem pokój, gdyż lękałem się, że mię pan weźmie za zbója i ucieknie... Niedobrze mi... wody...
Jurek podtrzymał go, dał się napić i w twarz wodą bryznął.
— Tu... niedaleko — z trudem mówił dalej ranny — moje obozowisko... tam wszystko... Papiery odeślij matce... napisz... tam znajdziesz... Niedobrze... ciemno... a szkoda!...
— Co znowu! Żyć pan będziesz — mówił Jurek, zręcznie obnażając bok, by obejrzeć ranę przy świetle ogniska. — Szkaradna dziura, ale niebezpieczeństwa niema. Kula zsunęła się po żebrach i wyszła... Ma pan jednak szczęście... Bez żartów!... Bo jak się to stać mogło?... Użyłem chyba zleżałego patronu... Tymczasem zakleimy ranę chlebem, a ja zaraz przyniosę z domu nosze... Możeby pan co zjadł?...
Ranny nic nie odpowiedział, tylko oczy przymknął i cicho jęczał. Jurek przerażony szybko urządził mu posłanie z liści i świeżych gałązek; obok posłania postawił puszkę pełną wody; położył chleb, zapałki; na ogień przyrzucił drew; rannego otulił kurtką, którą zdjął z siebie, i prawie nieprzytomny z trwogi puścił się pędem do domu.
Na niebie już świtało. Różowe strzałki zorzy barwiły czuby drzew i szczyty skał. Siwe mgły kołysały się na zboczach i staczały w dół jarami. Dzień pogodny, śliczny wychylał się z obsłonek nocy, jak świeżo rozkwitły pąk róży.
Jurek zbiegał chyżo z góry, a pot kroplisty spływał mu z czoła.