Rob-Roy/Rozdział XXXIX

<<< Dane tekstu >>>
Autor Walter Scott
Tytuł Rob-Roy
Wydawca Emil Skiwski
Data wyd. 1875
Druk Drukarnia Emila Skiwskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Michał Grubecki
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

ROZDZIAŁ  XXXIX.
Tylko jedna, jedna chwila
Los zasłonę już odchyla.
Don Sebastian.

Kiedy mię zostawili samego, śmiertelny dreszcz przebiegł po moich żyłach, serce mi się z bólu ścisnęło, — wyobraźnia skreślając nam obraz przedmiotu, którego oddalenie opłakujemy, umié go przybrać w najpowabniejsze kolory i nadaje mu z łatwością rysy zgodne z naszemi chęciami. — Przed chwilą rozmyślałem z upodobaniem o łzach Djany podczas pożegnania naszego w Szkocyi, o pierścieniu, który mi przez żonę Mac-Gregora przysłała, jako o niewątpliwych dowodach, że pamięć moja towarzyszyć jéj będzie nawet w klasztorném zaciszu. — Ujrzałem ją, — a postać jéj zimna i wymuszona, oczy, w których przebijał się tylko spokojny smutek, zawiodły nadzieje moje, i prawie gniéw obudziły we mnie. — Śmiałem posądzić ją o obojętność, — nieczułość. — Wyrzucałem jéj ojcu pychę, okrucieństwo, fanatyzm, — niepomnąc, że oboje czynili z własnego serca ofiarę, tłumiąc najmilsze w życiu ludzkiém uczucia, dla dopełnienia tego, co uważali za najświętszą powinność.
Sir Fryderyk Vernon, był to zagorzały katolik, — sądził, iż połączenie się z heretykiem, podałoby w wątpliwość zbawienie jego córki, — a Djana, dla któréj bezpieczeństwo ojca, przez lat tyle było jedynym celem wszelkich myśli, postępków i życzeń, uważała za pierwszy obowiązek, być we wszystkiém woli jego posłuszną i poświęcić mu najżywsze serca skłonności. Lecz w owéj chwili nie byłem zdolny ocenić tych szlachetnych pobudek.
— Tak! — zawołałem w uniesieniu gwałtownéj namiętności, rozbierając w myśli każde słowo hrabiego, — jestem przedmiotem ich pogardy... przemówić mi nawet do niéj nie wolno... Dobrze!... przynajmniéj nie zabronią mi czuwać nad ich bezpieczeństwem. — Nieodstąpię ani na chwilę z tego miejsca, i póki będą pod moim dachem, żadne nieszczęście nie znajdzie do nich przystępu, jeżeli ręka nie znająca trwogi może je odwrócić.
Zawołałem Syddalla; ale nieszczęsny Andrzéj wszedł z nim razem, — nie mógł sobie wybić z głowy, że od chwili, w któréj pan jego został dziedzicem rozległych majętności, los świetny spotkać go także musi; i aby nie być zapomnianym, nasuwał mi się ciągle na oczy; — lecz, jak się często samolubom przytrafia, zamiast osiągnienia zamierzonego celu, przez natrętność swoją, stał mi się bardziéj jeszcze niż wprzódy nieznośnym.
Obecność Andrzeja nie dozwoliła mi pomówić otwarcia z Syddallem; nie śmiałem zaś kazać odejść pierwszemu, abym przez to nie powiększył podejrzenia, które wzbudzić mogła nieco gwałtowna odprawa, jakiéj doświadczył przed godziną. Rozkazałem zatém, aby przysunęli bliżéj ognia stojącą w kącie staroświecką kanapę, i rzekłem: — Pościelcie mi tu, — będę spał w tym pokoju, — ale mam wiele do czynienia i późno się położę.
Syddall spojrzał na mnie, i jak mi się zdawało, wyczytał w oczach moich, że już wiem o wszystkiém; — po czém urządził mi na prędce posłanie przy pomocy Andrzeja, i odeszli oba, odebrawszy zalecenie, aby do siódméj rano nie przerywali mego spoczynku.
Smutne i rozpaczające myśli z nową siłą natenczas umysł mój dręczyć zaczęły. Napróżno starałem się je oddalić, — uczucia, z któremi dość mężnie walczyłem, kiedy przedmiot ich był daleko ode mnie, łatwo wzięły górę nad rozsądkiem, gdy ją ujrzałem na chwilę, i gdym pomyślał, że nie zadługo utracę ją na zawsze. Jeżeli szukając roztargnienia, wziąłem książkę w rękę, zdawało mi się, że imię Djany czytam w każdym wiérszu, — gdziekolwiek zwróciłem oko, wszędy postać jéj tylko widziałem przed sobą. — Żal i tkliwy smutek, to znowu miłość własna obrażona mniemaną jéj pogardą, miotały na przemian mém sercem. — Jakby w obłąkaniu mocnéj gorączki, przez długi czas biegałem szybkim krokiem z końca w koniec sali, aż nareszcie znużony, rzuciłem się na łóżko. Lecz napróżno wzywałem dobroczynnéj snu opieki, — napróżno zamknąwszy oczy leżałem długo bez najmniejszego poruszenia, — napróżno chcąc przerwać dręczące myśli, deklamowałem wszystkie wiérsze, jakiém umiał na pamięć; lub starałem się rozwiązywać najtrudniejsze arytmetyczne zadania. Wzburzona krew krążąc jak płynny ogień po żyłach moich, biła w pulsach z taką gwałtownością, że długo zdawało mi się, iż słyszę w oddaleniu silne i regularne uderzenia, jakby młota kowalskiego.
Wstałem i otworzyłem okno. — Chłód cichéj i pogodnéj nocy, spokojne światło księżyca, orzeźwiły stopniami strudzony mój umysł; a gdym się znowu położył, nie znacznie sen mnie ogarnął; ale okropne i przerażające marzenia przerywały go prawie bezustannie. — Jedno z nich, zwłaszcza do dziś dnia jest obecne mojéj pamięci. Zdawało mi się, że ja i Djana wpadliśmy w ręce okrutnéj Mac-Gregora małżonki, i z jéj rozkazu mieliśmy być strąceni ze skały w głębie jeziora. Znakiem śmierci naszéj miał być wystrzał działa, przy którém, z zapalonym lontem w ręku, stał sir Fryderyk Vernon, przybrany w ubiór kardynalski i celebrujący w tym smutnym obchodzie. Nie potrafię ci wysłowić, jak mocne wrażenie sprawiła na mnie ta gra wyobraźni, — zdaje mi się, że widzę jeszcze przed sobą spokojną i pełną męstwa postać Djany; dzikie i okropne twarze górali oczekujących niecierpliwie chwili naszego skonu; wyraz nieubłaganego fanatyzmu, który się malował w spojrzeniu hrabiego Vernon. — Błysnęło światło, grom wypadł, — pobliskie skały powtórzyły go w tysiączném echu. — Zerwałem się nagle z kanapy, a marzenia snu zmieniły się wkrótce w rzeczywistą obawę.
Hałas który mię przebudził, nie był idealny, — zdawało mi się, że go ciągle słyszę; ale dopiéro w kilka minut, odzyskawszy zupełną przytomność, przekonałem się, że jest skutkiem mocnego w bramę stukania. Zdjęty żywą bojaźnią o bezpieczeństwo gości moich, porwałem za szpadę, i pobiegłem czémprędzéj wydać rozkazy, aby nie wpuszczano nikogo. — Na nieszczęście droga moja pełna była zakrętów; biblijoteka bowiem leżała w jedném ze skrzydeł domu, znacznie od głównego wejścia odległém. — Gdym przybył na schody, których okna wychodziły na dziedziniec, usłyszałem jak Syddall pokornym tonem odpowiadał na głośne krzyki tych, co domagali się, aby im otworzono, w imieniu króla i na rozkaz sędziego Standish, grożąc starcowi surową odpowiedzialnością za nieposłuszeństwo. W tejże chwili zjawił się Andrzéj Fairservice; a gniéw mój doszedł najwyższego stopnia, gdym usłyszał, że rozkazuje Sydallowi, aby się oddalił i nieprzeszkadzał mu odemknąć bramę.
— Jeżeli, — rzekł, — przybywają w imieniu króla Jerzego, niemamy się czego lękać, — nie szczędziliśmy ani majątku, ani krwi dla sprawy jego, i niemamy potrzeby ukrywać się jak pewni ludzie, panie Syddall. Dzięki Bogu, nie jesteśmy ani Jakobitami ani papistami.
Tak wychwalając wierność swoją i pana, łotr ten, niczém niepoprawiony, otwiérał jeden zamek po drugim z takim pośpiechem, iż widziałem, że niepodobna mi będzie przybyć wczas na miejsce rozprawy, i przeszkodzić wejścia napastnikom. Wróciłem więc jak najprędzéj do biblioteki, a zamknąwszy drzwi na klucz, począłem stukać do tych, przez które wyszedł hrabia z córką swoją poprzedniego wieczoru, — Djana otworzyła je natychmiast, była już zupełnie ubrana, a twarz jéj nie okazywała najmniejszéj bojaźni, ani pomieszania.
— Przyzwyczajeni do ciągłych niebezpieczeństw, — rzekła, — każdéj chwili gotowi jesteśmy do obrony, lub ucieczki. — Ojciec mój jest w pokojach Rashleigha, — ztamtąd udamy się do ogrodu, a przez tylną furtkę (od któréj na wszelki przypadek Syddall klucz mi powierzył), pośpieszymy do bliskiego lasu, gdzie każda ścieżka jest mi dobrze wiadoma. Staraj się zatrzymać ich na kilka minut, i bądź zdrów drogi przyjacielu, — bądź zdrów na zawsze!
To wymówiwszy, znikła mi z oczu jak przelotna gwiazda śród ciemnego niebios sklepiania; a w tymże momencie zaczęto bić silnie we drzwi biblijoteki.
— Precz złodzieje, rabusie! — zawołałem udając że nie wiem o prawdziwym celu tych nocnych odwiedzin, jeżeli natychmiast nie opuścicie domu, wystrzelę przezedrzwi.
— Ostrożnie mój panie, ostrożnie! — rzekł Andrzéj Fairservice, — to nie złodzieje, — to pan pisarz Jobsohn przybywający z prawnym wyrokiem....
— Celem wyszukania i ujęcia, — przerwał znajomy mi dobrze głos tego nędznika, — pewnych osób oskarżonych o zbrodnią stanu, wymienioną w rozdziale 3, postanowienia Króla Jmci Wilhelma, wydanego w roku 13 jego panowania.
Tu znowu zaczęto mocno do drzwi stukać.
— Proszę o cierpliwość panowie, — rzekłem usiłując zyskać na czasie, — proszę o cierpliwość. — Oto wstaję natychmiast; a jeżeli w rzeczy saméj wyrok jest prawomocny i formalnie sporządzony, nie doznacie żadnéj przeszkody.
— Niech żyje król Jerzy ukochany nasz monarcha! zawołał Andrzéj. — Albom nie powiedział, że nie ma u nas ani papistów, ani jakóbitów?
Ociągałem się póki mogłem; ale gdy w końcu zagrożono mi wyłamaniem drzwi, musiałem otworzyć.
Wszedł Jobsohn, a za nim kilku pachołków, między którymi poznałem młodszego Wingfielda. On to zapewne sprowadził mi tych nieproszonych gości. — Wyrok, dla którego spełnienia przybyli, obejmował imiona Fryderyka Vernon, oraz ich wspólnika i doradzcy Franka Osbaldyston. Niepodobna było myślić o obronie; opierałem się jednak przez czas niejaki, aby jeszcze zyskać chwilę przewłoki.
Z wielkiém przerażeniem ujrzałem, że Jobsohn poszedł prosto do drzwi ukrytych pod obiciem, otworzył je, i wszedł do pokoju, w którym hrabia przebywał. Wkrótce jednak wrócił i rzekł do swoich:
— Kotliny jeszcze ciepłe, ale zajęcy już nie ma; lecz jeśli potrafiły wymknąć się z rąk strzelca, nie ujdą przed chartami.
Jakoż krzyki, które w tejże chwili rozległy się po ogrodzie, przeświadczyły mię, że słowa Jobsohna nie były próżne. Nie wyszło pięciu minut, gdy Rashleigh wszedł do biblijoteki, prowadząc za sobą hrabiego Vernon i jego córkę.
— Oho! — zawołał, — stary lis wié którędy trafić do jamy; ale się nie spodziewał, że baczny myśliwy wcześnie ją zatka. Pamiętałem dobrze o furtce ogrodowéj mości hrabio Vernon, albo, jeśli ten tytuł lepiéj ci się podoba, szlachetny lordzie Beauchamp!
— Rashleighu, — rzekł sir Fryderyk, — jesteś bezczelnym zbrodniarzem.
— Rzeczywiście zasługiwałem na to imię mości hrabio, czyli milordzie, kiedy pod przewodnictwem biegłego nauczyciela chciałem zapalić wojnę domową w spokojnéj ojczyznie; alem uczynił, co było w mojéj mocy, — dodał wznosząc oczy w niebo, — aby błąd mój zagładzić.
Chociaż rozsądek nakazywał mi zachować milczenie, nie mogąc jednak dłużéj wytrzymać zawołałem:
— Samo piekło nie zdołałoby utworzyć obrzydliwszéj poczwary nad tę, co umie maską obłudy pokryć najczarniejszą zbrodnię!
— A!... to mój kochany braciszek! — rzekł Rashleigh oglądając mię ze świécą w ręku od stóp do głowy. — Witam pana — witam — i przebaczam z całego serca niemiłe słowa. — Przykro jest zaiste utracić jednéj nocy kochankę i majątek, — dziś bowiem jeszcze zajmiemy starożytne Osbaldystonów siedlisko, w posiadanie prawego dziedzica, barona Rashleigh Osbaldyston.
Przemawiając do mnie z ironiją, widziałem, iż usiłował pokryć gniéw wściekły i męczarnie sumienia; ale nie potrafił utaić skrytych serca poruszeń, gdy usłyszał słowa Djany:
— Rashleighu, — rzekła, — lituję się nad tobą; pomimo złego, któreś mi chciał wyrządzić; pomimo cierpień i nieszczęść, które z twojéj przyczyny znosiłam i znoszę, jesteś raczéj celem pogardy mojéj, jak nienawiści. To coś teraz dopełnił w ciągu jednéj godziny, będzie przedmiotem twoich rozmyślań przez ciąg całego życia, — jakiéj zaś natury będą te rozmyślania?... odpowié ci na to własne sumienie, — przyjdzie czas, kiedy usłyszysz głos jego straszliwy, — jesteś więc godzien litości, bo nie wiesz jakie złe sam sobie wyrządzasz.
Rashleigh nie mówiąc ani słowa, przeszedł dwa, lub trzy razy z końca w koniec sali, — zbliżył się do stołu, na którym stała flasza z winem, i nalał drżącą ręką kubek po same brzegi; po czém, jakby wstydząc się pomieszania, którego nie zdołał był ukryć, spojrzał nam śmiało w oczy, podniósł kubek do ust, nie wylawszy ani kropli, i spełnił go w oka mgnieniu.
— Stary burgund mego ojca! — zawołał obracając się do Jobsohna, — cieszę się, że pozostało coś jeszcze z dawnego zapasu. — Odbierzcie natychmiast klucze Syddallowi, i każcie go wypchnąć za drzwi razem z tym hultajem (wskazując na Andrzeja). — Lancy niech tu zostanie i pilnuje domu; my zaś przeprowadzimy więźniów na bezpieczniejsze miejsce, — kazałem przyrządzić w tym celu stary familijny powóz, chociaż mi nie tajno, że ta pani nie lęka się nocnego chłodu, i umie dosiąść konia, a nawet pieszo odbywać podróże, jeżeli inaczéj nie można.
Andrzéj tymczasem załamywał ręce z rozpaczy:
— Ja tylko powiedziałem, — wołał ze łzami, — że pan mój z jakimś duchem rozmawia w biblijotece, — a ten niegodziwy Lancy!... — Ufajże teraz przyjaciołom! przez lat dwadzieścia śpiewaliśmy z jednego psałterza.
Nie zważając na te krzyki, wypchnięto go z domu razem ze starym Syddallem; a okoliczność ta, jakkolwiek błaha na pozór, pociągnęła przecież za sobą bardzo ważne skutki. — Postanowiwszy (jak zeznał w późniejszym czasie), przepędzić resztę nocy u staruszki Simpson, dawnéj swojéj znajoméj, Andrzéj szedł drogą wysadzoną lipami, i znajdował się właśnie w miejscu noszącém nazwisko starego lasu, chociaż oddawna służyło już za pastwisko i rzadko gdzie na niém porastały drzewa, gdy ujrzał przed sobą trzodę szkockiego bydła, spoczywającą, po całodziennéj podróży. — Widok ten nie był nowym dla Andrzeja, wiedział bowiem, że spółrodacy jego pędząc woły na jarmark, mieli zwyczaj wybiérać na noc dobre pastwiska, a przed świtem ruszali w dalszą drogę, unikając tym sposobem sprzeczki z właścicielem, któryby nie zaniedbał dopomniéć się o należną zapłatę. Zdziwił się jednak niepomału, gdy góral jakiś zastąpił mu drogę, i rozkazał udać się za sobą do bliskiego lasku, gdzie spoczywało kilka jego towarzyszów.
— Czy tak?! — pomyślałem sobie, — rzekł Andrzéj opowiadając mi późniéj to wydarzenie, — jest tu was więcéj widzę, niż potrzeba do pilnowania trzody! jakoż w saméj rzeczy z pytań jakie mi zadawali, wniosłem, że coś innego mieli na celu. Wiadomość o tém co się stało w zamku, wprawiła ich widocznie w podziwienie i smutek.
— Domyślisz się pan łatwo, — mówił Andrzéj, — że nic nie zataiłem; bo chociaż nie lubię wiele gadać, przecież trudno stać zamknąwszy gębę, widząc przed sobą pistolety i puginały. — Naradziwszy się po cichu górale, zebrali trzodę i wpędzili ją na wysadzaną ulicę, któréj długość około pół mili wynosić mogła. Poczém zaczęli ściągać zewsząd drzewa suche, gałęzie i kamienie, kładąc jedne na drugie, i zajmując całą szerokość drogi. Blade światło jutrzenki, zwiastujące wschód słońca, dozwalało już rozeznać bliskie przedmioty, gdy dał się słyszyć turkot powozu. Siedział w nim Jobsohn i nieszczęśliwi więźniowie, — straż składała się z Rashleigha i kilku urzędników policyjnych z ich posługaczami, — wszyscy byli na koniach. — Jak tylko wyjechaliśmy z bramy, ukryty w bliskości góral, zamknął ją natychmiast. Wkrótce pojazd musiał się zatrzymać z powodu skupionego bydła i zawalonéj drogi. Dwóch służących zsiadło z koni, aby ją uprzątnąć, drudzy zaś bydło rozpędzać zaczęli.
— A któż to taki śmie nam woły kaléczyć? — odezwał się głos chrapliwy. — Palnij do niego Angusie!
— Zdrada! zdrada! — zawołał Rashleigh, — chcą nam odbić więźniów! — to mówiąc strzelił z pistoletu i ranił mówiącego górala.
— Do broni! — krzyknął dowódzca góralów, — i natychmiast zaczęła się bitwa.
Policyjne pachołki zmięszani tym niespodzianym napadem, słabo się bronili, pomimo znaczniejszéj siły. — Po krótkim oporze chcieli uciec do zamku, ale znalazłszy zapartą bramę i usłyszawszy wystrzał na dziedzińcu, rozumieli, że im tył wzięto, i rozpierzchli się w różne strony. Tymczasem Rashleigh zeskoczył z konia i rozpoczął zaciętą walkę z dowódzcą, lecz wkrótce raniony śmiertelnie, upadł.
— Chcesz bym ci życie darował? — rzekł przeciwnik jego, którego głos natychmiast poznałem, — proś o nie w imię Boga, króla Jakóba i dawnéj naszéj przyjaźni!
— Nie — nigdy! — odpowiedział mężnie Rashleigh.
— Giń więc podły zdrajco! — zawołał Mac-Gregor przeszywszy go na wskróś szpadą.
Poczém zbliżył się do pojazdu, podał rękę Djanie, dopomógł wysiąść jéj ojcu i mnie, a w końcu ująwszy silnie Jobsohna, wyrzucił go pod koła powozu.
— Panie Osbaldyston, — rzekł do mnie z cicha, — sam możesz się tu zostać bezpiecznie; ale ja muszę myśléć o ocaleniu naszych wspólnych przyjaciół i mam nadzieję, że mi się powiedzie. — Bądź zdrów, a wspomnij czasem Mac-Gregora.
Świsnął; — w oka mgnieniu zebrała się cała jego banda, wśród któréj umieściwszy hrabiego i Djanę, udał się śpiesznie do pobliskiego gaju.
Stangret i foryś opuścili powóz i uciekli za piérwszym wystrzałem; ale mężniejsze od nich rumaki, stały spokojnie na szczęście Jobsohna, bo za najmniejszém poruszeniem, koła ciężkiego pojazdu koście by mu zgruchotały. Oswobodziłem go nie bez trudności z niebezpiecznego położenia; tak bowiem był przelękniony ten niecnota, że nie mógł się podnieść o własnéj sile. — Zwróciłem następnie uwagę jego na obejście się moje podczas bitwy, wzywając go na świadectwo, żem do niéj nie należał, i że dobrowolnie w jego ręku zostałem; w końcu radziłem mu, aby się udał do zamku, zebrał swoich podwładnych i pośpieszył na pomoc ranionym. Ale widząc, że bojaźń odebrała mu wszelką władzę i przytomność umysłu, musiałem sam go zastąpić. Uszedłszy kilkanaście kroków, zawadziłem nogą o ciało leżącego w poprzek drogi człowieka, — był to pan Andrzéj Fairservice, który chociaż zupełnie zdrów i silny, obrał przecież te poziome położenie, nie chcąc słyszyć kul świstu, i unikając razów szabli, w czasie chwilowego zamięszania. Uradowany żem go spotkał, rozkazałem mu iść za sobą i wróciłem nie spytawszy nawet, jakim sposobem znalazł się na pobojowisku.
Piérwszym przedmiotem starań moich był Rashleigh. Gdym się zbliżył ku niemu, wydał jęk przeraźliwy z bólu i wściekłości, lecz nie przemówił ani słowa. Przy pomocy Andrzeja zaniosłem go ostrożnie do powozu, a oddawszy podobną przysługę dwom innym ciężko ranionym, zmusiłem w końcu Jobsohna aby wsiadł do pojazdu i wspiérał pozbawionego sił Rashleigha. Wykonał zalecenie moje z miną człowieka, który nie rozumié połowy tego co do niego mówią. Zwróciwszy natenczas konie, wprowadziliśmy je zwolna wespół z Andrzejem na dziedziniec zamku.
Ci co w samym początku opuścili miejsce potyczki, weszli już doń ubocznemi drogami i roznieśli wieść, że Rashleigh, Jobsohn i wszyscy ich towarzysze, rozsiekani zostali w końcu sąsiedniéj ulicy przez regiment szkockich górali; — zbliżając się przeto do zamku, usłyszeliśmy już zdaleka szmer jakby roju pszczół wylatujących z ula. Gdyśmy stanęli przed gankiem, Jobsohn, który powoli zaczął odzyskiwać przytomność, wołał przeraźliwym głosem, aby powóz co najprędzéj otworzono. Pilno mu było wysiąść, bo jeden z towarzyszów podróży skonał przed chwilą i gniótł go całym ciężarem skostniałego ciała.
Rashleigh Osbaldyston żył jeszcze; ale krew z rany jego płynęła tak obficie, że cały spód pojazdu był nią zbroczony, a ślady jéj widać było począwszy od drzwi wchodowych, aż do jadalnéj sali, dokąd go zaniesiono, i złożono na wielkiém krześle z poręczami, na którém stryj mój zwykł był siadać. Natenczas jedni wołać zaczęli, aby coprędzéj krew utamować, drudzy, by jak najrychléj sprowadzić lekarza, a żaden z przytomnych nie śpieszył z wykonaniem rozkazów.
— Dajcie mi pokój i nie męczcie mię napróżno! — zawołał ranny, — czuję że żadna pomoc na nic mi się nie przyda. — Podniósł się nieco, i chociaż cień śmierci osiadł już na jego powiekach, przemówił jednak do mnie silnym głosem: — Przybliż się kuzynie Franku! — Chcę ci tylko powiedzieć, że skon bliski w niczém nie zmienia uczuć moich ku tobie. — Nienawidzę cię, — nienawidzę równie mocno leżąc krwią zbroczony przed tobą, jak gdybym zdrów i silny deptał z pogardą po karku twoim.
— Przecież ci nie dałem żadnego do takiéj nienawiści powodu, — rzekłem, — a teraz przez wzgląd na duszę twoją, pragnąłbym, abyś przynajmniéj w téj ostatniéj chwil!....
— Dałeś mi liczne i bardzo liczne powody, — przerwał Rashleigh. — W miłości, — widokach sławy lub zysku, wszędy cię na drodze méj spotykałem; wszędyś mi przeszkodził. — Miałem być chlubą domu ojca mego, stałem się jego zakałą, — ty jeden jesteś tego przyczyną. — Trzebaż by jeszcze majątek mój przeszedł w ręce twoje? — Bierz go, — a razem z nim przekleństwo umierającego człowieka.
Zaledwo wyrzekł te straszliwe słowa, oparł głowę o tył krzesła, przewrócił oczy, zadrżał, i wyzionął ducha, — ale wyraz nienawiści i gniewu, na twarzy jego pozostał.
Zamilczę o dalszych szczegółach tego okropnego obrazu, — powiem ci tylko Treshamie, że śmierć Rashleigha uczyniła mnie spokojnym panem dziedzictwa moich przodków, a Jobsohn widział się zmuszonym zeznać, iż podane przeciw mnie zaskarżenie o mniemany udział w zbrodni stanu, nie miało żadnéj zasady, i że je uczynił na żądanie Rashleigha, aby mi przeszkodzić zajęcia Osbaldyston-Hallu. — Łotr ten odsądzony późniéj od urzędu, okryty powszechną wzgardą, skończył życie w największéj nędzy.
Przyprowadziwszy interesa moje do porządku, wyjechałem natychmiast do Londynu, opuszczając skwapliwie miejsce, które mi tyle smutnych wydarzeń przywodziło na pamięć. — Długo z najżywszą niespokojnością oczekiwałem wiadomości o losie miss Vernon i jéj ojca. — Nakoniec Francuz jakiś przybyły do Anglii w interesach handlowych, wręczył mi list od Djany, w którym z niewymowną radością wyczytałem, że szczęśliwe wysiedli na brzegi Francyi.
Z listu tego dowiedziałem się również, iż ukazanie się Mac-Gregora właśnie w najpilniejszéj potrzebie, nie było skutkiem trafu. — Wszyscy, należący do powstania, pragnęli mocno ułatwić hrabiemu Vernon ucieczkę, gdyż jako dawny i zaufany domu Stuartów powiernik, miał w ręku swoim dowody, za których odkryciem połowa szkockiéj szlachty mogłaby uledz nieszczęściu. — W tym celu zwrócili oko na Rob Roy’a znanego z męstwa i zręczności; jakoż nie zawiedli się w oczekiwaniu. — Pomimo zabiegów Rashleigha, o których ci wyżéj nadmieniłem, potrafił on uskutecznić dane mu polecenie, a uwolniwszy z rąk nieprzyjaciół hrabiego i jego córkę, zaprowadził ich szczęśliwie do pobliskiego portu, gdzie okręt na nich oczekiwał.
Tenże sam Francuz powiedział mi, że sir Fryderyk znękany długoletniemi trudami, zapadł w chorobę, podług zdania lekarzy nieuleczoną; — że córkę swoją umieścił w klasztorze, i że życzeniem jego było, aby do zakonu wstąpiła.
Po odebraniu tych nowin, postanowiłem wyznać otwarcie ojcu memu skłonności serca i zamiary moje. — Zrazu zdawał się nierad słyszyć, iż chcę pojąć za żonę osobę katolickiego wyznania, ale pragnął mocno „ustalić los swego jedynaka“ (te były jego słowa), a przytém chciał mi wynagrodzić gorliwość, z jaką, pomimo jawnego wstrętu, dopomagałem mu w czynnościach handlowych. — Po krótkim więc namyśle, i kilku pytaniach, na które dałem mu zaspakajające odpowiedzi, rzekł w końcu:
— Niespodziéwałem się nigdy, aby syn mój został baronem; a tém bardziéj, aby szukał małżonki w jednym z klasztorów Francyi, — ale tak przywiązana i posłuszna córka, nie może być złą żoną, — poszedłeś za wolą moją Franku, gdyś zasiadł w kantorze, słuszna jest, abyś poszedł za swoją pod względem wyboru żony, — niech cię więc Bóg błogosławi.
Nie zwłócząc ani chwili, wyjechałem natychmiast do Francyi. — Wiadomy ci Treshamie pomyślny skutek mojéj podróży. — Wiesz jak długo i szczęśliwie żyłem z moją Djaną, wiész ile łez wylałem na jéj grobie, — ale tego nigdy wiedziéć nie możesz, ile była godną przywiązania, téj wiecznéj żałoby jaką w sercu nosić po niéj nie przestanę.
Te były główniejsze młodości mojéj wypadki, inne bowiem, jakie mię spotkały w dojrzalszym już wieku, nic szczególnego w sobie nie mają, i nikomu nie są lepiéj wiadome jak tobie Treshamie, który z tak rzadką i stałą przyjaźnią dzieliłeś ze mną życia tego smutki i pociechy.
Dodam tylko, że lubo od owéj chwili kilkakrotnie zwiedziłem Szkocyją, nigdy jednak nie zdarzyło mi się spotkać mężnego górala, który grał główną rolę w zdarzeniach, jakie ci opisałem. — Powiadano mi, że mimo wszelkich usiłowań licznych i możnych nieprzyjaciół, potrafił się utrzymać do późnéj starości w zwykłem swojém schronieniu nad jeziorem Lomond; i że rząd krajowy patrzał w końcu przez szpary na szczególny urząd opiekuna hrabstwa Lennox, urząd, który sam sobie utworzył, i w skutku którego wybierał od mieszkańców czarne kontrybucyje tak regularnie, jak kto inny dochody z własnego majątku. Zdawało się niepodobieństwem, aby człowiek ten mógł zwykłym trybem zakończyć życie, — tak się przecież stało. — Około 1736 roku umarł spokojnie na łonie rodziny, i dotąd wspominany jest w Szkocyi, podobnie jak Roben-Hood w Anglii, to jest jako przyjaciel ubogiego, a postrach bogacza, posiadał bowiem te przymioty serca i umysłu, jakie mogą być ozdobą w każdym innym zawodzie.
Andrzéj Fairservice, który do śmierci był ogrodnikiem w Osbaldyston-Hallu, często lubił powtarzać:
— Są ludzie, których ani ganić, ani chwalić niepodobna, — do takich należy Rob-Roy.

KONIEC.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Walter Scott i tłumacza: Michał Grubecki.