Rodzina de Presles/Tom I/XVII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Rodzina de Presles
Data wyd. 1884-1885
Druk Drukarnia Noskowskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Amours de province
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XVII.
SMUTNE ODKRYCIE.

Silne poczucie zimna przyprowadziło Marcelego do świadomości życia. Otwarł oczy i zobaczył nie bez zdziwienia, że leżał rozciągnięty na sofie w pokoju sobie nieznanym i że okłady lodowe ściskały mu czoło. Dzień pierwszym zwiastował się brzaskiem i blaski jego walczyły z światłem dwóch świec.
Cztery czy pięć osób rozmawiało półgłosem u jednego z zagłębień okien.
Porucznik uniósł nieco głowę opartą na zwoju poduszek i popróbował zmienić poziomą pozycyę, zajmowaną dotąd.
Rozmawiający podeszli zaraz do niego i Marceli poznał Jerzego Herbert, Edgara de Saint-Pons i innych młodych ludzi, z którymi wieczerzał był dnia poprzedniego.
— I cóż, mój kochany, — ozwał się doń żywo Jerzy, — jakże ci teraz?...
Marceli tak zagadniony, w miejsce odpowiedzi zapytał wzajem:
— Alboż ja byłem chory?
— Chory, niezupełnie, ale cierpiący i to tak, nic dziwnego, żeś stracił przytomność... Prawdopodobnie nawet musiałeś przejść przez wielkie jakieś niebezpieczeństwa i musiałeś znajdować się w samymże pożarze... ubranie twoje, włosy i twarz świadczą o tem.
— Nie przypominam sobie... — wymówił półgłosem porucznik, którego pamięć w samej rzeczy obezwładnioną była wprawdzie chwilowo tylko, ale niemniej jak najzupełniej.
— Nic to dziwnego, — odparł Jerzy. — Ta zupełna u ciebie niepamięć czynów jest rezultatem głupiej i potępienia godnej nieostrożności moich przyjaciół i mojej własnej nieostrożności, o przebaczenie nam której błagam cię w imieniu mojem i moich towarzyszy....
— Nie wiem co chcecie powiedzieć... — wybąknął Marceli.
— Alboż i to zapomniałeś, że tej nocy, mimo iż nam powiedziałeś o straszliwych skutkach, jakie na organizmie twym wywiera wino, mimo okropną opowieść następstw jednej godziny pijaństwa, zmuszaliśmy cię poniekąd do spełnienia toastów, podnoszonych przez nas!...
— A! — zawołał porucznik, z prawdziwem przerażeniem, — teraz przypominam sobie... przypominam!...
I w samej rzeczy dość było jednego słowa, aby odemknąć napowrót wszystkie komórki pamięci Marcelego, zamknięte chwilowo. Zdarzenia ostatniej nocy stanęły teraz przed jego umysłem wyraźnie a nago i zadrżał na myśl o zbrodni, którą nowy napad pijaństwa obarczył jego sumienie.,.. A jednak Marceli nie chciał już umrzeć... gorączkowy szał zniknął już teraz... wzburzenie jego było uśmierzonem.. nie mógł już teraz myśleć z zimną krwią o samobójstwie, jako o wymiarze kary... a zresztą oficer, któryby zabijał się w przeddzień kampanii nie dorzucałżeby nowej infamii do poprzedniej podłości?...
Marceli mówił to sobie wszystko przez czas daleko krótszy niżeli my potrzebowaliśmy do opisania i decyzya jego została natychmiast powziętą. Nie będzie nic mówił o tem, zagrzebie w głębi serca okropną tą tajemnicę i czekać będzie cierpliwie expiacji, którą bez zawodu sprawiedliwość Boża musi mu zesłać.
— Tak, — powtórzył po chwili, — przypominam sobie... przeszedłem przez ogrodzenie parku, zobaczyłem pożar, walczyłem z płomieniem, wiem to wszystko pamiętam... nie pamiętam tylko przyczyn i skutków tej strasznej katastrofy, w umyśle moim bowiem rzeczywistość zlewa się ze snem jakimś i wspomnienia stają przedemną jak we mgle. Powiedzcież mi co się działo i ty, kochany Jerzy, przyjmij przedewszystkiem zapewnienie, że nie mam najmniejszego żalu do was za spisek, któryście uknuli na moją wstrzemięźliwość....
Jerzy uścisnął rękę Marcelego, potem odpowiedział na jego pytanie pobieżną opowieścią zdarzeń nam już znanych.
— A więc, — wyszeptał porucznik, — ten pożar nie był wynikiem nieostrożności, ale zbrodni!!
— Jednej z najokropniejszych zbrodni, najśmielszych, najzuchwalszych, jakie w pamięci ludzkiej się zapisały.
— A zbrodniarze... wiadomoż kto są zbrodniarze?
— Owszem... zbiegli galernicy, połączeni z kilku innymi nędznikami tego samego pokroju, dla ułatwienia sobie grabieży wzięli w pomoc pożar i mord.
— Czyż ofiary są liczne?
— Trudno je zliczyć!... Przeszło dziesięć osób zniknęło i dymiące dotąd zgliszcza willi Salbert niezawodnie pokryły ich szczątki.... Rozpacz rodzin poszukujących daremnie swych kochanych jest prawdziwie rozdzierającą i trudno o tem mieć wyobrażenie.... Przez dwie godziny przeszło myślano, że panna de Preslés również znalazła śmierć w płomieniach... Jej matka, napół oszalała z boleści, omal nie przypłaciła życiem radości z jej odzyskania...
— Cóż się stało z tą panną?
— Uciekła ona do parku, gdzie straciła przytomność z przestrachu i z wrażenia.... Widziałem ją w chwili, kiedy przynosił ją ojciec, któremu udało się ją odnaleść. Wciąż jeszcze była zemdloną, ale taką piękną... A, mój chłopcze, to piękność anielska!...
I Jerzy westchnął głęboko.
— Byle tylko, — ciągnął dalej, — byle tylko nie ucierpiała biedaczka w skutek tych okropnych wzruszeń, które przejść była zmuszoną.... W ciągu dnia muszę pojechać do zamku Preslés, ażeby się dowiedzieć....
Gdyby Marceli w innem był usposobieniu umysłu, byłby musiał uśmiechnąć się ze znaczącego wyrazu, z jakim wymówione były te słowa.
Ale w tej chwili dziwny zamęt, panujący w jego duszy, czynił go bardzo nędznym obserwatorem... ze zbyt wielkim wyrzutem sumienia, ze zbyt wielkim przestrachem patrzał on w siebie, aby mógł dojrzeć co się dokoła niego dzieje.
Zegar począł bić.
— Która to godzina? — spytał Marceli.
— Szósta rano, — odpowiedział Jerzy.
Porucznik skoczył na równe nogi z sofy, na której leżał a raczej siedział już teraz.
— Mój kochany, — zawołał, — trzeba mi teraz cię pożegnać....
— Odjeżdżasz?
— Natychmiast.
— Już!
— Czas nagli... nic mam ani minuty do stracenia.... pomyśl, że muszę być w willi Labardès, aby uścisnąć mego wuja i że ztamtąd muszę powrócić do Tulonu, aby się oddać do dyspozycyi mych zwierzchników... byle tylko pułk mój nie wysyłano wcześnie, bo w takim razie spóźniłbym się....
— Nie śmiem cię zatrzymywać i idę kazać ci przygotować konia....
— O to właśnie chciałem cię prosić...
Jerzy zadzwonił.
— Każ osiodłać trzy konie, — przemówił do służącego, który stanął u drzwi.
— Czyżbyś może chciał mi towarzyszyć? — spytał Marceli.
— Spodziewam się.... Zamiarem moim jest nie rozstawać się z sobą aż do ostatniej chwili....
— Jesteś najmilszym w świecie człowiekiem!...
— Jestem po prostu tylko egoistą i staram się przedłużać zawsze wszystko co mi sprawia przyjemność....
Marceli pochwycił rękę Jerzego i ścisnął ją z prawdziwem uczuciem.
Oznajmiono, że konie już gotowe. Młodzi ludzie dosiedli koni, zabierając z sobą służącego i zwrócili się w kierunku willi Labardès.
W ciągu niespełna dwudziestu minut, dzięki szybkiemu kłusowi koni, przyjaciele stanęli u żelaznego osztachetowania willi.
Marceli zsiadł i zadzwonił do bramy....
— Jak długo pozostaniesz u barona? — spytał go Jerzy.
— Z pięć minut mniej więcej.
— W takim razie ja przejadę się nieco dalej i za jakie cztery lub pięć minut będę z powrotem... — wymówił młody Prowansalczyk, spoglądając na zegarek.
— Po co, proszę cię, — odparł Marceli, kładąc rękę na uździennicy konia Jerzego. — Zostań tu, proszę....
— A cóż ja tu mam robić?
— Zsiądź z konia i pozwolić mi, abym cię przedstawił memu wujowi....
— Obawiam się, aby ta prezentacya nie sprawiła ambarasu i przykrości panu Labardès....
— Mylisz się najzupełniej... Krewny mój chwali cię bardzo i ani domyślasz się w jak pochlebnych słowach wyrażał swoją o tobie opinię z powodu przysługi, którą miałem szczęście oddać ci wczoraj wieczorem.... Zapewniam cię, że baron nadzwyczaj będzie zadowolnionym z możności przyjęcia ciebie....
— Jesteś tego pewien?
— Jak najpewniejszy.
— A więc zostaję....
I Jerzy w samej rzeczy zsiadł z konia.
— A tak! ale, — podjął po chwili — zdaje mi się, że im nie spieszno jakoś otworzyć nam bramę....
W istocie nikogo nie było widać w alei i najmniejszy ruch, najmniejszy odgłos nie zwiastował, aby się zajmowano przybyłymi.
— Biedny Hieronim jest już stary bardzo... — odpowiedział Marceli, — a może i niedysłyszy trochę, zwłaszcza też z rana, kiedy jest rozespany. Zadzwonię raz jeszcze i to w taki sposób, że obudziłbym chyba umarłych!...
I dołączając uczynek do słów, porucznik z całej siły pociągnął za dzwonek, który ozwał się głosem chrapliwym i rozstrojonym, w obec których nie ostałby się sen i najtwardszy.
Przeszło kilka sekund jeszcze... cisza niewzruszona zalegała dwór tak samo jak poprzednio.
Marceli i Jerzy zamienili z sobą spojrzenia a wzrok ich poczynał malować niepokój jakiś nieokreślony, nieujęty, którego żaden z nich przecież nic umiałby zdefiniować stanowczo.
— Trzeba jeszcze zadzwonić po raz ostatni, — mruknął porucznik, — a jeśli nikt się nie zjawi, trzeba będzie....
— Cóż zrobimy wówczas? — spytał Jerzy.
— Trzeba będzie wejść do ogrodu przez jaki wyłom w parkanie.... Dostać się przyjdzie nam łatwo.
— Czy ten upór nie wychodzenia na nasze przybycie, wydaje ci się naturalnym?
— Nie....
— A więc lękasz się?
— Tak.
— I czego się obawiasz?
— Nie śmiem się przyznać przed samym sobą, ale przeczucia moje są okropne!!
— Antoni, — przemówił Jerzy do swego służącego, — zostaniesz tu u bramy, a gdyby lokaj pana barona przyszedł tu otworzyć, wytłomaczysz mu, że zdziwieni jego opóźnieniem, woleliśmy obyć się bez bramy i wejść, ominąwszy zapory....
— Dobrze, panie....
— Chodź, Marceli...
Obaj młodzieńcy zawrócili i przybyli do jednego z wyłomów, które kilka wiązek chróstu napchanego miało dziwną, a wielce nieuzasadnioną pretensję uczynienia niedostępnym.
Marceli puścił się pierwszy i w dwóch rzutach był już u szczytu wiązek chróstowych. Tam zatrzymał się i zamiast zejść na ogród, odezwał się do Jerzego, który wstępował za nim:
— Patrzaj, mój drogi....
— Cóż to?
— Czy nie powiedziałby kto, że kilka osób przechodziło tą drogą jak my tu teraz? Patrzaj na te trzy wiązki chróstu tak oddzielone od reszty... czy nie prawda, że musiały ustąpić pod naciskiem stóp ludzkich?...
— To pyszne przypuszczenie, — odparł Jerzy, — ale nic nie dowodzi, aby było uzasadnionem...
— I oby Bóg dał, by niem nie było! — dorzucił Marceli. — Idźmy? dalej...
Porucznik i Prowansalczyk skierowali się ku willi pośród drzew rozłożystych tak, że pośród ich liścia widzieli przed sobą zaledwie przestrzeń na kilka kroków odległą. Przerżnęli linią ukośną trawnik, gęsto niską trawą porosły, pośród którego wyższe nieco kępki tworzyły tu i owdzie drobne wysepki zieleni.
Jerzy szedł przodem krokiem pewnym i zdecydowanym. Marceli szedł za nim smutny, zamyślony, z oczyma bezustannie utkwionemi w ziemię.
Nagle Prowansalczyk zadrżał i odwrócił się.
Marceli wydał okrzyk głuchy... zatrzymał się a wzrok jego i postawa wyrażały niemą elokwencją wzruszenie pełne przestrachu.
— Na miłość boską, — zawołał Jerzy, — powiedzże mi prędko, co ci jest!...
Porucznik odpowiedział dziwnym jakimś gestem.
Przykląkł na trawniku i począł szukać czegoś w jednej z owych kępek trawy, o których mówiliśmy przed chwilą. Wyciągnął z niej jedną sztukę złota, potem drugą, trzecią i ukazał je swemu towarzyszowi z szeptem:
— O, teraz jestem już pewien aż nadto... nieszczęście jakieś musiało się wydarzyć... jakąś zbrodnię tu popełniono... z pewnością czeka nas jakieś okropne odkrycie....
— Zkądże pochodzi ta twoja pewność?
— Czemże innem mógłbyś wytłómaczyć jeśli nie zbrodnią obecność tego złota w tem miejscu? Tylko złodzieje mogli je tak sypać uciekając, nie zadając sobie nawet pracy podnoszenia....
— To prawda... to prawda, rzeczywiście... — potwierdził Jerzy, nie znajdując ani słowa na dodanie odwagi przyjacielowi, którego obawy sam podzielał.
— Spieszmy, — ciągnął dalej Marceli, podnosząc się z ziemi... — w niektórych wypadkach, a ten do nich należy, niepewność jest gorszą nad wszelkie męczarnie....
Młodzi ludzie poczęli biedź z całych sił ku domowi, do którego schodów omszałych dobiegli niebawem.
Na pierwszy rzut oka drzwi przedsionka zdawały się zamknięte; były one wszakże tylko przymknięte i ustąpiły przy słabem popchnięciu.
Marceli, za którym towarzysz szedł z wielką już teraz tylko przykrością, wpadł do wnętrza i zwrócił się zaraz ku pokojowi barona, którego drzwi nie lepiej były zamknięte, niż drzwi przedsionka.
Stanąwszy na progu, zatrzymał się i wzrok jego objął jednym rzutem cały pokój... Wtedy wzniósł w niebo złożone ręce i zawołał rozdzierającym głosem:
— A! jam był tego pewien, że się tu stało nieszczęście!! O! mój wuju... mój biedny, kochany wuju!
W najbardziej oddalonym kącie pokoju leżał unurzany w strudze krwi trup, nawpół nagi i już stężały barona Labardès. Rana śmiertelna, co się rozwarła dla uchodzącej duszy, była okropną. Gardło było przecięte jednem cięciem noża, wymierzonem z taką siłą, że głowa omal nie odpadła zupełnie od kadłuba. Oczy wciąż otwarte, jeszcze zatrzymały wyraz boleści, przerażenia i trwogi śmiertelnej. Chustka skręcona w powróz związywała usta i służyła zarazem za knebel.
Prawa ręka w zaciśniętych kurczowo palcach zatrzymała kawał odzieży jednego z zabójców, niby ostatnie świadectwo walki bezsilnej starca przeciw katom.
Po za trupem szuflada otwarta na oścież, ukazywała skrytkę, w której rozbójnicy znaleźli dwadzieścia tysięcy franków w złocie.
Marceli padł na kolana przed biednem ciałem, zkąd życie już zbiegło, okrywał pocałunkami zlodowaciałe policzki, szepcząc pośród łez, co mu biegły strumieniem.
— O, mój wuju... mój drogi wuju....ty coś był tak dobry dla mnie przed kilku zaledwie godzinami... takżem cię miał zobaczyć, tak odnaleść!! O! mój wuju, tyś mnie kochał jak ojciec... ja cię opłakuję dziś sercem syna!.. Dlaczegóż nie zostałem przy tobie tej nocy... może narażeniem własnego życia byłbym ocalił twoje!.. Bóg tego nie chciał... a teraz nie mam dla ciebie nic prócz łez!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.