Roboty i prace/Epilog
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Roboty i prace |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1875 |
Druk | Józef Unger |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Nadzwyczaj szczęśliwym trafem dla tych scen kreślonych z natury, które do powieści prawidłowéj nie roszczą najmniejszego prawa, epilog wypadł, jakiego najklasyczniejszy romans mógłby im pozazdrościć.
Od wieków wiecznych przyjętém jest, że powieść, jak nasze bajki ludowe, musi się zamknąć weselem. Czytelnik naówczas uspokojony o losy bohaterów, którzy choćby przez miodowy miesiąc muszą być trochę szczęśliwi, zamyka książkę i przebacza autorowi, jeśli go za długo ciągnął za sobą po labiryntach, wiodących do tego wonnego wirydarza.
W parę miesięcy po opisanych wypadkach, gdy szkoła, wyrestaurowana przez Płockiego, została uroczyście otwartą w jego obecności przez profesora Milanowicza, który przy téj zręczności dobitnie zarekomendował dobroczyńcę ludu odległéj potomności; gdy Fabrycz stary wdział już mundur dyrektorski z łaski tegoż wspaniałomyślnego człowieka; gdy i koléj nowa przyznaną została młodemu entreprenerowi; gdy dwa banki zaszczycone zostały wyborem jego do rady zawiadowczéj, nadzorczéj, finansowéj, administracyjnéj... słowem, gdy Płocki jaśniał już w całym blasku zasług swoich: postanowił świetne wyprawić wesele dla człowieka, którego, jak po cichu mówił, wyciągnął z ukrycia i otworzył mu przyszłość.
Tym człowiekiem był nieszczęśliwy Piętka, ofiara pięknych oczów panny Eulalii, która wcale się nie domyślała, jak wiele dla niéj poświęcił.
Cała ta sieć zręcznie utkana, w którą wpadł człowiek, chlubiący się swą przenikliwością, spostrzegacz i badacz charakterów, dla niego i dla narzeczonéj pozostała tajemnicą. Być bardzo może, iż Piętka chwilami domyślał się potrosze, że go schwytano, nie był jednak tak zarozumiałym, ażeby przypuszczać, że takich zabiegów mógł się stać godnym. Miłość pierwsza w życiu, silna prawdziwa, młodzieńcza, odejmowała mu zwykłe jasnowidzenie. Przed sobą miał tylko piękną swą narzeczoną, nic więcéj, a nad nią szczęścia przyszłego marzenie unoszące się, jak aureola złocista.
Płocki potrzebował się popisać z tém weselem, wystąpić, okazać wspaniałomyślność, jaką mu przyznawano. Pamiętał o tém, że się takie popisy opłacają płaskiém uznaniem ogólném, które się potém w każdym interesie zużytkować daje.
Przygotowania więc do wesela były wielkie, wspaniałe; podarki dla kuzynki przepyszne, czułość dla obojga państwa młodych rozrzewniająca...
Niestety! Płocki, który pamiętał swe ostatnie przy dawném rozstaniu z Piętką rozmowy, jedno miał jak kamień na sercu... widział trudność a raczéj zupełne niepodobieństwo przekonania Piętki, który go znał do głębi, że to wszystko, co czynił, pochodziło z serca nie z rachuby, z uczucia, nie dla popisu.
Smutna twarz Oresta, jego zakłopotanie, milczenie, upokorzenie widoczne, były dla p. Julijusza symptomatem dowodzącym, że Piętka pamiętał dobrze, z kim miał do czynienia. Sprobować więc przynajmniéj zapragnął ująć sobie Piętkę, jedyne niezamydlone oczy, które widziały jasno, okryć tumanem, jaki na inne narzucał.
Zbliżało się wesele. Piętka wysilał się na przygotowanie domu, choć skromnie odpowiadać mogącego położeniu i stosunkom swéj narzeczonéj. Biegał więc zajęty, zmęczony, a że nie życzył sobie ani wzywać, ani przyjąć pomocy żadnéj od Płockiego, przychodziło mu z niemałą trudnością wydołanie wszystkiemu. Wprawdzie panna Eulalija zaklinała go, aby nad siły się nie porywał, ażeby wszelkiego nienawistnego jéj wyrzekł się zbytku, miłość własna nie pozwalała pokazać mu się tak bardzo ubogim w chwili, tak w szczęście bogatéj. Piętka miał wielu przyjaciół i wybrnął z tych trudności zwycięzko... W ostatnich dniach oddychał wolniéj. Panna Eulalija z Płocką wyjechały jeszcze na parę dni do Berlina po jakieś niezbędne dopełnienia wyprawy. P. Julijusz był sam w domu.
Jednego wieczora odebrał od niego kartkę Piętka, zapraszającą koniecznie na herbatę. Stało w dopisku, że sami być mieli; odmówić nie było ani powodu, ani sposobu. Około ósméj więc Piętka poszedł i znalazł się w saloniku Płockiego, który przy lampie przepatrywał jakieś notatki.
— Mój Boże, odezwał się, witając go, Julijusz, jak dziwnie ten wieczór dzisiejszy przypomina mi ów, o którym ty pewnie zapomniałeś, no przypomnij, gdyś do drzwi moich zapukał, oznajmiając mi o bytności ks. Nestora w miasteczku... Nie wiesz, iż się przyczyniła ta na pozór drobna okoliczność do ułatwienia przyszłéj mojéj karyjery... wielce ci winien jestem.
Podał mu rękę, Orest zdziwiony nieco usiadł.
— A mój drogi, westchnął gospodarz, minę sobie tworząc pełną kompozycyi zabawnéj, ile się to rzeczy od tego czasu zmieniło!! Nie uwierzysz... jak ja sam, tak jest, ja czuję się zmienionym, innym...
Okoliczności, życie, doświadczenie... oddziałały na mnie.
Piętka się rozśmiał.
— Julijuszu kochany, zawołał, czyż przez nałóg i ze mną chcesz grać komedyją, porzuć tę próbę! Znamy się nadto a ja w metamorfozy pawiów na orły nie wierzę.
— Spodziewałem się, że to powiesz, westchnął Płocki. Nie mogło być inaczéj. Wierz więc, nie wierz... powiem ci szczerze, jestem innym...
— Nabrałeś doświadczenia...
— Tak jest, lecz ono mi wskazało, że się myliłem w wielu zasadach...
— Naprzykład? obojętnie zapytał Piętka.
— Byłem egoistą, dziś nim nie jestem... Maryja mnie poprawiła...
— Słuchajno, odezwał się Piętka, ja nie jestem spowiednikiem... dajmy temu pokój, mówmy o czém inném...
— Jak chcesz, rzekł Płocki, podsuwając mu papier. Spójrz no na to... Jest to potwierdzona koncesyja kolei...
— A! to rozumiem, winszuję ci...
— Powinszuj zarazem sobie, odezwał się Płocki, wpisałem cię jako wspólnika.
Piętka mocno zdziwiony stał chwilę pomieszany.
— To najlepszy komentarz do mojéj poprzedniéj spowiedzi, dodał Płocki. Gdybym był egoistą po dawnemu, mógłbym był koncesyją całą utrzymać przy sobie. Przecież mąż mojéj siostrzenicy nie byłby mi czynnéj pomocy odmówił. Natomiast daję ci współkę i połowę zysków... przyznajże...
— Bohatersko się znajdujesz istotnie, rozśmiał Piętka. Mogłoby to kogo innego zachęcić do rzucenia się na spekulacyje, ale ja...
— Jakto? cóż myślisz?
— Myślę być szczęśliwym.
— Czy to przeszkadza jedno drugiemu.
— Takbym sądził!
— Ja myślę inaczéj i mam nadzieję, że Eulalka cię przekona, a ty nie odmówisz iść za mną.
— Ale ja wiem, począł po chwili, co cię odstręcza odemnie — w tobie tkwi ta nieszczęsna przy ponczu rozmowa, którą po prostu mocny arak wywołał.
— Mój Julijuszu, rzekł Piętka, słowa dla mnie wielkiego znaczenia nie mają. Czytam ludzi w ich czynach... Już cię nieraz proszę, mówmy o rzeczach obojętniejszych. Wdzięczny ci jestem nieskończenie za dobrą twą wolę dla mnie... ale...
— Ale naturalnie podług staréj metody, obawiasz się, bym cię nie ciągnął dla tego, żeś mi jest pożyteczny? nie prawdaż! odezwał się Płocki.
Spojrzeli sobie w oczy.
— Grajmy lepiéj w szachy, rzekł Piętka, zapomnimy o czém inném.
Dobyto stoliczek z szachownicą i rozmowa się przerwała. Płocki był w złym humorze... ale go nie chciał okazywać. Po różnych przejściach i obojętnych kołowaniach, Juljusz nagle się odezwał:
— Sądź mnie jako egoistę obrzydliwego i jak ci się podoba, powiem ci szczerze, nie będę o ciebie spokojnym, dopóki ty do moich robót nie wejdziesz... obawiam się zawsze, byś do Werndorfa nie powrócił.
— Niestety! odparł Piętka, posuwając pionka, możesz zupełnie być bezpiecznym w tym względzie. Werndorf jest z tego rodzaju ludzi, którzy powracających nie przyjmują, kto z nim rozstał raz, ten się rozbratał na wieki... Gdybym nawet chciał i był tak pokornym, ażeby starać się o to, rzecz jest nie możliwa.
Płocki popatrzał, nie dowierzając.
— Dla czegóż ci zawsze jeszcze na pamięci Werndorf i lękasz się go, jak upiora? zapytał Piętka, potrafiłeś zwyciężyć olbrzyma, który rzeczywiście stokroć był silniejszym od ciebie... Zdobyłeś wszystko, czegoś pragnął... nasycasz się tém, że cię opinija wynosi nad niego... czego ci potrzeba więcéj?
Spojrzał na Płockiego, którego zaciśnięte usta świadczyły o wewnętrznym gniewie.
— To wszystko prawda, stłumionym głosem odpowiedział Płocki, ale ten człowiek dowiódł mi swém postępowaniem tak upokarzającéj wzgardy, że mu jéj przebaczyć nie mogę... Usunął się, nie racząc nawet walczyć ze mną... Sądziłem, że się potrafię zbliżyć.
Ruszył ramionami Piętka.
— Szach Królowéj! zamilkli...
W tydzień po tém pół miasta zaproszone było na wesele... Przepyszny dom nowego bogacza jaśniał wyświeżony, przybrany, ozdobny we wszystko, co tylko pieniądz dostarczyć może.
Kościół w oznaczonéj godzinie pełen był ciekawych, przypatrywano się nadciągającym ekwipażom, wysiadających strojom, całemu przepychowi, który towarzyszył weselu ubogiego człowieka i raz jeszcze stugębna sława powtarzała, że to wszystko było dziełem Płockiego. Rósł więc ów spekulant, który opiniją kupować umiał tanio, aby ją drogo odprzedać, rosła wziętość, wiara w niego i miał prawo uśmiechać się, spoglądając na ciekawe tłumy, którym się tak potrafił narzucić.
Przepyszny obiad. Lukullusowa uczta czekała nowożeńców w największéj sali domu... Sproszeni goście należeli do wszystkich warstw społeczeństwa... na ich czele znalazł się książę Nestor, który prowadził do ślubu pannę młodą. Hrabianka Cecylija proszoną była za druchnę, ale usłyszawszy to, o mało serdecznego nie dostała śmiechu.
— Chcecie chyba, żeby się na głos ze mnie śmiano w kościele! z mojéj żółtéj twarzy i starego panieństwa! A piękniebym się wydawała w białéj sukni z bukietem u boku. Wiecie, że jesteście przedziwni...
Przybyła jednak na obiad i jadła z apetytem, żartując sobie ze wszystkiego i ze wszystkich według zwyczaju...
Przy toastach były krótkie przemowy. Ks. Nestor wniósł sam zdrowie... gospodarza owéj świetnéj gwiazdy, która chmurny rozświecała horyzont... Nadworny poeta wystąpił z wierszykiem humorystycznym, słowem nie brakło nic, cokolwiek świetności obchodowi dodać mogło i nazajutrz w trafnie zredagowanym pomieścić artykuliku o przyjęciu mnogich przyjaciół domu z prawdziwie „słowiańską gościnnością.“
Po obiedzie grała muzyka, krążyły jeszcze kielichy, goście w różowych humorach rozczulali się dla gospodarza i ściskali, czując szczęśliwemi... gdy przechodzącego księcia Nestora schwyciła w gabinecie paląca cygaretkę hrabianka Cecylija...
— Eh bien, mon prince, nous y sommes! zawołała ze śmiechem, łapiąc go, niechże ja stara, biedna i łaknąca dobrego obiadu, mais vous!
Książę się najeżył, usłyszawszy to...
— Mości książę! dodała nieubłagana panna, co na to powie hrabina? co inni? nous dérogeons diablement, nieprawdaż... a tak kochamy tego Płockiego... Ah c’est parfait. Jak on, zostawszy się sam, za boki trzymać musi... Il nous a mis tous dedans. Jenijalny i prawdziwie jenijalny człowiek!
Książę się obejrzał, lękając, aby kto niepodsłuchał.
— Co téż pani mówi, czy się to godzi? szepnął, ruszając ramionami. Wolno sobie pani żartować, ale ja envers et contre tous biorę jego stronę i mam odwagę mych przekonań.
— Wiesz książę, to bardzo, bardzo pięknie, rozśmiała się hrabianka i c'est chevaleresque... Pasztet był wyborny i szampan znakomity... w tych rzeczach są niedorównani...
Książę Nestor skrzywiony się wymknął, powiodła za nim oczyma.
— A propos, zawołała za odchodzącym, braknie mi hrabiego Adama, czyżby go tu nie było?
— Hrabiego nie ma istotnie, rzekł książę, rad z obrotu rozmowy, mówiono mi, że był proszony i że dostał fluksyi.
— Cela vient à point! rozśmiała się hrabianka.
W drugim końcu salonu Nurski mocno rozweselony toastami, w które go zapędzono, nie zupełnie pan już języka i myśli, uczuł niezmierną potrzebę ucałowania i uściskania kuzynka Płockiego, którego był wielbicielem.
— Słuchaj Julku, zawołał, biorąc go w pół, ażeby mu się nie wymknął, doszedłeś swoim rozumem i mocą do tego, że ci książęta dworują, dorobiłeś się fortuny, znaczenia, chytro i mudro... O! ja cię znam na wylot! Coś tylko chciał, toś zrobił, niech cię kaci porwą... Udało ci się... ale, jakże to tam w szkołach mówili o kapitolu i tarpejskiéj skale? hę? rozumiesz, trzymaj się bratku dobrze, bo cię diabli wezmą.
E! e! nabroiłeś kochanie...
Począł go ściskać, śmiejąc się.
— E! nabroiłeś djabelnie... trzymajże się a dobrze... Już to słowa nie masz, że my cię téż, naszego kochanego będziemy podtrzymywali, to się rozumie... ale musisz się i ty sam pilnować, bo djabli wezmą...
Śmiał się, Płocki w objęciach jego bladł i potniał.
— Już cię pewno nikt tak nie kocha, jak ja i tak ci dobrze nie życzy... ale znamy się, jak łyse konie... a ja wszystko wiem... Gdy kto tak wysoko wylazł, musi dosyć ekwilibrijum utrzymywać, aby nie padł.
Ścisnął go raz jeszcze... a tuż pijaniuteńki Wytrychiewicz z kieliszkiem w ręku nadchodził z twarzą rozognioną i promieniejącą.
— Raz jeszcze zdrowie pryncypała! zawołał, i hura! a kto nie wypije, to go w łeb! niéma, jak on jeden na świecie...
— Tak, jeden jest Bóg a Machomet jego prorok! dorzucił Nurski, słowo honoru... Ale pilnuj się kochanku... bo cię djabli wezmą!!
Ze wszystkich słodyczy, jakie tego dnia połknął Płocki, nie wiem, dla czego utkwiła w jego pamięci tylko ta śmiesznogroźna przestroga!