Rodzina de Presles/Tom I/XVI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Rodzina de Presles
Data wyd. 1884-1885
Druk Drukarnia Noskowskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Amours de province
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XVI.
DEMONY PRZY PRACY.

Pozostawiliśmy Diannę de Presles, owiniętą wielkim szalem, opartą o futrynę okna otwartego w pokoju Estery i błądzącego nieuważnem spojrzeniem w ciemnościach, w których tonął widnokrąg, gdy tymczasem widmo, co przybrało na siebie rysy Jerzego Herberta, stawało wciąż przed jej myślą.
Chwilami oczy Dianny, zmęczone zagłębianiem się w dalekiej ciemności, zbiegały na park i taras.
W parku, z pośród gałęzi wielkich drzew widać było przebłyskujące migotliwe światełka w pewnych odstępach, jak chmary świętojańskich robaków świecą pod krzakami, różnokolorowe ogniki illuminacyi. Było to oryginalne zarazem i urocze.
Co do tarasu, który bezpośrednio i dokładnie widzieć mogła młoda dziewczyna, oświetlony on był tak, jakby go oblewało potokami swego światła południowe słońce, dzięki olśniewającej jasności oświetlenia pawilonu.
Nagle uwagę Dianny zajęło całkowicie nowe zjawisko, z którego nie mogła sobie żadną miarą zdać sprawy.
Blaski liczne i świecące jak błyskawice zdały się gonić po jednej z najciemniejszych części parku, i kierowały się szybko ku tarasowi.
— Co to być może? — zapytywała się panna de Presles z niejakiem zadziwieniem, bez najmniejszej wszą leże obawy.
Jakże można, w istocie, przypuścić jakieś zagrażające niebezpieczeństwo, kiedy o piętro niżej pod nią wesoła odzywa się orkiestra i dwieście osób oddaje się z zapałem przyjemności wspaniałej zabawy?...
Jednakże dziwne te ogniki zbliżają się widocznie z szybkością, która wydała się Diannie tem fantastyczniejszą, że spoglądała na ten pochód z wysokości.
Nakoniec dosięgły krawędzi tarasu... minęły już ostatnie wielkie drzewa i naraz rozsypały się po całym tarasie.
Wówczas Dianna. mogła już rozróżnić dziesięciu ludzi, dziesięciu murzynów, demonów dziesięciu, dziwacznie przybranych, wstrząsających pochodniami, a migających w powietrzu ostrzami noży, co sypały błyskawice.
Panna de Presie doznała wrażenia podobnego do nagłego ogłuszenia... zwątpiła naraz o własne przytomności, o swych zmysłach... przetarła obu dłońmi po kilkakroć oczy:
— Czy to śni mi się?... Sądziła, że to chyba jakaś hallucynacya, jakieś optyczne złudzenie lub może jakieś przebranie się kogo z zaproszonych, wszystko wreszcie, prócz tej rzeczywistości straszliwej i ze wzrastającą trwogą powtarzała sobie:
— Ale cóż to być może, co to być może?...
Na nieszczęście nie długo trzeba było czekać na rozwiązanie straszliwej zagadki.
Czarni ludzie, wstrząsając pochodniami, nie zwolnili bynajmniej szybkiego swego biegu... tak dosięgli pawilonu, który nagle otoczyli kręgiem ognia... płonąca żywica dotknęła płócien pawilonu w dziesięciu naraz miejscach i długie płomienne języki poczęły lizać ściany lekkiego budynku, równocześnie rozległ się okrzyk straszny, dziki, okrzyk, co jak się zdało nie wychodził chyba z ludzkich piersi taki był przeraźliwy, taki nieludzki jakiś, okropny i wzbił się w niebo wraz z poczynającym się dymu obłokiem.
Jakby w odpowiedzi na ten zagłuszający okrzyk rozległy się straszne wołania trwogi, śmiertelnego przestrachu, krzyki agonii, rozpaczy.
Dianna blada, zgnębiona, drżąca wciąż jeszcze stała u okna.... Nie mogła już teraz wątpić o świadectwie własnych oczu... widziała, słyszała dokładnie; kolumny dymu wznosiły się aż do niej... języki ogniste oślepiały ją swym blaskiem... zgiełk, jęki, wycie piekielne wzrastało z każdą chwilą... już teraz nie zapytywała siebie, czy śni... zadawała sobie pytanie, czy nie oszalała!...
Trwało to dwie lub trzy minuty zaledwie.
Ten przeciąg czasu tak krótki wystarczył, aby nadać pożarowi niesłychane rozmiary... cały pawilon płonął jak krater wulkanu... zwoje płomiennych płócien powiewały jak ogniste flagi w powietrzu i niosły już pożogę na fasadę willi... płonęły żaluzye u okien, pękały szyby....
Dianna poczuła nagle, że ją obejmuje i okala wir dymu i płomieni... cofnęła się z krzykiem przerażenia i zapragnęła uciekać, ale wtedy doznała nagle tego, co się czuje czasami pod wpływem snu okropnego, który nas pozostawia bezsilnych i złamanych w godzinę przebudzenia...
Wydało jej się, że jej stopy wrosły w dywan posadzki jakąś nieziemską skrępowane potęgą, że nogi nagle sparaliżowane odmawiają noszenia ciężaru ciała. Daremnie usiłowała biedź, nie mogła postąpić kroku naprzód, a ta nieruchomość sprawiała jej niesłychaną, niewypowiedzianą męczarnię....
Dianna nic już nie widziała, nic nie słyszała zupełnie... w mózgu jej poczęła się robić próżnia... posadzka drżała, uginała się pod jej stopami, chwiała, jak łódź wstrząsana rozszalałemi falami... ściany kręciły się i tańcowały w koło niej jakimś piekielnym wirem....
Wyciągnęła machinalnie ręce, szukając podpory, jakiegoś punktu oparcia, do którego mogłaby się uczepić... ale ręce trafiały tylko na próżnię....
Wtedy wydarło się tylko z jej piersi długie westchnienie, jęk bolesny i padła na wznak bezprzytomna.


∗             ∗

Tymczasem galernicy dokonywali piekielnego swego dzieła z powodzeniem, które przechodziło o wiele najśmielsze ich nadzieje.
Przytwierdziwszy pochodnie do ścian pawilonu, rzucili się z wyciem podobnym do okrzyku wojennego pokoleń indyjskich na schody, prowadzące do pokojów pierwszego piętra, pozostawiając na stopniach niby krwawe ślady swego przejścia, trupy dwóch czy trzech służących zamordowanych po drodze.
Zjawienie się nagłe tych ohydnych potworów, uzbrojonych w pochodnie i noże, stało się hasłem panicznego popłochu. Było ich dziesięciu, zdało się przecież, że ich jest stu chyba, tak nagłemi rzuty ciskali się naraz na wszystkie strony na swe ofiary, z szybkością piorunu.
Pomiędzy oficerami, zebranemi dość licznie na balu, kilku powzięło zamiar odparcia napaści; ale oficerowie ci byli bez broni, a zresztą energia ich została obezwładnioną popłochem ogólnym, rozdzierającym jękiem ranionych, krzykiem wołających na pomoc, rozpaczą małżonków szukających żon swych w tym tłumie, matek biegnących na pomoc swym córkom.
Nakoniec z każdą minutą, niemal z każdą sekundą dym stawał się coraz gęstszym i owijał czarnym całunem przerażający ten chaos Natłoczonych bezładnie ludzi. Woskowe świece żyrandolów, stopione od gorąca, gasły.... Biegano, uciekano, walczono w półciemnościach w nieprzeniknionym obłoku, przerzynanym tylko tu i owdzie wielkiemi błyskawicami płomieni. Były to lekkie gazowe i muślinowe suknie, które tu i owdzie zapalały pochodnie napastników.
Pośród tego obrazu, którego niepojętej zgrozy nie umielibyśmy opowiedzieć, banda galerników nic spuszczała swego celu z oka.
Każdy z tych nędzników chwytał po kolei kobiety, których klejnoty wydawały im się tylko cennemi. Każdy zdzierał naszyjniki brylantowe z zakrwawionych ramion, rozdzierał uszy, aby tylko wyrwać z nich zdobiące je klejnoty i łamał wątle ręce, ściągając z nich bransolety.
Kilku mężczyzn rzuciło się bohatersko między katów a ofiary, ale padli niebawem przeszyci razami noży.
Wkrótce trwoga stała się powszechną, trwoga podobna do tej, jaka w ciężkich dniach 1793 roku nie dozwalała mordowanym zliczyć mordujących!... Każdy myślał tylko o ucieczce, a ponieważ pożar pawilonu czynił ucieczkę niemożliwą od strony parku, tłum, który stracił zupełnie głowę, cisnął się, w kłąb jeden zbity, przewracający się, depcący wzajem ku schodom głównym willi.
Tu miały miejsce sceny takie, jakich tylko historyczne annały zachowują straszliwą pamiątkę, a których przykłady łatwoby nam przyszło przytoczyć.
Zapożyczymy tu najwybitniejsze z nich tylko; taką uroczystość 16-go maja, na przykład, kiedy to plac Ludwika XV widział tyle krwi płynącej z okazyi małżeństwa delfina i Maryi Antoniny, lub bliżej nas jeszcze taki bal, wydany przez księcia Schwartzenberga, ambasadora austryackiego, ku uczczeniu związku cesarza Napoleona I z arcyksiężną Maryą Ludwiką.
Przypomnieć sobie łatwo jeszcze, że pożar wybuchnął podówczas nagle w pałacu księcia na ulicy Mont Blanc, dziś noszącej nazwę Chaussée d’Antin, że niezliczona ilość ofiar została poduszonych lub zadeptanych z powodu samego tylko faktu przestrachu, który zamienił się w kompletną frenezyę tłumu, pragnącego uciec przed niebezpieczeństwem; że żona ambasadora i jej córka znalazły śmierć w tym popłochu, a wiele innych rozdeptanych zostało pod stopami uciekającej ciżby.
Na balu w Willi Salbertów, jak na owych uroczystościach w 1770 roku lub na festynie austryackiego ambasadora, strach zabił w ludziach wszelkie szlachetniejsze uczucia i jedynem hasłem zaproszony cis, zdało się być: Każdy za siebie.
Tylko, że do tej pierwszej połowy znanego hasła nikt nie pomyślał dorzucić jej uzupełnienia: A Bóg za wszystkich!!
Skróćmy opowieść i tak już za długą może, tych scen przerażających! Nadeszła chwila wreszcie, w której przywódzca galerników uznał, że łup był już dostatecznym... zresztą rozliczał on przezornie, że nie należy napadniętym pozostawiać czasu do rozejrzenia się w sytuacyi i policzenia sił własnych! Wśród pokojów domu, stojącego w płomieniach, rozległo się nagle puhanie puszczyka.
Opryszki, posłuszni głosowi, który kierował nimi w powodzeniu, natychmiast zebrali się w koło Cocodrille’a.
Utworzywszy zwarty czworobok, najeżony groźnemi ostrzami noży, mała gromadka rzuciła się w stronę tłumu, który dusił się w kurytarzach i na schodach, obaliła nagłem swem natarciem oszołomiony tłum uciekających, zrobiła sobie pośród nich wyłom, jak to czyni dzik osaczony przez psów sforę, przeszła następnie po ciałach, depcąc je podkutemi swemi stopy i opuściła willę pełną krwi i ognia, rzucając na pożegnanie dziki i tryumfalny okrzyk i potem, zawsze w najwzorowszym porządku, z nożami w jednej, a pistoletami w drugiej ręce utonęła w ciemnościach nocy opustoszałych pól wioski.
Ani jeden z rabusiów nie poniósł choćby najlżejszego obrażenia w czasie tej wyprawy, trwającej ogółem zaledwie kwadrans.
W tejże samej właśnie chwili, w której oddziałek galerników dokonywał zwycięzkiego swego odwrotu, Marceli Labardès, nawpół szalony pod wpływem swego dziwnego upojenia, ukazał się na skraju parku, u prastarych drzew, które odgraniczały taras.
Przed nim pawilon, strawiony ogniem zupełnie, rozpadał się już cały... resztki słabego dachu opadały jak grad ognisty na podłogę zamienioną, w jedno wielkie ognisko. Nie było już i śladu z oszklonej galeryi łączącej pawilon ze schodami willi, a stopnie tych schodów niknęły pod nawałem nagromadzonych tu szczątków, z pośród których chwilami wybuchał płomień. Wszystkie niemal okna frontonu wyrzucały potoki czarnego dymu, niosącego z sobą kaskadę iskier. Bez wątpienia za chwil kilka cała willa stanie się olbrzymiem jednem ogniskiem.
Aby stawić czoło tym popękanym marom, rozsypującym się schodom, zapadającym już sufitom, aby biedź z radością w sercu na śmierć, jeśli nie pewną to przynajmniej więcej niż przypuszczalną, na to zaprawdę trzeba było być szaleńcem....
Ale, acz przechodnie, szaleństwo Marcelego nie mniej było najzupełniejszem, a potem, jak powiedzieliśmy, pożar ten właśnie przyciągnął młodzieńca....
Rzucił się przeto z dziką radością, z jakiemś upojeniem szalonem w dopalający się pawilon.... Wokół niego, pod nim, przed nim, wszystko stało w płomieniach.... Oddychał gorejącem powietrzem... włosy jego, powieki, wąsy płonęły.... By je ugasić, przesuwał dłońmi to po głowie, to po twarzy ale nie chłodnął bynajmniej w swym zapale....
Doszedł do stopni schodów, przebiegł je i wpadł jak wicher do wnętrza willi.
Dokąd szedł? — Sam nie wiedział. — Czego chciał? — Nie miał o tem pojęcia.... — Alboż wie co czyni, czego chce ten, którego demon obłędu unosi na swych skrzydłach w głębię przepaści?...
Po kilkakroć w opustoszałych salonach Marceli potknął się o ciała...
Pochylił się nad niemi, aby je podnieść... ale ciała te opadały natychmiast bezwładnie i młodzieniec spostrzegał, że pełno krwi miał na dłoniach.
— Umarli! — szepnął... — umarli!... wszyscy pomarli!!!
I to odkrycie przyjął długiem wybuchem śmiechu, hałaśliwego i połamanego śmiechu szaleństwa... potem szedł dalej pośród wzrastających płomieni i dymu z każdym krokiem gęstszego, szedł dalej w ten pochód bez przyczyny, w to poszukiwanie bez celu.
Przed nim znajdowały się szerokie schody... w szedł po nich na górę. Tu, w górze poczynała się długa galerya, którą się puścił bez namysłu. Upał był dławiący, brak zupełny powietrza do oddechu.... ostre wyziewy zwęglonego drzewa oślepiały go i dławiły. Instynkt zachowawczy wziął wreszcie górę nad samymże szaleństwem... porucznik zawrócił, opierając się o ściany, aby nie upaść.
Nagle potknął się... noga jego, tak jak w salonach pierwszego piętra, potrąciła o jakieś ciało rozciągnięte na podłodze.
Marcel pochylił się i podniósł to ciało tak jak podnosił tamte.. w rękach poczuł powiewne jakieś szaty... dotknął ciepłego ciała i dwojga ramion obnażonych... posłyszał zaledwie dosłyszalny szmer słabego westchnienia.
— A! — zawołał z wyrazem tryumfu, — to kobieta!... no i ta żyje!...
Ta kobieta zemdlona, jak to odgadnęli już zapewne nasi czytelnicy, była to Dianna do Presles... piękna Prowansalka!...
Marceli ujął ją w swe ramiona, oparł o piersi i rzucił się wraz z nią ku schodom, bo pojmował to niejasno, że jeśli pozostanie tu bodaj minutę jeszcze upadnie zemdlony obok swego ciężaru.
Ale trudnem było niezmiernie, jeśli już nie zupełnie niepodobnem, zoryentować się pośród kłąbów duszącego dymu, który rzucał na przedmioty zasłonę to szarą to znów szkarłatną odblaskiem płomieni. Instynkt posłużył tu lepiej młodzieńcowi, niżby to był uczynił namysł największy. Zawrócił ku schodom, po których zbiegł spiesznie, a był już czas największy, w chwili bowiem, w której dosięgnął pierwszego piętra, cała posadzka galery i, którą przed chwilą opuścił, zawaliła się z ogłuszającym łoskotem i przez kilka sekund kamienie, belki, deski spadały i krzyżowały się nad głową szaleńca i unoszonej Dianny, nie dotykając ich przecież.
Porucznik przebiegł napowrót płonące salony i jak salamandra, brnąc pośród nagromadzonych głowni, dotarł do miejsca, w którem przed pół godziną wznosił się jeszcze pawilon.
Przypadek zdarzył, że w chwili, w której Dianna padała bezprzytomna w galeryi, szal, który Estera de Fresnaye zarzuciła jej była na ramiona, osunął się i okrył twarz jej i głowę całą, jak tajemnicza zasłona Turczynek. Dzięki temu szalowi, ani ciała, ani włosów młodej dziewczyny nie dotknęły nawet płomienie i piękność Dianny pozostała nietkniętą, wówczas gdy Marceli z twarzą osmoloną do niepoznania, ale wolny od ran napychał w przepalone Holewy swych butów gorącą trawę tarasu.
Nadzwyczajne podniecenie młodzieńca, na skutek tej bohaterskiej eskapady, którą podjął, nie tylko nie rozproszyło jego upojenia, ale przeciwnie jeszcze dostarczyło mu nowego tylko żywiołu.
Marceli, wychodząc z tego pieca gorejącego, był niebezpieczniej jeszcze pijanym, możemy to utrzymymywać, niż w owej nieszczęsnej chwili, w której floret jego przebijał pierś komendanta Raula. Jedynie tylko jeszcze istniał w nim instynkt, jak to opowiedzieliśmy nieco powyżej. Inteligencya, sumienie, dusza zatonęły w wielkiej powodzi, w której zatonął jego rozum, Z temi opalonemi włosami, z poczerniałym wąsem i twarzą osmoloną i pogryzioną do żywego pocałunkami płomiennych języków, porucznik niemniej był strasznym od galerników z bandy Cocodrille’a. Ubranie rozsypywało się na nim w strzępy, a z pod nawpół rozpiętego munduru widać było koszulę powypalaną miejscami. Oczy jego błyszczały i przyciskał do piersi Diannę jak dzikie zwierzę, ciągnące swą zdobycz w las, aby ją pożreć!...
Uniknąwszy niebezpieczeństwa, Marceli, zamiast okrążyć wilię i iść oddać drogocenny swój ciężar w ręce tych, którzy niezawodnie rozpaczali już nad jego utratą, biegł gdzieś z nim w głąb parku, w samą jego gęstwinę.
Tak błąkał się bez celu przez kilka minut, aż wreszcie znalazł się przed jakimś małym budynkiem wiejskim w rodzaju chaty, zbudowanej z nieociosanego drzewa i pokrytej strzechą.
Drzwi jej były zamknięte.
Marcel wysadził je jednem uderzeniem ramienia i wszedł do wnętrza.
W głębi panowała ciemność głęboka....

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Po chwili porucznik wyszedł z tamtąd, ale sam jeden. Pijaństwo ustąpiło cudownie, twarz wyrażała dziwne wzburzenie, z oczu patrzało przerażenie, wstręt niemal jakiś do samego siebie.
— Ah! — zawołał szarpiąc się za piersi, — jestem nędznikiem!!.. Zasłużyłem na śmierć... trzeba dokonać wyroku!
I kierując się blaskiem pożaru, który wskazywał mu drogę, szedł ku willi.
We wnętrzu pawilonu głęboka panowała wciąż cisza...
Niezadługo Marceli, gnany wciąż naprzód tą niezmierną rozpaczą, która kazała mu biedź na śmierć, jak na dokonanie wyroku najwyższej sprawiedliwości, dostał się napowrót na taras.
Zamysłem jego nieodmiennym, nieodwołalną intencją było ukarać nieznany występek, tajemniczą swą infamię rzuceniem się w płomienie. Kilka sekund jeszcze a miała się począć expiacya, straszliwa expiacya, która nie pozostawiała nawet dość czasu na pokutę!...
W chwili gdy dochodził już do miejsca, Marceli zwolnił kroku... nie dla tego bynajmniej, aby postanowienie w nim miało słabnąć, nie dla tego, aby mu brakło doń odwagi, ale dla togo, że pragnął raz jeszcze przycisnąć do ust wizerunek pierwszej swej ofiary, pożegnać się z nią na wieki, po raz ostatni błagać ją o przebaczenie.
— A!... — szepnął, — szlachetny przyjacielu... w dniu twojej to śmierci winienem był umrzeć!!...
I ręka jego szukała medalionu na piersi, nadaremnie wszakże; portret komendanta zniknął bez śladu!...
Niechaj kto zechce lub raczej kto może podejmie się wytłómaczenia tego niepojętego dziwactwa człowieka, który skończył sąd z samym sobą i wydał już na siebie ostateczny wyrok, który bez drżenia, bez zblednięcia czyni się wykonawcą zapadłego wyroku i którego tak prosty, tak codzienny wypadek przejmuje i z gruntu odmienia w ostatniej chwili owo niezłomne postanowienie.
Czego nie mogła uczynić groza samejże kary, tego zguba medalionu dokonała jak cios piorunu.
Marceli dotknięty do żywego przerażeniem niezmiernem, nagle poczuł się słabym, bezsilnym... zachwiał się, zatoczył jak bez przytomny i byłby upadł na taras, gdyby nie to, że kilku młodych ludzi, którzy okrążyli willę walącą się, rzucili mu się na pomoc i w czas pochwycili go za ręce.
Byli to Jerzy Herbert, Edgard de Saint-Pons i inni współtowarzysze biesiady, której następstwa miały okazać się tak smutnemi dla porucznika.
— Puście mnie!... — wołał Marceli głuchym głosem, — puście mnie!...
Zrobił wysiłek ostatni, chcąc się wyrwać z rąk przyjaznych co go przytrzymywały, ale nagle zbrakło mu głosu, oczy się zamknęły i stracił przytomność.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.