Rok dziewięćdziesiąty trzeci/Część trzecia/Księga czwarta/V
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Rok dziewięćdziesiąty trzeci |
Wydawca | Bibljoteka Dzieł Wyborowych |
Data wyd. | 1898 |
Druk | Granowski i Sikorski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Anonimowy |
Tytuł orygin. | Quatrevingt-treize |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Michalina Fléchard, minąwszy troje dzieci, którym swój chleb oddala, szła lasem na chybi trafi.
Skoro nie chciano wskazać jej drogi, musiała sama jej szukać. Kiedy niekiedy przysiadła na chwilę, wstała potem i znów przysiadła. Doznawała ona owego znużenia złowrogiego, które najprzód muskuły napada, a potem przechodzi w kości: znużenia niewolnicy. Wistocie też była niewolnicą. Niewolnicą swoich dzieci zatraconych. Trzeba było je znaleźć; każda minuta uplyniona mogła być ich zgubą; kto ma taką powinność, ten już nie ma prawa; nie wolno mu spoczywać. A jednak była bardzo znużona. Wycieńczenie jej doszło do tego stopnia, że każdy krok dalszy był jakby kwestyą życia. Stawiż ten krok jeszcze? Szła od rana, nie spotkała ani wioski, ani nawet chaty. Zrazu weszła na ścieżkę, którą iść należało, potem zboczyła na mylną drogę, a w końcu zabłąkała się wśród gałęzi zupełnie do siebie podobnych. Czy zbliżała się do celu? Czy już była u kresu swej męki? Niestety, była na drodze Bolesnej i czuła znękanie ostatnie stacyi pasyjnej. Maż upaść na drodze i wyzionąć ducha? W pewnych chwilach niepodobna jej było postąpić naprzód; słońce zachodziło, w boru ciemniało, ścieżki niknęły pod zielem, i biedna matka nie wiedziała, co z sobą począć. Jedyną jej podporą był Bóg. I zaczęła wołać, ale nikt nie odpowiedział.
Obejrzała się dokoła, dostrzegła widne niebo pomiędzy gałęźmi, skierowała się w tę stronę i nagle, poznała, że już nie jest w lesie. Przed nią ciągnęła się wązka dolina, niby parów, w głębi którego ściekała po kamieniach strużka czystej wody. Wówczas kobieta uczuła, że ją pali pragnienie. Zbliżyła się do strugi, uklękła i piła.
I skorzystawszy z klęczącej postawy, jęła się modlić.
Potem wstając, rozglądała się w okolicy i szukała drogi.
I przestąpiła strumień.
Za parowem, jak tylko oko sięgnąć może,. roztaczało się rozległe płaskowzgórze, pokryte nizkiemi krzakami, które począwszy od strumyka, wciąż wznosiły się w górę i zapełniały cały widnokrąg! Las był puszczą, a to płaskowzgórze było pustynią. W lesie za każdym krzakiem można było kogoś spotkać; na płaskowzgórzu, jak daleko sięgnąłeś wzrokiem, nic nie widziałeś. Tylko kilka ptaków, zdających się uciekać, leciało w krzaki.
Naówczas, wobec niezmiernego opuszczenia, czując, że kolana uginają się pod nią, i jakby wpadając w obłąkanie, nieszczęsna matka krzyknęła i rzuciła pustyni to dziwne zapytanie: — Czy jest tu kto?
I czekała odpowiedzi.
Jakoż odpowiedziano.
Rozległ się nagle głos głuchy a głęboki; głos ten wydobył się z głębi widnokręgu i kilkakroć odbił się echami; podobne to było do grzmotu piorunu lub też do huku armatniego; i zdało się, że ten głos odpowiada na pytanie matki i że mówi: — Jest!
Potem nastało milczenie.
Matka dźwignęła się orzeźwiona; był więc ktoś, zdawało jej się, że teraz ma już z kim mówić; przed chwilą napiła się i pomodliła; siły jej wróciły i jęła wstępować na wzgórze w stronę, z której słyszała grzmot dalekiego głosu.
Nagle spostrzegła, że z krańców widnokręgu wysuwa się niebotyczna wieżyca. Ta wieża stała samotna w dzikiej okolicy; promień zachodzącego słońca purpurowem światłem rumienił jej krawędzie.
Za wieżą mknęła w mgle rozległa a bujna zieloność, która była lasem Fougères.
Ta wieża ukazała się jej w tym samym punkcie widnokręgu, w którym zahuczał ów grzmot, niby odpowiedź na jej wołanie. Czyżby z tej wieży ów łoskot pochodził?
Michalina Fléchard doszła do wierzchołka płaskowzgórza i teraz miała już przed sobą tylko równinę.
Skierowała swe kroki ku wieży.