Rok dziewięćdziesiąty trzeci/Część trzecia/Księga czwarta/VIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Rok dziewięćdziesiąty trzeci |
Wydawca | Bibljoteka Dzieł Wyborowych |
Data wyd. | 1898 |
Druk | Granowski i Sikorski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Anonimowy |
Tytuł orygin. | Quatrevingt-treize |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Tymczasem Cimourdain, który jeszcze nie zajął swojego stanowiska na wzgórzu i stał obok Gauvain’a, zbliżył się do trębacza.
— Zatrąb — rzekł do niego.
Trębacz zadął i odpowiedziała mu ligawka z wieży.
Odgłos trąby i odgłos ligawki powtórzyły się raz jeszcze.
— Co to jest? — spytał Gauvain Guéchamp’a. Czego chce Cimourdain?
Cimourdain postąpił ku wieży, trzymając w ręku białą chustkę.
I odezwał się doniosłym głosem:
— Hej! ludzie, co jesteście w wieży, czy znacie mnie?
Z góry wieży odpowiedział głos, glos Wilkołaka:
— Znamy.
I usłyszano taką rozmowę dwóch głosów.
— Jestem posłańcem Rzeczypospolitej.
— Jesteś dawnym proboszczem z Parigné.
— Jestem delegowanym Komitetu ocalenia publicznego.
— Jesteś księdzem.
— Jestem przedstawicielem prawa.
— Jesteś zaprzaniec.
— Jestem komisarzam Rewolucyi.
— Jesteś przeniewierca!
— Jestem Cimourdain.
— Jesteś dyabeł wcielony.
— Czy mnie znacie?
— Przeklinamy cię.
— Czy chcielibyście mieć mnie w swojej mocy?
— Jest nas tu ośmnastu, coby oddali swoje głowy, żeby mieć twoją.
— Więc dobrze, właśnie przychodzę oddać się w wasze ręce.
Na górze wieżycy rozległ się śmiech dziki i ten okrzyk:
— A chodź, chodź!
W obozie zrobiło się milczenie głębokie, oczekujące.
Cimourdain odezwał się znów.
— Pod jednym warunkiem.
— Jakim?
— Słuchajcie.
— Mów.
— Nienawidzicie mnie?
— Nienawidzimy.
— A ja was kocham. Jestem waszym bratem.
Głos z góry wieży odpowiedział:
— Tak, Kainem.
Cimourdain odrzekł z dziwnym przyciskiem, który był zarazem wyniosłym i łagodnym:
— Znieważajcie, lecz słuchajcie. Przychodzę tu jako parlamentarz. Tak, jesteście moimi braćmi. Jesteście biednymi ludźmi zbłąkanymi. Jam wasz przyjaciel. Ze mną jest światło prawdy, a mówię do ciemnoty. W świetle prawdy zawsze jest braterstwo. Alboż zresztą nie mamy wszyscy matki, ojczyzny? Więc słuchajcie mnie. Później dowiecie się, lub wasze dzieci, lub dzieci waszych dzieci się dowiedzą, że wszystko, co się czyni w tej chwili, jest spełnieniem praw najwyższych i że Bóg sprzyja sprawie, której ja służę. Przyjdzie czas, gdy wszystkie sumienia, nawet wasze, zrozumieją to; przyjdzie czas, gdy znikną wszystkie fanatyzmy, nawet nasze, i stanie się światłość wielka: nim to jednak nastąpi, czyliż nikt się nie zlituje nad waszą ciemnotą? Przychodzę do was, niosę wam w ofierze swoją głowę; więcej nawet czynię: podaję wam rękę. I proszę was jak o łaskę: weźcie mnie; róbcie ze mną co chcecie, byleście sami ocaleli. Mam nieograniczone pełnomocnictwo i to, co mówię, uczynić mogę. Chwila jest stanowcza, robię ostatnie wysilenie. Słuchajcie, bracia. Tak jest, ten, co do was mówi, jest obywatelem, i przyznaję, w tym.obywatelu jest ksiądz. Obywatel musi z wami walczyć, ale ksiądz was błaga i zaklina. Wysłuchajcie mnie. Wielu z was ma żony i dzieci. Te żony wasze i te dzieci wasze ja biorę pod swoją opiekę. Ja bronię ich przeciw wam samym. O bracia moi...
— Wynoś się, praw sobie gdzieindziej kazania! — krzyknął z szyderczym śmiechem Wilkołak.
Cimourdain mówił dalej:
— Bracia moi, zastanówcie się, nie dopuśćcie, by przeklęta wybiła godzina! Toćże zanosi się na rzeź okropną. Wielu z nas, co tu przed wami stoimy, nie ujrzy już jutrzejszego słońca; tak, wielu z nas zginie, a wy, wy wszyscy pomrzecie. Miejcież litość nad sobą samymi. Dlaczego przelewać wszystką tę krew, skoro to jest nieużyteczne? Po co zabijać tylu ludzi, gdy dwóch będzie dosyć?
— Dwóch? — spytał Wilkołak.
— Tak jest. Dwóch.
— Którzy to?
— Lantenac i ja.
I Cimourdain dodał wielkim głosem:
— Dwóch ludzi jest nadto, Lantenac dla nas, a ja dla was. Słuchajcież, co wam ofiaruję: darujemy życie wam wszystkim, dajcie nam tylko Lantenaca, mnie zaś sobie zabierzcie. Lantenac będzie zgilotynowany, a wy zrobicie ze mną, co się wam spodoba.
— Księże — zawył Wilkołak — gdybyśmy cię mieli, pieklibyśmy cię na wolnym ogniu.
— I owszem, zgadzam się na to — rzekł Cimourdain.
I dodał:
— Wy, skazani na śmierć niechybną w tej wieży, możecie wszyscy być za godzinę żywi i wolni. Przynoszę wam ocalenie. Czy przyjmujecie?
Wilkołak wybuchnął.
— Księże, jesteś nietylko zbrodniarzem, ale i szaleńcem. Po co u licha włazisz nam w drogę? Kto cię prosi, żebyś do nas gadał? My, mielibyśmy wydać jaśnie pana! Czego ty chcesz?
— Jego głowy. A wzamian ofiaruję wam...
— Swoją skórę, gdyż obdarlibyśmy cię ze skóry jak psa, proboszczu Cimourdain. Otóż nie; twoja skóra nie warta jego głowy. Idź sobie precz.
— Ależ rzeź będzie okropna. Po raz ostatni zaklinam was: zastanówcie się!
Noc zapadła podczas wymieniania tych słów posępnych, które słyszano wewnątrz i zewnątrz wieży. Margrabia Lantenac milczał i do niczego się nie mieszał. Dowódcy miewają także złowrogie egoizmy. Jest to jedno z praw odpowiedzialności. Wilkołak rzucił głos daleko po za Cimourdaina, wołając:
— Hej, ludzie, co nas atakujecie, powiedzieliśmy wam swoje warunki; są one niewzruszone i nic w nich nie zmienimy. Przyjmijcie je, a nie — to biada! Czy się zgadzacie? Oddamy wam troje dzieci, które są tutaj, a wy wzamian dacie nam wolne przejście i życie wszystkim.
— Zgoda — odpowiedział Cimourdain — wszystkim z wyjątkiem jednego.
— Kogo?
— Lantenaca.
— Jaśnie pana! Mielibyśmy wydać jaśnie pana! Nigdy.
— Trzeba wydać nam Lantenaca.
— Nigdy.
— Pod innym warunkiem nie możemy się układać.
— Więc zaczynajcie.
Nastało milczenie.
Wilkołak, zatrąbiwszy sygnał, zszedł do dolnej sali, margrabia wziął szpadę; dziewiętnastu oblężonych zgromadziło się milcząc w sali na dole i wszyscy uklękli. Słyszano miarowe stąpania kolumny atakowej, która w ciemnościach posuwała się ku wieży; odgłos ten zbliżał się; nagle oblężeńcy poczuli ich przy sobie, tuż przy otworze wyłomu. Wówczas wszyscy klęcząc, przyłożyli do twarzy kolby karabinów i dubeltówek i lufy zatknęli w szczelinach szańca. Jeden z nich, wielkie serce, który był księdzem Turmeau, wstał, i trzymając obnażony pałasz w prawem ręku, a krucyfiks w lewem, rzekł głosem poważnym:
— W imię Ojca i Syna i Ducha Świętego!
Wszyscy razem dali ognia i rozpoczęła się walka.