Rob-Roy/Rozdział XVI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Walter Scott
Tytuł Rob-Roy
Wydawca Emil Skiwski
Data wyd. 1875
Druk Drukarnia Emila Skiwskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Michał Grubecki
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

ROZDZIAŁ  XVI.
Raz około południa idąc do czółna mego,
ujrzałem zadziwiony ślady ludzkie na piaszczystym brzegu morza.
Robinson Krusoe.

Zaślepiony zawiścią, z taką uwagą przedłużałem śledzenie wszystkich kroków Miss Vernon, że to, pomimo całéj mojéj ostrożności nie uszło jéj przenikliwego oka. — Uważałem, że ją to razem smuci, zawstydzona, i gniéwa; — zdawało mi się niekiedy, że upatrywała zręcznéj pory, aby mi wymówić postępowanie, które témbardziéj dotykać ją musiało, że sama dobrowolnie odkryła mi przykrość swego położenia. — W innéj znowu chwili uważałem, że chce zmiękczyć mię prośbami, — lecz czy przez brak odwagi, czy przez inne jakie powody, nie śmiała zacząć stanowczéj rozmowy; wyrazy niechęci i prośby, niknęły jéj na ustach. — Oboje byliśmy w dziwném położeniu, przepędzaliśmy razem prawie wszystkie dnia godziny tłumiąc sprzeczne uczucia, — ja, dręczącéj zawiści, — Miss Vernon, sprawiedliwego gniéwu. — Zachodziła między nami ścisłość, lecz bez zaufania, — z jednéj strony miłość nieożywiona nadzieją i ciekawość, bez rozsądnego powodu; z drugiéj niedowierzanie, bojaźń, a niekiedy i niechęć. Ale namiętności ludzi tak są niepojęte, że zdaje się, iż ta sama sprzeczność podżegana tysiącem drobnych okoliczności, które zmuszały nas niejako ciągle zajmować się sobą, powiększała jeszcze wzajemne nasze przywiązanie. — Postrzegłem wprawdzie, że pobyt mój w Osbaldyston-Hallu przydawał nowy powód odrazy, jaką Miss Vernon okazywała ku klasztornemu życiu; nie mogłem jednak polegać na uczuciu osoby, będącéj pod nieograniczonym wpływem niepojętéj tajemnicy. — Charakter jéj nadto był stały, i można było być pewnym, że dla uczuć serca, jakkolwiek byłyby silnemi nie poświęci swoich obowiązków; ani téż nie dopuści się nic nierozważnego; — następująca, z rozmowy utwierdziła mię w tém przekonaniu.
Byliśmy razem w biblijotece, o któréj tyle razy wspominałem; — Miss Vernon przewracając poemat Ariosta, który przyniosłem, wyrzuciła przypadkiem zapisany papiér. — Chciałem go podnieść, ale mię uprzedziła.
— Wiérsze! — zawołała, — rzuciwszy nań okiem; — czy wolno przeczytać?... to milczenie, ten rumieniec, dają mi prawo nie czekać na odpowiedź, i przezwyciężyć zbytnią skromność tłomacza.
— Jest to pierwsza próba, niewarta uwagi. — Lękam się, aby Miss Vernon nie była zbyt surowym sędzią, znając tak dobrze piękności oryginału.
— Mój kochany kuzynie, proszę cię, zachowaj na inny czas twoje pochwały, i pokorę; możesz być pewnym, że nie otrzymasz za to ani jednego grzecznego słówka. Wiész dobrze, że należę do rzadkiéj rodziny Prawdomówskich, i że nic nie przepuszczę samemu nawet Apollinowi.
Zaczęła czytać pierwszą strofę:

Dla was me pienia damy i panowie!
Opiéwam miłość i odwagi czyny,
Z czasów gdy z królem młodzieńczym Maurowie
Z spiekłéj przebyli krainy.

— Cóż tego dużo jak widzę! — rzekła Djana, — zaglądając na drugą stroną papiéru, i przerwawszy najmilszą melodyją głosu uwielbianéj istoty, deklamującéj wiérsz autora i czciciela.
— O zapewne, że dużo, — odpowiedziałem, — tknięty do żywego, odbierając moje pismo; — zbyt wiele dla pani Miss Vernon; — zamknięty w tém odludném mieszkaniu, nie mogłem, mojém zdaniem, lepiéj użyć czasu, jak kończąc, jedynie dla własnéj zabawy tłomaczenie tego nieporównanego autora, rozpoczęte przed kilku miesiącami we Francyi.
— Tylko o to pytanie, — rzekła poważnie Djana, — czyli istotnie nie mogłeś pan lepiéj użyć czasu.
— Chcesz pani mówić zapewne, że powinienem był próbować sił moich w oryginalnych utworach, — przerwałem uradowany pochlébną uwagą Djany; — lecz wyznam prawdę, że muza moja łatwiéj wynajduje słowa i rymy, aniżeli pomysły; — i dla tego wolałem przestać na tych, które mi Ariost przygotował. — Jednak ośmielony radą....
— Przepraszam cię panie Frank; — ja nic wcale nie radzę, nie zachęcam cię ani do oryginalnych pism, ani do tłomaczeń, bom przekonana, że mógłbyś znaleźć daleko ważniejsze zatrudnienie. — Lecz widzę żem pana zasmuciła, bardzo mi to przykro.
— Bynajmniéj, mnie to nie smuci, — rzekłem, — zdobywając się na ton, ile mogłem obojętny, — i owszem, chciéj mi pani wierzyć, żem ci za to mocno obowiązany....
— O nie! — przerwała nielitościwa Djana; — w samym głosie pańskim przebija się mimowolnie wyraz niechęci. Przebacz mi, żem chciała doświadczyć jego męstwa; — bo to, co mam jeszcze powiedziéć, trudniejsze może będzie do zniesienia.
Wtenczas dopiero uczułem całą śmiészność dziecinnego mojego gniéwu, i zaręczyłem, że się poddam chętnie jéj krytyce, w przekonaniu, że przyjaźń kierować nią będzie.
— Tak, to co innego, — rzekła, — byłam pewną, że reszta poetyckiéj drażliwości zniknie razem z lekkiem westchnieniem, które poprzedziło to oświadczenie, — ale porzućmy żarty. — Czy odebrałeś pan w tych czasach jakie wiadomości o swoim ojcu?
— Ani słowa, — odpowiedziałem, — od chwili wyjazdu mego z Londynu, ani razu pisać do mnie nie raczył.
— To jest dziwna. — Wy Osbaldystowie macie w sobie coś osobliwszego! — Więc nie wiesz o tém, że ojciec twój popłynął do Hollandyi, dla załatwienia nagłych interesów, które przytomności jego wymagały.
— Pierwszy raz o tém słyszę.
— Więc i to będzie dla ciebie nowiną, a może najmniéj przyjemną ze wszystkich, że wyjeżdżając, ojciec pana zostawił Rashleighowi moc nieograniczoną działania w jego imieniu, póki nie wróci?
Na te słowa porwałem się z miejsca, nie mogąc utaić zadziwienia mego i obawy.
— Masz przyczynę być niespokojnym, — rzekła Miss Vernon; — i gdybym była na miejscu pana, postarałabym się wszelkiemi siłami zapobiédz skutkom tak niebezpiecznéj ufności.
— Alboż ja mogę temu zaradzić?
— Wszystko jest podobném dla tego, komu na odwadze i stałości nie zbywa, — rzekła Djana tonem bohaterki z wieków rycerskich, któréj jedno słowo podwajało męstwo wojowników w chwili niebezpieczeństwa; — lecz ten, który się waha i lęka, wszystko widzi niepodobném, bo wszystko takiém widziéć pragnie.
— Jakaż jest twoja rada, Miss Vernon? — zapytałem, — oczekując z bojaźnią jéj odpowiedzi.
— Wracać czémprędzéj do Londynu. — Może już za długo tu przebywałeś, — dodała słodszym tonem, — ale nie twoja w tém wina. — Odtąd każda chwila stracona będzie występkiem; tak, występkiem, — bo pomnij na słowa moje; jeżeli interesami ojca twego, dłużéj Rashleigh zawiadywać będzie, — majątek jego nieochybnie zginie.
— Jakim sposobem? — dla czego?
— Nie zadawaj mi próżnych pytań; lecz wierz, że widoki Rashleigha sięgają za granice zwykłéj chęci zebrania dostatków. Bogactw, które teraz ma w ręku, użyje jako niemylnego środka dopięcia dumnych i olbrzymich zamiarów; — co było nie podobném w przytomności twego ojca, nie zaniedba wykonać Rashleigh, korzystając z jego odjazdu.
— Ale jakimże sposobem ja znienawidzony przez ojca, pozbawiony wszelkiego wpływu na jego interesa, mógłbym zapobiedz niebezpieczeństwu, samą, obecnością moją w Londynie?
— Tak jest, sama obecność twoja sprawi już wiele dobrego. Jako syn, masz niezaprzeczone prawo czuwać nad majątkiem ojca; pierwszy kommissant, i zaufani przyjaciele będą ci pomagać; a przytém widoki Rashleigha są téj natury... — (tu zamilkła na chwilę jakby przez bojaźń, aby nie powiedzieć zanadto), — są jedném słowem téj natury, co wszystkie niesumienne i na chciwości oparte zamiary, które zwykle kończą się na niczém, jeśli tylko wcześnie odkryte być mogą. A zatém, tu — użyję słów twego ulubionego poety:
— Na koń! na koń! kto rozważa ten się boi.
— O Djano! — zawołałem, — nie mogąc pokryć dłużéj uczucia, które sercem mojém władało. — Możeszże doradzać mi, abym odjechał?... To więc prawdą jest coś wymówiła przed chwalą, żem tu zadługo przebywał.
Żywy rumieniec okrył jéj twarz, lecz z zniezachwianą stałością odpowiedziała, — nie tylko ci radzę opuścić niezwłocznie to miejsce, ale nawet nigdy doń nie wracać. Jednéj tylko przyjaciółki żałować tu możesz, — dodała z wymuszonym uśmiechem; — ale ta, dawno już przywykła poświęcać własną przyjemność i szczęście, szczęściu i przyjemności innych. Znajdziesz jeszcze tysiąc osób, których przyjaźń będzie równie szczéra, więcéj użyteczna, a mniéj uległa smutnym i nieszczęśliwym okolicznościom.
— Nie, nigdy! — zawołałem, — nigdy! — świat cały nie nagrodzi mi tego, co utraciłem. — Najżywiéj wzruszony ująłem jéj rękę i przycisnąłem do ust moich.
— Co za szaleństwo! — krzyknęła, — usiłując wyrwać rękę, którą przecież potrafiłem zatrzymać przez czas niejaki. — Słuchaj mię panie Frank, jak przystoi na rozsądnego człowieka. Nieodzowny wyrok poświęcił mię Bogu, jeślibym nie chciała dzielić losu takiéj poczwary jak Rashleigh, albo tak nieznośnych półgłówków jak jego bracia; — na chwilę nie waham się w wyborze; jestem więc oblubienica Nieba, i w murach klasztoru dni moich dokończę. Zważ jak jest nierozważnym ten dziecinny zapał, — dowodzi on nowéj potrzeby twego najprędszego oddalenia. — To mówiąc, wyrwała nagle rękę, i dodała po cichu, — zostaw mię samą, — spotkamy się jeszcze, ale już po raz ostatni.
Spostrzegłem, że się miesza i blednieje, a spojrzawszy w tę samą stronę, gdzie się i jéj oczy zwróciły, zdawało mi się, iż widzę nieznaczne poruszenie obicia właśnie tam, gdzie drzwi skryte prowadziły do pokojów Rashleigha. Nie wątpiąc, że ktoś nas podsłuchuje, rzuciłem okiem na Djanę, jakby żądając objaśnienia.
— To nic.... — rzekła słabym głosem, — wiatr zapewne....
— Niech zginie! — zawołać chciałem uniesiony gniéwem na samo podejrzenie zdrady; lecz chwila rozwagi, i ciągłe nalegania Djany, abym się oddalił, wstrzymały moją gwałtowność. Nie przemówiwszy więc ani słowa, wypadłem z sali w pomieszaniu, które na próżno opisaćbym usiłował.
Tysiączne myśli snuły mi się po głowie, jedna drugiéj ustępując z nadzwyczajną szybkością, nakształt owych chmur mglistych, które zstąpiwszy z wierzchołka góry, zaciemniają widnokrąg i niedozwalają podróżnemu rozpoznać, którędy ma się udać, aby trafił do zamierzonego krésu. Przeczucie niebezpieczeństw, które ojcu memu zagrażały ze strony Rashleigha, — to napółoświadczenie miłości, jakie Djanie Vernon uczyniłem, — trudny dla niéj wybór między klasztorem i widokiem źle dobranego związku; — wszystkie te obrazy mieszały się w moim umyśle, bo nie czułem zdolności rozwinąć je pojedyńczo, i uważnie zastanowić się nad niemi. Ale nadewszystko bolesne mi było wspomnienie sposobu, w jaki Miss Vernon przyjęła wyrazy mego przywiązania; — tego dziwne połączenie czułości i zimnéj rozwagi, które zdawało się zapewniać mię, iż pozyskałem jéj serce, lecz nie tyle, aby nie pomniąc na wszelkie przeszkody, miała mi wyznać wzajemną miłość. Bojaźń, która się malowała na jéj twarzy, gdy dostrzegła poruszenie obicia po nad skrytemi drzwiami, objawiała rzeczywiste niebezpieczeństwo; gdyż Djana Vernon nie była podległą owéj słabości nerwów, na którą płeć jéj zwykle się uskarża, i nie lękała się nigdy bez ważnéj przyczyny. — Jakiéjż więc natury były te tajemnice, które nakształt czarodziejskiego koła zewsząd ją otaczały, wywierając wpływ tak niepojęty na wszelkie jéj myśli i czyny? — To pytanie zajęło wyłącznie moją uwagę; zapomniałem o wszystkiém, co mnie osobiście dotykało, rozmyślając o osobie będącéj ulubionym moich dumań przedmiotem, i postanowiłem nie opuszczać Osbaldyston-Hallu, póki się nie dowiem czego pewnego o téj czarującéj istocie, któréj słowa zdawały się oddychać samą otwartością i prostotą, wtenczas, kiedy czyny pokrywała mgła niedościgłéj tajemnicy.
Jakby nie dość było czuć dla niéj żywe przywiązanie, i być dręczonym niezaspokojoną ciekawością; zawiść jeszcze, to dotkliwa namiętność, która jak kąkol w zbożu wzrasta razem z miłością, wkradła się mimowolnie do serca mego; a podżegana ciągle tą uległością, jaką widziałem w Djanie ku owym niedocieczonym istotom, które rządziły jéj losom, nie dawała mi ani chwili spoczynku. Im dłużéj zastanawiałem się nad charakterem Miss Vernon, tém mocniejszego nabierałem przekonania, że nie zniosłaby żadnych innych więzów nad te, za któremiby przemawiało uczucie jéj serca; zkąd naturalnie wniosłem, że właśnie wtém uczuciu ukrywać się musi istotna przyczyna wszystkiego, co tylko w postępowaniu Djany wydawało mi się niepojęte i dziwne.
To boleśne podejrzenie podwoiło we mnie chęć wyśledzenia prawdy. Na ten cel ułożyłem mądry zamiar, o którego skutku, jeżeli cię jeszcze nie znudziły te drobne szczegóły, dowiesz się w następującym rozdziale.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Walter Scott i tłumacza: Michał Grubecki.