Rok dziewięćdziesiąty trzeci/Część trzecia/Księga czwarta/VII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Wiktor Hugo
Tytuł Rok dziewięćdziesiąty trzeci
Wydawca Bibljoteka Dzieł Wyborowych
Data wyd. 1898
Druk Granowski i Sikorski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Anonimowy
Tytuł orygin. Quatrevingt-treize
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VII.
Wstępne układy.

Gauvain ze swojej strony przygotowywał atak. A najprzód wydał ostatnie rozporządzenia Cimourdain’owi, który, jak sobie czytelnik przypomina, miał strzedz płaskowzgórza nie należąc do walki, i Guéchamp’owi, który z głównemi siłami zbrojnemi pozostawał na obserwacyi w obozie leśnym. Ułożono się dalej, że ani dolna baterya w lesie, ani górna baterya na płaskowzgórzu nie będą strzelały, chyba w razie wycieczki oblężeńców lub usiłowań ucieczki. Gauvain zastrzegł sobie dowództwo kolumny wyłomowej. To właśnie niepokoiło Cimourdain’a.
Słońce zaszło.
Wieża w otwarłem polu podobna jest do okrętu na otwartem morzu i musi być w taki sam sposób atakowana. Nie jest to szturm, jest to raczej wskoczenie na pokład nieprzyjacielskiego statku. Obywa się to bez strzałów armatnich, bez huku niepotrzebnego. Na co się zda bombardować mury piętnaście stóp grube? Wystarcza tu dziura w burcie okrętowej: jedni usiłują wejść przez nią, drudzy bronią przystępu, a wszyscy walczą siekierami, nożami, pistoletami, pięściami i zębami. Oto i cała sprawa.
Gauvain czuł, że nie ma innego sposobu zdobycia wieży Tourgue. Nie ma nic bardziej morderczego nad atak, w którym walczący patrzą sobie oko w oko. Dowódca znał straszne wnętrze wieży, bo w dziecinnych latach tu mieszkał.
I zadumał się głęboko.
Tymczasem o kilka kroków od niego Guéchamp, jego podkomendny, z lunetą w ręku badał widnokrąg od strony Parigné. Nagle Guechamp zawołał:
— A! Przecie!
Ten okrzyk zbudził Gauvain’a z zadumy.
— Co się stało, komendancie, że jest nakoniec drabina?
— Drabina ratunkowa?
— Tak.
— Co znowu! Albożeśmy jej nie mieli jeszcze?
— Nie, mój komendancie. I właśnie byłem z tego powodu niespokojny. Umyślny goniec, któregom był posłał do Javené, powrócił.
— Wiem o tem.
— I oznajmił, że u jednego cieśli w Javené znalazł drabinę wymaganych rozmiarów, że ją zabrał sposobem rekwizycyi, że kazał ją włożyć na wóz, że żądał eskorty dwunastu jeźdźców i że sam widział, jak eskorta, wóz i drabina ruszyły w drogę do Parigné. Poczem powrócił cwałem.
— I złożył nam ten raport. I dodał, że wóz dobrze zaprzężony ruszył około drugiej po północy i że stanie tu przed zachodem słońca. Wiem o tem wszystkiem.
I cóż tedy?
— To, mój dowódco, że słońce już zaszło, a jeszcze nie przybył wóz z drabiną.
— Czy być może? A jednak musimy atakować. Już jest pora. Gdybyśmy jeszcze zwlekli, oblężeńcy posądziliby nas, że się lękamy.
— Można atakować, komendancie.
— Ależ drabina ratunkowa jest koniecznie potrzebna.
— Rozumie się.
— A nie mamy jej.
— Mamy.
— Jakim sposobem?
— Właśnie z tego powodu krzyknąłem: A! przecie! Wóz nie przybywał; wziąłem lunetę, zbadałem drogę z Parigné de Tourgue i jestem zadowolony, panie komendancie. Wóz idzie tam w dali z eskortą; teraz spuszcza się ze wzgórza. Możesz go pan zobaczyć.
Gauvain wziął lunetę i patrzył.
— Wistocie, widzę. Tylko niewyraźnie, bo niedość już widno. Dostrzegam jednak eskortę, tak, to ona. Zdaje mi się jednak, że eskorta jest liczniejszą niż mówiłeś.
— I mnie tak samo się zdaje.
— Są ztąd o ćwierć mili.
— Drabina będzie tu za kwadrans, komendancie.
— Można więc atakować.
Wistocie przybywał wóz, ale nie ten, o którym myśleli.
Gauvain, obracając się, zobaczył sierżanta Radoub, który stał wyprostowany, ze spuszczonemi oczami, i salutował go ręką.
— Co powiesz, sierżancie Radaub?
— Obywatelu dowódco, my, ludzie batalionu Czerwonej Czapki, prosimy o jedną łaskę.
— Jaką?
— Żeby nam wolno było zginąć.
— A! — rzekł Gauvain.
— Czy obywatel dowódca będzie tak łaskaw?
— Ależ... zobaczymy — rzekł Gauvain.
— Rzecz taka, obywatelu dowódco. Od sprawy w Dol jesteśmy oszczędzani. A jest nas jeszcze dwunastu.
— Więc cóż?
— To nas upokarza.
— Jesteście rezerwą.
— Wolelibyśmy być przednią strażą.
— Potrzebuję was jednak do rozstrzygnięcia zwycięztwa pod koniec walki, więc was zachowuję na później.
— Za wiele oszczędzania.
— Wszystko to jedno. Należycie do kolumny atakowej i razem z nią idziecie.
— W tyle. A Paryż ma prawo iść naprzód.
— Pomyślę o tem, sierżancie Radoub.
— Niech obywatel-dowódca pomyśli dzisiaj. Sposobność się zdarza. Zanosi się na siarczystą bijatykę. Będzie to ogniście gorące. Wieża Tourgue sparzy palce tym, co jej dotkną. O ten właśnie zaszczyt prosimy.
Sierżant umilkł, pokręcił wąsa i tak mówił dalej głosem wzruszonym:
— A przytem, widzi-bo obywatel dowódca, w tej wieży są nasze robaczki. Mamy tam nasze dzieci, dzieci batalionu, troje naszych dzieci. Ta straszna morda plugawego zbója, co go zwą Wilkołakiem, ten Imanus, ten Dzwoniec dziobaty, ten Dyabeł rogaty, ten Plucha-topielec, ten Andrus-wisielec, ten łotr z piekła rodem, zagraża naszym dzieciom. Pomyśl, obywatelu-dowódco; naszym dzieciom, naszym robaczkom! Choćby wszystkie czarty wdały się w tę sprawę, nie pozwolimy, żeby tym dzieciom stało się nieszczęście. Czy słyszy wysoka władza? Nie pozwolimy. Przed chwilą, skorzystawszy z tego, że ni« walczono, wszedłem na wzgórze i zobaczyłem je, jak wyglądały oknem; tak, one są tam, można je widzieć z krańca parowu; i widziałam je, i one mnie widziały, i przestraszyły się te aniołki. Obywatelu, dowódco, jeśli choć jeden głos spadnie z główek tych cherubinków, klnę się na wszystkie świętości, że ja, sierżant Radoub, wytoczę proces Ojcu Przedwiecznemu. Batalion zaś nasz tak mówi: chcemy ocalić miłe robaczki, lub zginąć. Mamy do tego prawo, do stu fur bomb i kartaczy! Tak, chcemy wszyscy zginąć. A teraz z winnym respektem salutuję obywatela dowódcę.
Gauvain podał rękę Radoubowi i rzekł:
— Dzielni z was ludzie. Będziecie należeli do kolumny atakowej. Podzielę was na dwoje. Sześciu przyłączę do przedniej straży, aby szła naprzód, a drugich sześciu stawię przy tylnej straży, żeby się nikt nie cofnął.
— A czy ja jeszcze dowodzę temi dwunastoma?
— Niewątpliwie.
— Więc, obywatelu dowódco, składam dzięki, albowiem należę do przedniej straży.
Radoub salutował po wojskowemu i wrócił do szeregu.
Gauvain dobył zegarek, spojrzał, szepnął kilka słów do ucha Guéchamp’a, i kolumna atakowa zaczęła się formować.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Victor Hugo i tłumacza: anonimowy.