<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Sieroszewski
Tytuł Risztau
Pochodzenie Risztau; Pustelnia w górach; Czukcze
Wydawca Spółka Nakładowa „Książka“
Data wyd. 1911
Druk Drukarnia Ludowa w Krakowie
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
III.

— Ciociu, on mówi po polsku!... doprawdy, ciociu, mówi po polsku!...
Chory ocknął się, ale oczu nie otwierał: on także słyszał, że mówią po polsku, ale zdawało mu się, że to jakieś marzenie nie z tego już świata... Niby iskry lecącego pociągu, migotały przed nim niewyraźne obrazy, zmieszane z dźwiękami pół-słów, pół-myśli... Zachód słońca... ciemności nocy... a w ciemnościach jak motyl pływająca miedziana głowa, oświecona płomieniem palącej się świecy... I znowu ciemno!... I znowu zjawia się głowa z zieloną puszką w ręku... drzewa kołyszą się... Coś go uciska... coś, co mu oddychać przeszkadza... A słodki jakiś głos szepcze nad nim:
— Ciociu, krew wciąż płynie!...
— Arniką, arniką przemyć trzeba, dziecko moje...
— Kiedy on śpi, ciociu!...
Ale on spać nie może, coś go drażni... Aha! pewnie mateczka go budzi: „Wstawaj, Stasiu! już wybiła dziewiąta!...“ Co? już dziewiąta!... Ach, czemuż pozwoliłaś spać tak długo!... — „Wczoraj długo czuwałeś, Stasiu...“
Marzenia rozwiewa lekkie, zimne dotknięcie, któremu towarzyszy piekący ból w boku. Chory otwiera oczy.
— Co to? Co się stało?...
Widzi się w pokoiku, napełnionym ogromną jasnością, u okna zawieszone białe firanki, z poza nich przegląda błękit nieba, zalany słońcem, a tuż przy jego łóżku stoi śliczna dziewczyna z modremi oczyma.
Chory pośpiesznie przymknął powieki.
Umarł więc... jest już na tamtym świecie... gdyż pamięta doskonale, że został zabity w lasach Kaukazu... Ha! więc mimo wszelkie rozumowanie istnieje świat pozagrobowy... a do tego wcale ładny!... Co większa, on sam wygrał na tej nagłej śmierci, gdyż widocznie nie dostał się do piekła... Może to czyściec?... Oczu otworzyć nie może, choć pragnie spojrzeć... Napewno czyściec!... Kiedy patrzał w okno, najwyraźniej widział dużą, czarną plamę... Zaczyna mu się mieszać w głowie, zmącone myśli nie układają się w obrazy. I znowu słyszy słodki głos, wymawiający szeptem:
— Ciociu, ja się boję: on umrze!... Jaki blady!...
— Niech Bóg uchowa, bo Jurek miałby straszny kłopot.
— Ciociu, nie rusza się wcale, nawet jęczeć przestał... A tu felczera nie widać!...
— Na kogo tam psy szczekają? Zobacz, może to on...
— Nie, to Jurek wraca z pola!...
Chory w tej chwili odzyskuje przytomność, podnosi powieki i oko w oko spotyka się ze spojrzeniem pochylonej nad nim dziewczyny. Ona cofa się szybko, jego ogarnia zmieszanie.
— Proszę wybaczyć... — mówi z uśmiechem głosem tak cichym, że ledwie dosłyszeć go można. — Gdzie ja jestem?...
Czarna plama u okna obraca się ku niemu i mówi, poruszając szybko drutami:
— Jesteś pan u nas, u wdowy po byłym urzędniku Banku Polskiego... Strasiewiczu... Z kim mam honor?...
Chory zamyśla się, oczyma szuka czegoś... Znowu ogarnia go noc... skacze przed nim miedziana głowa ze świecą... szumi bór... a nad borem leci anioł...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

— Więc pan mówi, że trzeba położyć bandaż?...
— Bandaż zawsze kładą, jeżeli żebro złamane...
— Ale pan niekoniecznie przypuszcza, że jest złamane? Stwardnienie może pochodzić od uderzenia...
— Prawda... Jednak kula, uderzając, mogła złamać żebro... ale mogła i nie złamać... choć zwykle łamie...
— Widzę, że pan nic nie wie... Trzeba będzie posłać po Ormianina, Sembata — rozlega się głos pani Strasiewiczowej.
— Proszę pani, jestem na przyrodzie, nie na medycynie, a przyjechałem tylko dla tego, że pan Szymon bardzo nalegał...
— Cóż miałem robić? Doktór nie chciał jechać, felczer konno jeździć nie umie... Mówią, że nie mają obowiązku...
Rozmawiali po rosyjsku. Chory słuchał i nie rozumiał, co się z nim działo. Otaczały go głosy męskie, dotykały go palce grube i szorstkie... Więc cóż się stało z Polakami?... Otworzył oczy i zobaczył twarze ogorzałe, spojrzenia obojętne i jedyną przychylną twarz pani Strasiewiczowej w obramowaniu czarnej koronki. Anioła nie było...
— Otworzył oczy. — Przychodzi do siebie... — zaczęli szeptać zebrani.
— Gdzie papier?... Dajcie mu wina!... Napij się pan i napisz ot tu, żeś został zabity niechcący... — nalegająco odzywa się do niego jeden z obecnych.
— Daj pokój, Szymku, będzie zdrów! — powstrzymuje go Jurek.
— Nic nie szkodzi... Niech pisze zaraz... na wszelki wypadek.
Tymczasem oczy chorego uporczywie szukają czegoś; twarz jego rozjaśnia się nareszcie: we drzwiach ujrzał stojącego anioła.
Błękitne oczy patrzały nań prosząco i ze łzami. Wziął ołówek i z wysiłkiem napisał:
„Zostałem zabity niechcący. Stanisław Wichlicki“. Głowa mu opadła na poduszki i znowu pogrążył się w ciemnościach.
— Stracił bardzo dużo krwi!
— Potrzeba mu spokoju, przedewszystkim spokoju!
Tegosamego był zdania i Ormianin Sembat. Kazał przykładać jakieś zioła, które miały „wyciągnąć gorączkę“ z rany.
— Żebro jest... zła krew, mało — mało wyjdzie... Wszystko jak będzie, tak trzeba. Sembat takie słowo powiedział. Niech śpi! niech ma spokój!... Sembat jeszcze przyjdzie, choć Sembat nie skończył kukurydza — objaśnił na odchodnym, podrzucając na dłoni otrzymane pieniądze.
Po jego odejściu zaszła sprzeczka pomiędzy panią Strasiewiczową a studentem z przyrody.
— Wolno nie ufać temu, kto nie znalazł żebra! — mówiła staruszka.
— Mówiłem, że nie jestem medykiem. Pani myśli, że to łatwo żebro poznać.
Pani Strasiewiczowa odwróciła się majestatycznie.
— Znałam owczarza, u którego leczyli się książęta... Mnie samą opuścili raz lekarze, a wyleczył prosty chłop...
— To niczego nie dowodzi!... Nauka...
— Owszem, dowodzi!... A co do nauki... dość mam nauk po nieboszczyku mężu.
— Ten szarlatan zabije wam chorego! Jakieś średniowieczne zabobony! Radzę stanowczo zimne okłady. Wstyd, żeby w XIX wieku ludzie ucywilizowani wierzyli w gusła... I wy wierzycie, że on „takie słowo“ powiedział?!... — dowodził z oburzeniem student, zwracając się do Szymona.
Szymon go poparł.
— Ty tak zawsze, aby się mnie sprzeciwić — mówiła z gniewem pani Strasiewiczowa. — Możecie mu przykładać, co chcecie, ja umywam ręce... Ale pamiętaj, Szymku, że jak umrze, to będzie twoja wina.
— A mama już kontenta, że z Jurka zwalić na mnie może!
Justyna tymczasem, korzystając, że z powodu sprzeczki nikt na nią nie zwracał uwagi, wysunęła się nieznacznie za Sembatem i mówiła długo z nim na stronie. W czasie tej rozmowy Ormianin mrużył oczy, drapał się w brodę, wreszcie kiwnął głową i odszedł.
Przeszło dni kilka. Chory spał ciągle, budziło go tylko pragnienie. Gdy był już w stanie zebrać myśli, zapytał zaraz:
— A przewodnik mój?... rzeczy?...
— Są już. Przewodnik sam przyszedł, a rzeczy przywieźliśmy. Wszystko jest w całości. Bądź pan spokojny — rzekł Szymon, który wszedł był właśnie do pokoju chorego.
Jakby na potwierdzenie słów jego, w uchylonych drzwiach ukazała się ciemna, brodata twarz poczciwego Selima.
— Bismillah! żyjesz!... Żyj, a wszystko będzie!
Po kilku dniach gorączka prawie ustała, nabrzmiałość dokoła rany zmniejszyła się, chory przestał w nocy bredzić. Był tylko dziwnie niespokojny: wciąż siadał na posłaniu, czegoś szukał, odzież wychudłemi rękoma przerzucał, ale zapytany nie odpowiadał i pokornie kładł się znowu na poduszki.
— Aby tylko nie zwarjował! — wzdychała pani Strasiewiczowa.
— Co też ciocia mówi!...
— To się zdarza. Pamiętam, u nas w domu pan Wilczyński, który był raniony w głowę.
— Ależ on raniony w bok.
— Proszę cię, nie przerywaj... Zawsze starasz się zbić mię z tropu...
Helena umilkła; szyjąc, słuchała cierpliwie długiej historji o panu Wilczyńskim, a chwilami spoglądała na chorego, jak gdyby w obawie spełnienia się na nim groźnych przepowiedni; ale on leżał cichutko i wcale nie był podobny do pana Wilczyńskiego.
Z dniem każdym polepszenie stawało się widoczniejszym: chory robił się coraz weselszy, uśmiechał się i dziękował.
W domu tymczasem życie wracało powoli do zwykłego trybu. Wichlicki nauczył się prędko rozumieć różne jego szmery i głosy. Budził się zazwyczaj pierwszy, kiedy w domu panowała jeszcze cisza i wszyscy spali. Z łóżka swego widział przez otwarte okno niebo, płonące od wschodzącego słońca, górskie szczyty, w mgłę i cienie spowite, i rozmyślał nad niezwykłemi wydarzeniami ostatnich czasów, o owej nocy, kiedy śmierć tak blizko zajrzała mu w oczy, gdy myślał, że wszystko stracone; i o tej chwili cudownego przebudzenia w pokoiku schludnym, pełnym słońca, na miękkiej, czystej pościeli, gdzie o uszy jego obijała się mowa polska, a przy łóżku stała złotowłosa, polska dziewczyna... I ta staruszka taka zabawna... i ci jej synowie, jak wilki leśne... i tajemnicza Justyna, która także zresztą miewała czasem uśmiech dla niego... A w obejściu wszystkich, w zwyczajach domu takie jakieś dziwne przypomnienie kraju rodzinnego, łagodność, grzeczność, uprzejmość... Więc choć przez otwarte okno obca strona zaglądała do wnętrza, pokoik, w którym leżał, zdawał mu się zupełnie podobny do tych, które widywał na wsi... Musiało to być mieszkanie tej złotowłosej dziewczyny: okno przysłonione było białemi, muślinowemi firankami; na ścianie wisiała półka z książkami, drzeworyt w drewnianej ramie; w kącie stał mały kuferek, pokryty kilimkiem, przy łóżku stolik, a na nim bukiet z róż; nad stolikiem wisiało nieduże lusterko, a w głowach nad łóżkiem mały krucyfiks hebanowy, otoczony wiązanką zasuszonych gałązek cyprysu.
Po niebie i wzgórzach złociste tymczasem rozlewały się smugi. Pokoik napełniał się różowym blaskiem. W domu budziło się życie: w kuchni zaczynało się brząkanie naczyń, w podwórzu — skrzypienie wrót, ryk bydła, echo stłumionych rozmów i bosych nóg na ścieżce — to szły dziewczęta i krowy. Z każdą chwilą, w miarę, jak przybywało światła, mnożyły się objawy ruchu i życia ludzkiego: rozlegały się uderzenia siekiery, brzęk żelastwa, krzyżowały się energiczne wykrzykniki mężczyzn.
— Jurek! gdzie świder? gdzie młotek?... Niech djabli porwą, nic znaleźć nie można!...
— Pewnie w pokoju na stole!
— Hej! Bysiu! Kse! Abastuman! Srokacz!... Stójże, przeklęty!...
A w chwilę potym, ciężko sapiąc, kołysząc się na grubych nogach i racicami głośno stukając o twardą ziemię, szły woły, ciągnąc w tumanach kurzawy skrzypiący pług za sobą. Stanisław leżał z oczyma utkwionemi w okno i czekał cierpliwie: wiedział, że za małą chwilkę ujrzy je znowu na drugim zawrocie pagórka, nad przepaścią, wypełnioną różowym blaskiem. Przodem, w białej koszuli, postępował zazwyczaj Jurek z gałązką w ręku, prowadząc woły czarne, lśniące, którym od pyska zwieszały się cienkie sople śliny; za niemi, za rękojeść podtrzymując pług drewniany, szedł Szymon. Świeże, dopiero co rozpalone blaski poranku złociły ich postacie, a witały ich chóry ptaków, rozśpiewanych w puszczy.
W domu potym jeszcze chwilę jakąś było cicho; czasem tylko pies ziewnął pod oknem lub zabłąkana pszczoła z brzękiem siadła na różach, aż znowu na ścieżce rozlegały się kroki, w kuchni zaczynały dzwonić naczynia, słychać było śmiech, odzywały się głosy kobiece. Nakoniec otwierano ostrożnie drzwi jego pokoju i srebrny głosik zapytywał:
— Pan już nie śpi! Zaraz więc zrobię opatrunek.
I z białą miednicą, pełną wody, z białym ręcznikiem, przewieszonym przez ramię, wchodziła Helena, jasna i różowa, jak sam poranek. W pierwszych chwilach oboje przy tej operacji bywali widocznie zmieszani: on wstydził się swojej bezradności i obnażonego ciała, ją mieszało jego zakłopotanie. Zdejmowała opaski, zmieniała opatrunek: wszystko to robiła szybko i zręcznie; potym stawiała miednicę z wodą na krześle przy łóżku i odchodziła, a po jej odejściu zjawiał się Selim i pomagał swemu panu w rannej tualecie. Zaraz potym przynoszono śniadanie: herbatę, chleb, masło i jaja na miękko. Selim usługiwał, ale młoda gosposia zaglądała co chwila, obrzucając ich jasnym, spokojnym spojrzeniem. Stanisław tak wkońcu przywykł do tego spojrzenia, że tęsknił, jeśli go długo nie widział.
Po śniadaniu przychodziła pani Strasiewiczowa, która, ile mogła, wysiadywała z robotą w jego pokoju, i zaczynała się rozmowa.
— Dzień dobry panu! Jakże się spało?...
— Bardzo dobrze, dziękuję pani.
— Nie męcz się pan, nie ruszaj! a przedewszystkim nic nie mów... Wypadek pana to prawdziwa łaska Opatrzności dla Heli... Dziewczyna miała już wprawdzie trochę praktyki, gdy w zeszłym roku biednego Jurka dzik poszarpał... Och, co ten chłopak, to z pewnością swoją śmiercią nie umrze... Mam przeczucie...
— Dla czegóż pani pozwala?
— Mój panie, pan myśli, że oni mię słuchają? Od kolebki każde tak robi, jak mu się podoba... zawsze na swoim postawi... Ale nie po mnie odziedziczyli ten upór. Ojciec ich także zawsze robił, co chciał; ze mną się nigdy nie zgadzał... A jednak ja tak się starałam, bo usposobienie mam łagodne... odgadywać starałam się! Niekiedy zdawało mi się, że wiem, co myśli... tymczasem zawsze było co innego... Szymek taki sam, jak on... Gdybym była mądrzejsza, to już wówczas, kiedy nieboszczyk mój mąż leżał u nas chory, mogłam się była poznać na nim... Zabraniam mu naprzykład mówić dla jego dobra, żeby prędzej wyzdrowiał, i nie odzywam się sama... To mię za byle co po rękach całuje... Stało się więc, jak chciał: zostałam jego żoną i poszłam za nim na kraj świata, choć wszyscy moi byli temu przeciwni... Miał on wolę... i przez tę wolę zatruł sobie los... Jabym tylko chciała, aby naszym dzieciom było dobrze... Umarł i zostawił nas w takim położeniu, że ani rusz... ani naprzód, ani wtył!... A przedtym cośmy się nacierpieli, tego piórem nie opisać!
Staruszka, wpadszy na ten temat, mogła nigdy nie skończyć opowiadania o swoich nieszczęściach i przygodach życiowych, a że to powtarzało się dość często, Stanisław słuchał coraz mniej uważnie, a zato coraz pilniej wpatrywał się w Helenę, pochyloną nad robotą, i... wcale się nie nudził: miał przed oczyma taki piękny owal twarzy, taką złotą główkę, takie świeże usta!
Aż razu jednego, kiedy pani Strasiewiczowa, znużona gorącem, usnęła w fotelu, Wichlicki zapytał nagle Heleny:
— Panno Heleno, pani nie jest córką pani Strasiewiczowej?
— Nie.
— Nie jest pani krewną nawet?
— Nie. Mój ojciec był z panem Strasiewiczem na Syberji. Matki nie pamiętam. Wyjeżdżając z Syberji, państwo Strasiewiczowie zabrali mię z sobą.
— Wprost stamtąd przyjechaliście tutaj?
— Nie. Jakiś czas mieszkaliśmy w Rosji.
— Ale kraju nikt z państwa nie zna? Ani pani, ani pan Szymon, ani pan Jerzy?
— Nie.
— I nikt z was go nie zobaczy!... nie pragnie zobaczyć!... — poprawił się.
— Owszem! — odparła żywo. — Pani Strasiewiczowa ciągle się tam wybiera; utrzymuje jednak, że trzeba naprzód zebrać trochę pieniędzy. Pani Strasiewiczowa mówi, że ojczyznę mieć może ten tylko, kto ma pieniądze.
— Pani Strasiewiczowa przesadza, ale ma też trochę racji... — odrzekł Stanisław i zamyślił się.
— Dla czego pan czasem taki smutny? — zapytała go po chwili dziewczyna.
— Wszyscy my trochę tacy... „okuci w powiciu“.
— Ale pan pewnie miał „choć jedną wiosnę w życiu?“ — dodała, uśmiechając się smutno.
— Pani zna ten wiersz?
— Całą prawie książkę umiem na pamięć!
— Nie znalazłem tej książki wśród tych tu oto — i wskazał półkę, gdzie leżało kilkanaście podartych i zniszczonych tomów.
— Nie, bo tamta schowana w kuferku. To moja pamiątka po ojcu... Mam jeszcze drugą, kupił mi ją Szymon na targu... Zaczyna się tak: A czy znasz ty, bracie młody... Tytułu nie wiem, bo pierwsza kartka wydarta. Pan wie, czyja to książka?...
— Tak. To utwór Wincentego Pola.
— Pan pewno dużo książek w swoim życiu przeczytał, pan miał sposobność i czas...
— A pani dużo czyta?
— Bardzo mało. Czasami w święto. Za życia pana Strasiewicza książek było więcej, bo on je sprowadzał; teraz dostajemy je tylko wypadkiem, a te które są w domu — przeczytane.
— Czyż młodzi Strasiewiczowie wcale nie czytają?
— Tylko Szymon... zresztą bardzo rzadko. Zawsze ogromnie są zmęczeni. W święto wysypiają się, a w powszedni dzień — robota. Ojciec ich pracował także po całych dniach. Toż tu, panie, była puszcza, kiedyśmy przybyli, las niebotyczny. Starszy pan Strasiewicz kupił ziemię. W mieście nie chciał mieszkać, bo przyzwyczaił się do roli. Pan Strasiewicz bardzo lubił rolnictwo; mówił, że rolnik zależy tylko od Pana Boga... Takie było jego przekonanie... Ach, jak jabym chciała mieć przekonanie! Coś tak gorąco pokochać całą duszą, jak pan Strasiewicz rolnictwo!... A pan czy ma przekonanie?
— Ba! Alboż to tak łatwo! Na to trzeba posiadać jeszcze więcej pieniędzy, niż żeby mieć ojczyznę!
Helena umilkła. Nakoniec podniosła oczy i spytała niezwykle poważnie:
— Dla czego pan zawsze tylko pyta, a nigdy nic o sobie nie powie? Czy pan ma jaką tajemnicę?
— Mam i chciałbym się zwierzyć komu... Ale od czego zacząć? od początku, czy od końca? od dziś, czy od wczoraj?... Właściwie początek mój... jeszcze w przyszłości...
— Pan zawsze tylko żartuje.
— Lepiej to, niż płakać!
— Pan nie ma nikogo?
— Mam matkę...
— Co to?... Zasnęłam trochę!... więc pan ma matkę!... Słucham, słucham, proszę mówić dalej... Nie przerywać... Co za nieznośne gorąco!... Helu, przynieś mi trochę wody z sokiem! — rzekła pani Strasiewiczowa, ocierając spoconą twarz. — A więc pan... miał... matkę — przeciągała słowa, zbierając na druty pospuszczane oczka pończochy.
— Mam, pani, poprawił ją Wichlicki, ale nie śpieszył się z odpowiedzią, gdyż Heleny nie było w pokoju.
— Lubię pana, gdyż z panem łatwo się zgodzić... Więc cóż?... Miał pan matkę...
W tej chwili dziewczyna ukazała się na progu.
— Miałem matkę — odrzekł Stanisław — ale nie miałem pieniędzy...
— Tak bywa zwykle.
— Musiałem szukać zajęcia... Skończyłem przyrodę...
— Otóż to właśnie! Dla czego nie medycynę?... Ten dudek z przyrody nie umiał nawet znaleźć u pana żebra... A jeszcze kłócił się ze mną...
— Lubiłem naukę. Ale nauka czysta nie ma u nas powodzenia. Jest to dla nas zbytek, na który jesteśmy za ubodzy.
— Wszyscy to mówią, wszyscy... — kiwała głową staruszka.
— Zwróciłem się z moim towarem gdzieindziej... Po wielu staraniach znalazłem ludzi, którzy kazali mi robić odkrycia na polach... pod śniegami, tam, gdzie inni dojść nie chcą lub nie mogą. Przypuszczam, że znajdę tam wiele rzeczy ciekawych, a może nawet wkońcu coś odkryję.
— Jak to? więc pan tam iść zamierza?... i teraz nawet? — spytała Helena.
— Choćbym nie chciał, muszę!... Ale ja chcę — odpowiedział i zamyślił się.
— Hm, wyznam szczerze, nicby mię do tego nie zmusiło: nie poszłabym i basta! Życie tracić dla pieniędzy! — rzekła staruszka.
— Wszyscy tracimy i na każdym miejscu po trochu życie!
W tej chwili Justyna odwołała Helenę, gdyż trzeba było nakrywać do stołu, Szymon i Jurek ukazali się w progu.
— Jakże zdrowie? — spytał Szymon — poprawia się panu?
— Dziękuję. Lepiej mi. A panowie, co robicie?
— Zaczynamy kosić.
— A gdzie Selim? Dawno go nie widziałem.
— Poczciwe Czerkiesisko pomaga nam. On panu potrzebny?
— Tak, chciałem go posłać z listami do miasta.
— To już chyba... w niedzielę! Bo potrzebny nam jutro.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Sieroszewski.