Rok dziewięćdziesiąty trzeci/Część pierwsza/Księga czwarta/VII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Rok dziewięćdziesiąty trzeci |
Wydawca | Bibljoteka Dzieł Wyborowych |
Data wyd. | 1898 |
Druk | Granowski i Sikorski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Anonimowy |
Tytuł orygin. | Quatrevingt-treize |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Gdy się to działo w Tanis, żebrak podążał ku Crollon.
Stary był i powolny; daleko nie mógł chodzić; ćwierć mili nużyło go, jak mówił do margrabiego de Lantenac; zrobił więc krótki okrąg ku Croix-Avranchin i zanim wieczór nadszedł, już był z powrotem.
Trochę powyżej Macey, ścieżka, którą szedł, doprowadziła go do pewnego wyższego punktu ogołoconego z drzew, zkąd widać było daleko i otwierał się cały widnokrąg od zachodu aż do morza.
Dym zwrócił jego uwagę.
Nic przyjemniejszego, jak dym, nic też straszniejszego. Bywają dymy spokojne i dymy zbrodnicze. Dym i dym, gęstość i barwa dymu, to cała różnica między pokojem i wojną, między braterstwem i nienawiścią, między gościnnością i grobem, między życiem i śmiercią. Dym wznoszący się z pomiędzy drzew, może oznaczać to, co jest najczarowniejszego na świecie, ognisko; lub to, co jest najstraszniejszego, pożar; i całe szczęście, równie jak całe nieszczęście człowieka, zawiera się niekiedy w tem czemś, co się z wiatrem rozprasza.
Dym, na który Tellmarch spoglądał, był niepokojący.
Czarny, z nagłemi wybuchami czerwoności, zdawał się pochodzić z żaru, który dopalając się błyskał w przerwach płomieniem. Unosił się ponad Zielem w Słomie.
Tellmarch przyspieszył kroku i podążył ku temu dymowi. Znużony był, ale chciał wiedzieć, co się tu stało.
Przybył na wierzchołek wzgórza, do którego przypierały wieś i folwark.
Nie było już ani folwarku, ani wioski.
Tlił się tylko stos zgliszczów i to było Ziele w Słomie.
Jest coś boleśniejszego nad widok palącego się pałacu — dogorywająca chata. Opłakany jest widok chaty w ogniu. Spustoszenie rzucające się na nędzę, jastrząb pastwiący się nad robakiem, to coś opacznego, od czego ściska się serce.
Jeśli wierzyć dawnemu opowiadaniu, przyglądanie się pożarowi zmienia człowieka w posąg; Tellmarch był przez chwilę takim posągiem. Widok, który miał przed oczami, uczynił go nieruchomym. Zniszczenie spełniało się w milczeniu.
Kilka drzew z sadu kasztanowego, przytykającego do domów, zapaliło się i stało w ogniu.
Tellmarch słuchał, starając się rozróżnić głos, wołanie, krzyk; nic się nie ruszało, tylko płomienie, wszystko zamilkło, prócz pożaru. Czyżby wszyscy uciekli?
Gdzie się podziała ta gromadka żyjąca i pracująca? Co się stało z tym małym ludem?
Tellmarch zszedł ze wzgórka.
Miał przed sobą zagadkę grobową. Zbliżał się do niej bez pośpiechu, z okiem nieruchomem. Podchodził ku tej ruinie z powolnością cienia, czuł się widmem w tym grobie.
Doszedł do tego, co było dawniej wrotami folwarku, i spojrzał na podwórze nieogrodzone już teraz murem i zlane z otaczającem je siołem.
To co widział, dotychczas było niczem. Dostrzegł dopiero rzeczy straszne, teraz ukazały mu się przerażające.
W pośrodku podwórza sterczał stos czarny, niewyraźnie rysujący się z jednej strony w odblasku płomienia, z drugiej w promieniu księżyca; ten stos, była to kupa ludzi, a ludzie ci byli nieżywi.
Naokoło stosu, stała wielka kałuża, dymiąca nieco; pożar odbijał się w tej kałuży; ale nie potrzebowała ognia, ażeby być czerwoną. Była to krew.
Tellmarch zbliżył się, zaczął oglądać jedno po drugiem te ciała leżące: wszystko to były trupy.
Księżyc przyświecał, i pożar także.
Były to trupy żołnierzy, bose, bo im pozabierano trzewiki; odebrano im również broń. Mieli jeszcze na sobie mundury niebieskie. Tu i owdzie wśród nagromadzenia członków i głów, dostrzedz można było kapelusze podziurawione z kokardami trójkolorowemi. Byli to republikanie, którzy dniem wprzódy wszyscy pełni życia, stali garnizonem w folwarku Ziele w Słomie. Ludzi tych rozstrzelano, o czem świadczyło symetryczne poukładanie ciał. Rażeni zostali na miejscu z pewną starannością. Żaden z nich nie żył — ani jeden ogłoś konania nie dochodził ze stosu.
Tellmarch odbył ten przegląd trupów, nie opuszczając żadnego; wszyscy podziurawieni byli kulami.
Ci którzy ich rozstrzelali, pospieszając widocznie gdzieindziej, nie mieli czasu pogrzebać trupów.
Żebrak miał już oddalić się, gdy wzrok jego padł na mur nizki w podwórzu i na cztery nogi wysunięte z po za jego węgła.
Nogi te, obute w trzewiki, mniejsze były od innych: Telmarch zbliżył się i spostrzegł nogi kobiece.
Dwie kobiety rozstrzelane także, leżały obok siebie za murem.
Tellmarch nachylił się nad niemi. Jedna z tych kobiet ubrana była w rodzaj munduru; przy niej leżała beczułka rozbita i pusta, widocznie była wiwandyerką. Miała cztery kule w głowie. Nie żyła.
Tellmarch przypatrzył się drugiej. Była to wieśniaczka trupio blada, z otwartemi ustami. Oczy miała zamknięte. Rany żadnej na głowie nie było widać. Odzież jej, którą zapewne znoje i trudy postrzępiły w szmaty, roztworzyła się w chwili padania ciała i odsłoniła tułów napół nagi. Tellmarch uchylił odzież do reszty i spostrzegł na łopatce ranę okrągłą od kuli: obojczyk był strzaskany. Spojrzał na pierś zsiniałą.
— Matka i karmicielka — szepnął.
Dotknął się ciała. Nie było zimne.
Wieśniaczka nie miała innej rany, prócz złamanego obojczyka, i śladu kuli w łopatce.
Przyłożył rękę do serca i uczuł słabe uderzenie. Nie umarła jeszcze.
Tellmarch wyprostował się i krzyknął strasznym głosem:
— Czyż niema tu nikogo?
— To ty, Caimand! — odpowiedział głos jakiś tak cicho, że zaledwie można było dosłyszeć.
Jednocześnie z jednego z zakątków ruiny pokazała się głowa.
Potem druga twarz wychyliła się z innej rudery.
Byli to dwaj ukryci wieśniacy, jedyni, którzy przeżyli katastrofę.
Znany głos żebraka uspokoił ich i wywołał z kątów, w które się powciskali.
Zbliżyli się do Tellmarcha, drżąc jeszcze.
Tellmarch zdołał krzyknąć, ale nie mógł mówić; głębokie wzruszenia mają to do siebie.
Pokazał im palcem kobietę, rozciągniętą u ich nóg.
— Czy żyje jeszcze? — zapytał jeden z wieśniaków.
Tellmarch kiwnął głową potwierdzająco.
— A draga kobieta, czy także żyje? — zapytał drugi wieśniak.
Tellmarch odpowiedział znakiem, że nie.
Wieśniak, który się pierwszy pokazał, mówił dalej:
— Wszyscy inni pomarli, nieprawdaż? Widziałem to. Byłem u siebie w piwnicy. Jak się to w takich chwilach dziękuje Bogu, że się niema rodziny! Dom mój palił się. Chryste Jezu! pozabijano wszystkich. Ta kobieta miała dzieci. Troje dzieci maleńkich! Dzieci krzyczały: matko! Matka krzyczała: moje dzieci! Widziałem to, mój Boże! mój Boże! mój Boże! Ci, co tak wszystko pomordowali, odeszli. Byli zadowoleni. Uprowadzili małe, i zabili matkę. Ale ona nie umarła, wszak prawda, że nie umarła? Słuchajno, Caimand, czy sądzisz, że będziesz mógł ją ocalić? Jeżeli chcesz, to pomożemy ci zanieść ją do twojej kryjówki.
Tellmarch przytwierdził głową.
Las przytyka! do folwarku. Nosze z liści i gałęzi wkrótce były gotowe. Umieścili na noszach kobietę, ciągle nieruchomą i podążyli ku zaroślom. Dwaj wieśniacy nieśli nosze, jeden w głowach, drugi w nogach. Tellmarch podtrzymywał rękę kobiety i badał jej puls.
Idąc wieśniacy rozmawiali, i ponad kobietą zakrwawioną, której bladą twarz księżyc oświetlał, wymieniali trwożliwe wykrzykniki.
— Wszystko wymordować!
— Wszystko popalić!
— Ach, Panie Boże! czy to teraz tak wszystko pójdzie?
— Ten stary wysoki chciał tego.
— Tak, to on dowodził.
— Nie widziałem go, kiedy rozstrzeliwano. Czy był tam na miejscu?
— Nie. Odjechał. Ale to wszystko jedno: wszystko stało się na jego rozkaz.
— Więc to on wszystko zrobił.
— Wszak to margrabia?
— Tak, to nasz margrabia.
— Jakże to on się nazywa?
— Pan de Lantenac.
Tellmarch wzniósł oczy ku niebu i szepnął przez zęby:
— Gdybym był wiedział!