Risztau/IV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Risztau |
Pochodzenie | Risztau; Pustelnia w górach; Czukcze |
Wydawca | Spółka Nakładowa „Książka“ |
Data wyd. | 1911 |
Druk | Drukarnia Ludowa w Krakowie |
Miejsce wyd. | Kraków |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
— Panie Stanisławie, prosimy na herbatę!
— Zaraz idę, kończę już.
Dopisał kilka słów, położył pióro i wyszedł na ganek, gdzie już zebrali się wszyscy.
Słońce zachodziło. W dolinie pełno było purpurowych blasków, rzucających fijoletowe cienie na lasy i dalekie skały. Lodowiec Risztau gorzał w dali niby rubin, a błękitne morze naprzeciw łączyło się z błękitem niebios w jedną otchłań przejrzystą, po której błąkały się pasami białe chmury i ich odbicia.
Ciepłe powietrze, przesycone zapachami południowego lasu, skoszonego siana, kwiatów, miodu i dojrzewającego zboża, drżało łagodnie.
Gdy wszedł Stanisław, pani Strasiewiczowa zrobiła mu miejsce obok siebie.
— Co pan tak cały dzień pisze i pisze? Ledwie pan przyszedł do siebie, już usiadł i siedzi... Od tego siedzenia może się znów w boku popsuć...
— Proszę pani, muszę się śpieszyć... Chciałbym jutro listy wysłać. Selim zaniesie je do miasteczka — rzekł umyślnie po rosyjsku.
Selim, który siedział razem z niemi przy stole i pił herbatę ze spodeczka, trzymając go elegancko w trzech palcach, zwrócił ku niemu swą brodatą twarz i powtórzył poważnie:
— Selim zaniesie!
— Zgubiłem pieniądze w ostatniej przygodzie — odezwał się z zakłopotaniem Stanisław — i nie mogę ruszyć się z miejsca, póki nie otrzymam odpowiedzi na mój list.
— Mój Boże, jeszcze tego brakowało! — wykrzyknęła pani Strasiewiczowa.
Wszyscy milczeli.
— Nic pan nie mówiłeś! A dużo? — flegmatycznie zapytał Szymon.
— Niedużo; najgorsza rzecz, że czekać muszę. Nie mówiłem zaś, bo na cóżby się zdało?... odrobić tego nie można.
— Racja... jeżeli odrobić nie można... — widocznie nad czymś rozmyślając, powtórzył Szymon.
— Owszem, można — przerwał Jurek. — My z Selimem pójdziemy jutro po śladach i — znajdziemy! — zakończył energicznie. — Gdzie pan nosił pieniądze?
— Miałem je w zielonym woreczku na szyi. Sznureczek musiał się przerwać... a po takich włóczyłem się wertepach, że doprawdy szkoda czasu. Wpadły może w jaką szparę, a od tej chwili i deszcze nieraz były, i wiatry wiały... Niech w każdym razie Selim jutro listy odniesie; to pewniejsze.
Selim, który uważnie słuchał, choć nic nie rozumiał, życzliwie kiwnął głową.
— Teraz proszę, niechże już pan je: jajecznica zupełnie ostygła... Ciociu, niech mu dadzą spokój! — prosiła Hela.
— Istotnie, proszę jeść; a później nam pan opowie, jak się to stało.
— W bardzo prosty sposób — opowiadał, zajadając, Stanisław. — Zgubiłem drożynę, którą wyszedłem z wąwozu, i trafić do niej nie mogłem; zaplątałem się w tysiącu różnych ścieżek i dostałem się w taki gąszcz, że ni w prawo, ni w lewo. Po niziutkich przejściach, pod bluszczem i powojami, musiałem nieraz czołgać się na czworakach wśród takiej ciasnoty, że zawadzałem łokciami, a ciemno było i czasami taki zaduch, wstrętna woń wężowa...
Jurek uśmiechnął się.
— Dobrze jeszcze, że pan tam nie spotkał gdzie niedźwiedzia lub barsa[1] — rzekł Szymon. — Miałem raz zdarzenie...
— Cicho!... Nie przeszkadzaj!... Cóż było dalej?...
— Najgorsze rododendrony, przedostać się przez nie niepodobna. Niewysokie to i niebardzo gęste, ale oplącze, uwikła niby sieć. To noga, to głowa, to lufa od karabina utkwi wśród krzyżujących się wici... Nie mogłem sobie dać rady; niepodobna było spuścić się na dół do potoku, gdyż wszędzie były prostopadłe urwiska; chodziłem więc, aż się ściemniło. Wówczas wdrapałem się na drzewo...
Jurek znowu roześmiał się cicho; po twarzy Heleny i wszystkich obecnych przeleciał także uśmiech.
— Potym zobaczyłem światło, zwróciłem się w tę stronę i... strzelono do mnie — dokończył z akcentem rozdrażnienia.
— Dla czego pan nie świstał? — rzekł Szymon. — W takich razach trzeba świstać. Podobne wypadki zdarzają się i krajowcom... Często strzelają do siebie na polowaniach nocnych.
— Istotnie, dla czego pan nie świstał? — podchwyciła pani Strasiewiczowa. — Tu wszyscy świstają.
— Nie świstałem — odparł zimno młody uczony.
Zapanowało trochę przykre milczenie.
— E! co tam — przerwał je Stanisław. — Opowiedzcie mi państwo lepiej, jak się to stało, żeście tu na Kaukazie osiedli.
— Widzi pan — leniwo zaczął Szymon, gładząc dłonią wierzch swej głowy. — Mój ojciec twierdził... że w zgodzie z sumieniem można zostawać, tylko pracując na roli. Ona źródło wszystkich bogactw i... moralności. Wiele tam w tym różnych ekonomicznych, statystycznych, a nawet antropologicznych dociekań mojego ojca... ale ja tego przez brak nauki opowiedzieć nie będę w stanie.
— Widzisz, Szymonie, pozwól mnie... — wmieszała się pani Strasiewiczowa.
— Jedno ja pojął — mówił dalej Szymon — że aby tego nie było, każdy powinien starać się siedzieć na roli i brać z niej własną pracą, co mu trzeba... Tak, panie!... Uwierzyłem w to na zawsze, gdyż przemówiło to do mnie jasno i prosto, i żadnych więcej zachodów, żadnych mędrkowań nie trzeba... Pracuj dużo, potrzebuj mało... Gdyby tak wszyscy postępowali, byłoby wszystko zaraz rozwiązane... Przyszłaby miłość bliźniego, jak siebie samego — uroczyście zakończył Szymon, opuszczając na stół swoją ciemną, namuloną rękę.
— Właśnie w tym rzecz cała, jak to zrobić, aby wszyscy... — zaczął Stanisław, ale pani Strasiewiczowa nie dała mu dokończyć
— Widzisz, Szymonie, ty tak zawsze: bierzesz się do tego, czego nie umiesz, i tylko uwłaczasz pamięci ojca!... Nieboszczyk, niech mi pan wierzy, miał głowę otwartą, był bardzo rozumny, wszyscy mu to przyznawali i wszyscy go szanowali.
— Ja nie uwłaczam pamięci ojca... Mama zawsze...
— I wcale nie od tego zaczęło się przywiązanie do roli, a od tego, że zamieszkaliśmy w miejscowości, gdzie niczego nie można było dostać... Nie było nawet sklepiku w tej wsi... a do miasteczka mieliśmy miesiąc drogi... Listy latami szły... pracy żadnej... Czego nie zrobiłeś sobie sam, tego nie miałeś. Mój mąż musiał i dom budować, i piece stawiać, i siać, i orać! Ot, skąd wzięło się przywiązanie do roli. Później było nam już lżej, nawet mieliśmy dostatek. Mąż nauczył się robić w polu, ja pilnowałam ogrodu: jak prosta, panie, chłopka, pełłam, wodę wiadrami nosiłam... Grosza uzbierało się też trochę, gdyż mieszkańcy tamtejsi żyli z polowania, które im dawało duży zarobek, a u nas ku powali warzywo i mąkę. Mogliśmy wyjechać do miasta, ale mąż nie chciał: „Niech moje dzieci, mówił, zostaną chłopami; wtedy niczego bać się nie będą potrzebowały!“ Co ja łez wylałam! tego ani piórem!... Sam je uczył w niedzielę, bo w powszedni dzień musiały paść bydło, w domu sprzątać, ojcu pomagać. Podczas zimy oddawał ich do miasteczka, do znajomych na naukę, ale sam jechać nie chciał. Myślałam, że mam już tak przyjdzie umrzeć w tej głuszy, ale niespodzianie stało się tak, żeśmy wszystko sprzedać mogli i wyjechali. Po drodze zabraliśmy Helunię. Nie był to jednak koniec naszej niedoli. Pan Bóg widocznie chciał nas jeszcze doświadczyć. Przez wzgląd na dzieci, które uczyć trzeba było, mąż mój zgodził się w mieście zamieszkać... Zaczęły się niepowodzenia. Nieboszczyk zapomniał był wiele z tego, co umiał, a miejsce dostał liche. Przyszły upokorzenia, kłopoty, ciągła niepewność... Mężowi wkońcu wszystko obrzydło, do ziemi tęsknił. Ot, wówczas zaczęły się owe ekonomiczne, a może nawet statystyczne wnioski... Szczerze wyznam, że nie mam w nie wiary... Nie wierzę, żeby człowiek od małpy pochodził... Mąż pisał notatki, które czytywał znajomym... Pokażę je panu, jeśli pan ciekaw, może się na co przydadzą... Ale wracam do rzeczy... Przyszło nam naruszyć nasze oszczędności, aż wkońcu, aby nie zginąć zupełnie, mąż zebrał sił ostatek, spieniężył wszystko, cośmy mieli, i nabył tu kawał lasu od urzędnika, który to kupił za bezcen, ale sam tu nie mieszkał. Przyjechawszy, zastaliśmy głuchą puszczę; musieliśmy mieszkać w szałasie, ale dzieci były już spore, więc z Bożą pomocą daliśmy sobie radę... Teraz niezgorzej nam idzie... Praca nie ciężka, wydatki małe, ciepło: odzieży i opału mało trzeba... Urodzaje dobre, w lesie owoców różnych mnóstwo... Jak pan widzi, zawsze na stole powidła, nawet konfitury, wszystko własne. Bieda w tym tylko, że nic sprzedać nie można: dróg niema i — dla tego właśnie nie zakładamy winnic... Nie mamy też towarzystwa... O robieniu oszczędności wszakże nie może być mowy, a tymczasem chciałoby się odłożyć coś na powrót... Mąż zawsze o tym marzył. W ostatnich latach nawet kupca szukał na ziemię, ale nie znalazł: kto tu przyjedzie!... Ja bo już nie marzę... bo i ciężko byłoby mi rozstać się... — tu staruszka nizko pochyliła głowę i zaczęła szybko przebierać drutami.
— Łatwo przywiązuję się do miejsca; nawet i przedtym, gdyśmy opuszczali dom, gdzie tyle wieczorów w czarnej upłynęło tęsknocie... płakałam, jak małe dziecko... a tu... zostałoby wszystko, co niegdyś miałam najdroższego na ziemi... Ale synowie niech jadą, jeśli chcą... niech kupca szukają... Jednego koniecznie nawet wysłać muszę, bo... żenić się mu już czas...
Wichlicki mimowoli spojrzał na Helenę. Siedziała zamyślona ze spuszczonemi oczyma, jak gdyby nie słyszała tego, co się mówiło. Bystrym spojrzeniem obrzuciła ją także Justyna, ale przedtym wzrok jej skrzyżował się ze wzrokiem Szymona. Gwałtownym ruchem porwała się z miejsca i zaczęła sprzątać.
Cienie późnego wieczora przysłoniły już okolicę. Biały Risztau zlał się w jedną niewyraźną z chmurami plamę. Od morza powiał łagodny wiatr; gwiazdy słabo zabłysły nad czarnemi pasmami gór.
— Możemy deszczu wkrótce się spodziewać — odezwał się Szymon. — Możeby panny pomogły nam jutro siano zbierać? Czy mama da sobie sama radę z obiadem?
— Ależ dam... a czego zabraknie, to dopełnicie twarogiem ze śmietaną.
W chwilę potym na ganeczku nie było już nikogo. Jurek poszedł ze strzelbą w las obejrzeć „tropy“; Szymon udał się pod orzech, gdzie w lecie sypiał zwykle z bratem. Justyna myła w kuchni naczynia; pani Strasiewiczowa modliła się w swoim pokoju; Stanisław błądził dokoła domu, szukając z kimby pogawędzić. Nagle od źródła doleciała go piosenka:
Zawrócił i pośpiesznie poszedł w tę stronę, ale na brzegu urwiska przystanął. A jeśli znajdzie ich tam dwoje? Zdawało mu się nawet, że słyszy głos męski; cofnął się więc w cień i czekał. Po chwili w półzmroku ukazała się na drożynie samotna postać dziewczyny, z trudnością niosącej pod górę wiadra pełne wody.
— Niech pani pozwoli sobie pomóc.
— Nie trzeba. Niech pan da pokój: dla mnie to nie jest ciężkie, a panu rana się jeszcze otworzy.
— Co tam rana! Pani tak ciężko oddycha.
— Bo pod górę.
— A więc trzeba odpocząć.
— Zaraz odpocznę! Ot, wypoczywam! — zaśmiała się, dobiegając ostatnich kroków.
Postawiła wiadra na brzegu urwiska i siadła na dużym kamieniu. Stanisław umieścił się w pobliżu.
Księżyc przez dziurawą tkaninę rzadkich chmur siał pył świetlany na okolicę. W dole połyskiwała rzeczka, kręto wijąc się wśród łąk, urwisk i czarnych cyplów leśnych; od morza dolatywał cichy szmer, do szmeru wielkiej konchy podobny, wiał wiatr naprzemian upalny lub chłodny; w lasach odzywały się żabki drzewne, sowy głosiły swoje tęskne „śpię“; biały domek na podgórzu w cieniu wznoszącej się nad nim góry mrugał drobnemi światłami w oknach.
Młodzi siedzieli cicho, zapatrzeni w noc, przykryci zwichrzonemi cieniami grusz, rosnących w tym miejscu.
— Pięknie tu u was, ale nie zostałbym na zawsze!...
Dziewczyna zrobiła taki ruch, jak gdyby chciała odwrócić się w jego stronę, ale powstrzymała się, wstała i podniosła wiadra. Stanisławowi wydało się, że przytym lekko westchnęła.
— Et, zdawało mi się... Dla czegóż miałaby wzdychać!... A może i westchnęła, wiadra nie były lekkie...
Z uczuciem odrobiny miłej niepewności w duszy poszedł spać pod orzech, ogromnie wesoły.