Rok dziewięćdziesiąty trzeci/Część trzecia/Księga czwarta/VI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Rok dziewięćdziesiąty trzeci |
Wydawca | Bibljoteka Dzieł Wyborowych |
Data wyd. | 1898 |
Druk | Granowski i Sikorski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Anonimowy |
Tytuł orygin. | Quatrevingt-treize |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Chwila stanowcza nadeszła.
Nieubłagany chwycił nielitościwego w kleszcze.
Cimourdain trzymał w swem ręku Lantenaca.
Stary rojalista ujęty został w legowisku; oczywiście nie mógł już umknąć, a Cimourdain postanowił, że margrabia będzie ścięty u siebie na miejscu, w swoich dobrach i niejako we własnym domu, żeby siedlisko feudalne widziało spadającą głowę człowieka feudalnego i żeby przykład był pamiętnym.
Dlatego posłał do Fougères po gilotynę. A widzieliśmy ją już w drodze.
Zabić Lantenac’a było to zabić Wandeę, a zabić Wandeę, było to ocalić Francyę. Cimourdain nie wahał się. Człowiek ten napawał się srogością swej powinności.
Margrabia zdawał się być zgubionym; pod tym względem Cimourdain był spokojny; niepokoiła go jednak rzecz inna. Walka z pewnością będzie straszna; Gauvain ma nią kierować i zapewne zechce się do niej wmieszać; w tym młodym wodzu był zapal żołnierza, człowiek ten gotów był rzucić się w zamęt walki; a jeśliby zginął? Gauvain! jego dziecię, jedyny przedmiot jego przywiązania na tej ziemi! Dotychczas Gauvain miał szczęście, ale szczęście przykrzy sobie jednostajność. Cimourdain drżał na myśl o niebezpieczeństwach grożących Gauvain’owi. Los jego miał to w sobie dziwnego, że go postawił między dwóch Gauvain’ów: jednego, którego śmierci pragnął, a drugiego, którego życie chciał zachować.
Huk armatni, co zbudził Jurcię w kolebce i przywołał matkę w głębi pustyni, zrobił jeszcze coś więcej. Czy to przypadkiem, czy też taki był zamiar celownika, kula, acz rzucona tylko na przestrogę, padając na wieżę, strzaskała i napół oderwała okucie żelazne, które osłaniało i zamykało wielką strzelnicę na pierwszem piętrze wieży. Oblężeni nie mieli czasu naprawić tej szkody.
Zresztą oblężeńcy przechwalali swoje zasoby, rzeczywiście bowiem mieli bardzo mało amunicyi. Ich położenie było jeszcze krytyczniejsze, aniżeli przypuszczali oblegający. Gdyby mieli dość prochu, wysadziliby w powietrza wieżę Tourgue i siebie z nieprzyjacielem; takie było ich marzenie; ale wyczerpały się wszystkie zasoby i zaledwie mieli po trzydzieści strzałów na człowieka. W prawdzie było dość strzelb, krucic i pistoletów, ale nabojów mało. Ponabijali wszystką broń, żeby mogli ciągle strzelać; jak długo jednak ogień potrwa? Należało zarazem podsycać go i oszczędzać. W tem była trudność. Szczęściem — złowrogie szczęście — walka miała nadewszystko być szermierską, miała się staczać bronią sieczną, na pałasze i sztylety. Miast strzelać do siebie, miano się chwycić za bary, rąbać i siekać; taka była ich nadzieja.
Wnętrze wieży zdawało się być niezdobyte. W sali na dole, dokąd dochodziła dziura wyłomu, był szaniec, barykada umiejętnie zbudowana przez Lantenaca, która zamykała wejście. Za barykadą długi stół, a na nim broń nabita, karabiny i dubeltówki, oraz pałasze, topory i sztylety. Nie mogąc dla, wysadzenia w powietrze zużytkować więzień podziemnych do których schodziło się z sali na dole, margrabia kazał zamknąć drzwi od piwnicy. Nad salą dolną była izba okrągła na pierwszem piętrze, do której wchodziło się po schodach krętych a wązkich; w tej izbie, jak w sali na dole, był stół pokryty bronią przygotowaną do natychmiastowego użycia; światło dzienne wchodziło tu przez wielką strzelnicę, której kraty żelazne oderwała przed chwilą kula armatnia; ponad tą izbą schody w ślimaka prowadziły do izby okrągłej drugiego piętra, gdzie były drzwi żelazne. Ta izba na drugiem piętrze zwała się „izbą drzwi żelaznych“ lub też „izbą zwierciadeł“, z powodu wielu lusterek, wiszących, na starych, zardzewiałych gwoździach, wbitych w nagie ściany; osobliwsza w tej dzikiej wieżycy elegancya. Izby górne nie mogły być z pożytkiem bronione, to też owa izba zwierciadeł była tem, co Mannesson-Mallet, prawodawca fortec nazywa „ostatnim posterunkiem, gdzie oblężeńcy kapitulują.“ Chodziło więc o niedopuszczenie oblegających aż do tego miejsca.
Izba okrągła na drugiem piętrze miała dość światła ze strzelnic, a jednak paliła się tam pochodnia, zatknięta w takim samym kagańcu, jak w sali dolnej. Wilkołak zapalił ją i tuż obok położył koniec długiego, nasiarkowanego lontu. Przygotowanie okropne.
W głębi sali dolnej, na deskach wspartych na kozie, zastawione było jadło, niby w jaskini homerycznej; duże półmiski z ryżem, z lemieszką i z potrawką cielęcą, placki, owoce, dzbany z winem i z jabłecznikiem. Jadł i pił kto chciał.
Strzał armatni ostrzegł wszystkich o blizkiej walce. Miano przed sobą już tylko pół godziny czasu.
Wilkołak z wierzchołka wieży śledził zbliżającego się nieprzyjaciela. Lantenac wydał rozkaz, aby nie strzelać i dopuścić oblegających. Powiedział bowiem: — Jest ich cztery tysiące pięciuset. Zabijać z daleka nie warto. Dopuśćmy ich wewnątrz. Tu przywróci się równość.
I śmiejąc się, dodał:
— Równość, braterstwo.
Ułożono się, że Wilkołak ostrzeże trąbą, gdy nieprzyjaciel rozpocznie swoje ruchy.
Wszyscy w milczeniu stojąc za szańcem lub na stopniach schodów, czekali, trzymając jedną rękę na strzelbie, a w drugiej różaniec.
Położenie uwydatniało się i było takie:
Dla oblegających: wejść do wyłomu, zburzyć barykadę i z bagnetem w ręku zdobywać trzy sale, jedne po drugiej, na każdym stopniu dwojga schodów kręconych, walcząc pod gradem kul; dla oblężonych — umrzeć.