Rodzina de Presles/Tom I/XVIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Rodzina de Presles |
Data wyd. | 1884-1885 |
Druk | Drukarnia Noskowskiego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Amours de province |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Jerzy Herbert pozostawił Marcelego na kilka minut samego u zwłok pana Labardès i pobiegł wydać rozkaz swemu służącemu, aby galopem popędził do pobliskiej wioski i sprowadził co prędzej mera i sędziego pokoju. Następnie powrócił do przyjaciela, którego zastał już spokojnym, ale pogrążonym w niemej a głębokiej boleści.
— Odwagi! — rzekł ściskając jego dłonie. — Odwagi!
— Mam ją, — wymówił półgłosem Marceli — tylko nie przestanę sobie wyrzucać nigdy, żem nie znajdował się w tym domu w chwili zbrodni, której przeszkodziłaby może moja obecność.
— Pojmuję żal twój, ale nie mogę go podzielać, — odpowiedzią! Jerzy, — ponieważ mam to przeświadczenie, że nie byłbyś ocalił twego wuja, a tylko zginął z nim razem...
— A cóżby to szkodziło? — zawołał młodzieniec — chwała Bogu, ja się śmierci nie lękam...
Potem myśl jego pobiegła do wydarzeń minionej nocy i dodał już po cichu:
— A potem, czyż nie lepiej byłoby dla mnie być umarłym, aniżeli żywym?..
Niezadługo wszakże przybyli obaj urzędnicy, po których pojechał służący Jerzego.
Wiedząc, że chodziło o skonstatowanie morderstwa, zawezwali oni i zabrali z sobą lekarza. Ten ostatni oświadczył, że śmierć barona Labardès nastąpiła przed kilku godzinami i że ze względu na okropną ranę, natychmiastowa nawet pomoc nie byłaby zdołała go ocalić, lub choćby tylko odwlec śmierci bodaj na kilka minut.
— Ale, — ozwał się sędzia pokoju, zanotowawszy to oświadczenie, pan Labardès przecież mieszkał sam?
— Nie, — odpowiedział Jerzy, — miał on przy sobie starego sługę... — może — ciągnął dalej sędzia pokoju, — może ta zbrodnia popełnioną została przez tego płatnego sługę.
— A! — zawołał Marceli, — nie oskarżajże pan tego biednego Hieronima.... To była wcielona wierność i samo poświęcenie... onby nie był zdolnym do złej myśli nawet...
— W takim razie, cóż się z nim stało?... Czemuż go tu niema?
— Skoro go nie ma tu przy panu, musi nie żyć chyba!
— O tem trzeba nam przekonać się natychmiast, rewidując dom cały, — ciągnął dalej urzędnik.
I pięciu ludzi, znajdujących się w tej chwili w willi, opuścili razem pokój barona i weszli po schodach, prowadzących na górne piętro.
Zaledwie doszli do ostatnich stopni tych schodów i zrobili kilka kroków na kurytarzu, kiedy sędzia, który szedł przodem zatrzymał się.
— Panowie, — zapytał przyciszonym głosem nawpół się odwracając, — czyście nic nie słyszeli?
— Zdaje mi się, — odpowiedział Jerzy, — żem słyszał niewyraźnie jakiś szelest, podobny niezmiernie do słabego jęku...
— Tak jest właśnie... — I słuchajcie... słuchajcie... posłuchajcie jeszcze. Tu odgłos słychać panowie.
Na ten raz niepodobieństwem było się mylić. Audytoryum całe rozróżniło wyraźnie jakiś jąk, skargę jakąś bolesną a niewyraźną.
Skierowano się w stronę zkąd dochodziły owe skargi i niebawem znaleziono się w obec ciała Hieronima. Biedny starzec leżał rozciągnięty na podłodze korytarza i przeszyty kilku razami nożów, oddychał on jeszcze, aczkolwiek stracił niemal wszystka krew. Oczy jego były zamknięte i jak się zdało nie miał żadnej świadomości swego stanu ani nawet jęku, który się wydobywał z jego ust zsiniałych, doktór zbadał rany, a podczas kiedy oddawał się temu badaniu wyraz niezmiernego zdziwienia malował się na jego twarzy.
— Czy żyć będzie? czy masz pan nadzieję ocalenia go? — spytał żywo Marceli.
— O, najmniejszej, panie, — odpowiedział lekarz, — a jeśli co mnie dziwi nie umarł jeszcze.
— Ale czy przynajmniej przyjdzie do przytomności bodaj na kilka minut.
— Wątpię bardzo... chociaż to nie jest całkowicie niepodobnem.... Zresztą spróbujemy.
Jerzy i Marceli podnieśli ciało Hieronima, wnieśli je do najbliższego pokoju, (tego samego, w którym Marceli spał pierwszej nocy po swym przyjeździe) i położyli go na łóżku.
Doktór omył zakrwawione rany zimną wodą zmięszaną z octem i dał do powąchania konającemu mocne sole z flakonu, który zabrał na chybił trafił.
Drgnienie konwulsyjne, podobne do tego, jakie wstrząsa trupem, wystawionym na działanie stosu wolty, wstrząsnęło członkami starca.
Po upływie dwu czy trzech sekund jęk jeszcze boleśniejszy, ale i wyraźniejszy zarazem wyrwał się z ust jego, oczy otwarły się, wzrok padł na twarz Marcelego, pochylonego nad nim....
Biedny Hieronim zrobił wysiłek, aby się podnieść i wymówić słów kilka. Daremnem to było jednak.
Ponownie i to przez przeciąg minut kilku, doktór przytrzymywał flakon z solami u nozdrzy starca, który ożywiał się coraz to więcej, a wreszcie zdołał wymówić głosem zaledwie dosłyszalnym te dwa słowa, których pytającego akcentu nie sposób było jednak.
— Mój pan?
Marceli, do którego skierowanem było to pytanie, odwrócił się i w miejsce odpowiedzi otarł łzy, co mu spływały po twarzy.
Hieronim zrozumiał znaczenie tych łez. Boleść go zgalwanizowała poniekąd i dodała mu sił do okrzyku:
— A! nędznicy!... więc go zamordowali!!...
Doktór przybliżył się do sędziego pokoju i rzekł mu po cichu:
— Jeżeli chcecie z tego biedaka wydobyć jakie potrzebne wam wskazówki, nie traćcież ani chwili, aby go wybadać... Zycie jego jest tylko przelotnym płomykiem, który jedno dmuchnięcie zagasi za chwilę...
Sędzia pokoju przystąpił do łóżka i począł badać konającego w przedmiocie wydarzeń ubiegłej nocy.
Nieszczęśliwy Hieronim odpowiadał jak mógł najlepiej, ale miał bardzo niewiele do powiedzenia.
zbudzony niespodzianie gwarem jakimś i krzykami, skoczył z łóżka, aby pobiedz na ratunek barona, którego poznał głos przyzywający na pomoc.
W korytarzu pierwszego piętra spotkał zabójców i upadł nie przytomny pod ich razami.
Na pytanie:
— Ilu ich było?
Odpowiedział:
— Widziałem ich trzech.
— Czy znane ci były twarze tych ludzi?.... czyś ich widział kiedybądż przedtem? — spytał urzędnik.
— Nie.
— Czy nie mógłbyś dać nam ich rysopisu?
Hieronim wstrząsnął głową, potem zebrawszy wszystkie wspomnienia, przesunął ręką po twarzy, zakreślając nią krąg w koło jednego oka. Chciał on określić w ten sposób bliznę szeroką i sinawą, otaczającą oko lewe bandyty, którego znamy pod nazwą Cocodrille’a.
— Jeden z zabójców miał plamę na twarzy, czy to chciałeś powiedzieć? — podjął sędzia pokoju, pragnący wyświetlić znaczenie gestu konającego.
— Tak, — wyszeptał Hieronim tak słabo, że najuważniejsze ucho nie mogłoby pochwycić tego wyrazu.
I wraz z tem ostatniem słowem odpowiedzi oczy jego się zwarły.
— Nie męczcie go już... — ozwał się lekarz; — za kilka sekund nieszczęśliwy starzec żyć już przestanie....
W istocie ostatnie drgnienie wstrząsnęło ciałem Hieronima, z ran jego otwartych popłynęła krwi struga; długie, przeciągłe westchnienie wydarło się z poza warg.
Wraz z tem westchnieniem uleciała jego dusza.
— Stary, wierny sługo! — zawołał Marceli, — śmierć nie rozłączy cię z tym, obok którego żyłeś przez długich lat tyle.... Tyś dał życie za twego pana... to też zaśniesz w grobie twego pana....
Urzędnicy zredagowali na prędce protokuł z tych wszystkich faktów, które opowiedzieliśmy przed chwilą. Protokuł ten kazali podpisać Jerzemu, Marcelemu i doktorowi; potem sędzia pokoju zdecydował się pokłaść na wszystkiem pieczęcie.
— Jeżeli chcesz, biedny mój chłopcze, — ozwał się Jerzy do porucznika, — to przez ten czas, w którym ci panowie załatwiać będą te sprawy, których spełnienia domaga się od nich prawo, my siądziem na koń i pojedziemy do Tulonu. Zobaczysz się z twoim pułkownikiem i otrzymasz od niego bez wszelkiej wątpliwości upoważnienie wejścia na pokład okrętu w przeddzień expedycyi dopiero, co ci pozwoli uczestniczyć w obrzędzie pogrzebu nieszczęśliwego twego wuja....
— Masz słuszność, — odpowiedział Marceli, — i dziękuję ci serdecznie, żeś tę myśl powziął.... Tym sposobem będę mógł towarzyszyć przynajmniej na miejsce ostatniego spoczynku brata mego ojca, który mnie kochał tak, jakbym był jego własnym synem.... Będę mógł do ostatniej chwili patrzeć na zastygłe jego usta, które wczoraj jeszcze przemawiały do mnie z taką ojcowską czułością....
— Chodźmyż więc....
W chwilkę później, obaj młodzieńcy pędzili galopem drogą, wiodącą do Tulonu, w milczeniu, szybkość jazdy bowiem nie dozwalała im zamienić z sobą ani jednego słowa. Zresztą Marceli, cały oddany swemu smutkowi, zagłębiał się w sobie i doznawał pewnej przyjemności w tem, że nie był zmuszonym rozmawiać... Są chwile w życiu, a chwile te liczne, w których milczenie jest potrzebą niezbędną.
Marceli i Jerzy byli już bardzo niedaleko przedmieścia Tulonu, kiedy wyminął ich pędzący na koniu jeździec, dziwnego zachowania, podcinający wciąż jeszcze szpicrutą swego rumaka, spienionego już i okrytego kurzem i potem.
Jeździec ten miał na sobie liberyę błękitną i czerwoną suto naszytą srebrnemi galonami. Wymijając Jerzego podniósł w górę swój kapelusz.
— Liberya hrabiów Presles, nieprawdaż mój przyjacielu? — spytał służącego.
— Tak, panie.
— Spodziewam się, że nie zaszło nic tak ważnego u was i że przyczyną twej spiesznej jazdy nie jest żadne nieszczęście?
— Daruj pan... wszystko w zamku potraciło głowy, rwetes tam i rozruch okropny.... Ja jadę po doktorów i przywieść ich muszę co koń wyskoczy!
Jerzy pobladł.
— Doktorów! — powtórzył — a dla kogóż to?... Czy to stało się co generałowi, czy pani hrabinie?
— Ani jednemu, ani drugiej, ale pannie Diannie i panu Gontranowi....
— A! Boże mój!... I cóż to?.... Mówże, mój kochany, mów co najprędzej!...
— Panu zapewne znanemi są wydarzenia tej nocy, pożar w willi Salbert podczas balu?...
— Tak... tak.... Ależ od tego czasu widziałem już pannę de Presles.... Jakkolwiek była zemdloną na skutek bardzo naturalnego wzruszenia, jak mi się zdawało przecież nic jej zresztą nie było....
— Tak też i wszyscy myśleliśmy z razu. Pani z początku nie niepokoiła się bynajmniej.... Kiedy jednak panna przyszedłszy do siebie z omdlenia wpadła natychmiast w okropną gorączkę..,. Dostała zapalenia mózgu.,, majaczy... maligna... bliską jest śmierci.... Miejscowy doktór traci głowę i ani wie co robić.... Pan hrabia łamie ręce.... Pani odchodzi od zmysłów....
— Co za nieszczęście! — bąknął Jerzy, — co za straszne nieszczęście....
— Lekarze w Tulonie są uczeni.... To też pan widzi, że nie żałuję konia.... Ale to nie wszystko jeszcze... biedy zawsze chodzą w parze!... Dziś rano przyniesiono nam pana Gontrana na noszach, z raną od pałasza na ramieniu....
— Więc zabójstwo! — krzyknął Jerzy.
— Nie, panie, pojedynek.... Jak się zdaje, pan Gontran bił się tej nocy... gdzieś w domu... przy pochodniach!... Ma lat zaledwie siedmnaście! — a! otóż to młodzieniec, który wiele na przyszłość rokuje! Zresztą, spodziewają się, że się z tego wyliże, choć rana jego bynajmniej nie jest drobnostką... przeszło trzy cale żelaza w ciele! bądź co bądź to zawsze rana ciężka....
Wiadomość o ranie Gontrana zajmowała Jerzego nieskończenie mniej niż nagła słabość Dianny.
— Mój przyjacielu, — przemówił do służącego, — wywiążże się coprędzej z danego ci polecenia. W ciągu dnia sam będę w zamku Presles, aby się dowiedzieć co się dzieje z panną Dianną i z jej bratem. Tymczasem oświadcz panu generałowi i pani hrabinie całe współczucie moje z powodu nieszczęścia, które ich dotyka....
— Nie omieszkam, panie, — odpowiedział lokaj, spinając ostrogami konia, który popędził też jak wicher w kłębach kurzu ku miastu.
Jerzy, dążąc z Marcelim do biura sztabu, gdzie się tenże mógł dowiedzieć o adresie swego pułkownika, myślał wciąż o pannie de Presles i musiał przyznać się sam przed sobą, że piękna Prowansalka zajmuje w życiu jego daleko więcej miejsca niż to dotąd przypuszczał nawet i przez tę godzinę rozmyślań doszedł do przeświadczenia, że gdyby ona miała umrzeć coś by w nim obumarło, coś złamałoby się bezpowrotnie.
— Czyżbym ja ją kochał? — zadawał sobie pytanie.
A że nie śmiał odpowiedzieć sobie wprost na to pytanie, dodał tylko w myśli:
— A! jeśli tak jest, biada mi! bo nigdy córa jednego z najstarszych arystokratycznych rodów Prowancyi nie zostanie żoną mieszczanina Jerzego Herbert!
Głowa opadła mu na piersi i smutek jego w tej chwili nie był mniejszym od smutku Marcelego.
∗
∗ ∗ |
Po kilku bezowocnych poszukiwaniach i kilku daremnych kursach, udało się wreszcie porucznikowi dotrzeć do pułkownika, któremu przedłożył swe położenie, prosząc go zarazem o pozwolenie nie udawania się dziś jeszcze na pokład Dydony.
Młody oficer lubiany był i szanowany przez swych zwierzchników. To też prośbę jego przyjęto z całą życzliwością i wyrozumieniem.
— Prawdopodobnem jest, że wsiadanie na okręty potrwa do 15-go lub 16-go, — odpowiedział mu pułkownik, — i że flota nie rozwinie żagli przed 18-ym lub 19-ym zaledwie. Zgadzam się przeto na pozostawienie ci czasu do 15-go. Gdyby miała zajść I potrzeba przesłania ci jakiego nieprzewidzianego roz — # kazu, gdzież mamy się zgłosić?
Marceli wymienił adres Jerzego Herberta i wyraziwszy dowódzcy swemu wdzięczność, powrócił do swego przyjaciela, który nań oczekiwał na zakręcie przyległej ulicy i który nie zsiadł nawet z konia.
Obaj zawrócili natychmiast i acz już nie tak pospiesznie, niemniej szybko jednak puścili się drogą do willi Labardès.
Należy nam tu przejść już pobieżnie tylko po faktach jeśli mniej ważnych to w każdym razie zajmujących.
Marceli cały dzień i całą noc nas tępą czuwał u zwłok swego wuja, którego własnemi rękoma pragnął złożyć do trumny. Szedł też za pogrzebem starca z oczyma pełnemi łez najszczerszych i sercem, ciężkiem, a większa część okolicznej arystokracyi zgromadziła się, aby oddać baronowi Labardès ostatnią posługę.
Trumna, zawierająca zwłoki starego Hieronima, pomieszczoną została w grobie familijnym baronów Labardès i postawioną tuż obok trumny jego pana. Tak przyrzekł mu Marceli i dotrzymał danego słowa.
Dopełniwszy tej powinności młodzieniec napisał do swego ojca, nakłaniając go do przyjazdu do Prowancyi, gdzie jako krewny i domniemany spadkobierca winien był być obecnym przy zdjęciu pieczęci. Nie było nigdzie żadnego testamentu złożonego u rejenta. Możebnem było, że nie istniał on zupełnie. W takim rasie ojciec Marcelego odziedziczał cały majątek zmarłego starca.
Pośród smutnych tych zajęć zbiegły cztery dni, wyznaczone przez pułkownika.
Dnia 15-go po południu, porucznik w towarzystwie Jerzego, który go nie chciał opuścić do ostatniej chwili, wsiadł na szalupę, która dowiozła go na pokład Dydony.
Tu rozstali się obaj przyjaciele, Marceli przyrzekał Jerzemu, że będzie pisywał do niego, Jerzy przyrzekał mu wzajem, że go odwiedzi w Afryce.
Od owej okropnej nocy nic już nie zasłyszano o zbiegłych galernikach. Żadna, by najlżejsza wskazówka nie naprowadziła wylękłej sprawiedliwości na ślad ich.
Panna de Presles wciąż była między życiem a śmiercią.
Gontran wyszedł już zupełnie z niebezpieczeństwa. Groźne cięcie pałaszem, które otrzymał był w ramię, goiło się z szybkością.