Rok dziewięćdziesiąty trzeci/Część trzecia/Księga czwarta/IX

<<< Dane tekstu >>>
Autor Wiktor Hugo
Tytuł Rok dziewięćdziesiąty trzeci
Wydawca Bibljoteka Dzieł Wyborowych
Data wyd. 1898
Druk Granowski i Sikorski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Anonimowy
Tytuł orygin. Quatrevingt-treize
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IX.
Tytany przeciw olbrzymom..

Wistocie było to przerażające.
Starcie się to bezpośrednie przewyższyło wszystko, co można było sobie wyobrazić.
Chcąc napotkać coś podobnego, trzebaby cofnąć się do wielkich pojedynków Eschylesa, lub do dawnych rzezi feodalnych, do owych „walk na broń krótką“, które trwały aż do siedemnastego wieku, kiedy to dostawano się do fortec przez zasieki w rowach, broniących przystępu do bram; lub wypadałoby sięgnąć tych szturmów tragicznych, w których, jak mówi stary sierżant z prowincyi Alentejo: „Gdy miny zrobiły już swoje, oblegający zbliżą się, niosąc deski obite blachą żelazną, zaopatrzeni w tarcze i posuwające się przed nimi osłony, oraz sporą ilość granatów, i wyparłszy obleganych z szańców, rzucą się na samą twierdzę i opanują ją, gorąco na obrońców nacierając.“
Miejsce, w którem atak nastąpił, było straszne; był to jeden z tych wyłomów, nazwanych w języku technicznym „wyłomami bez sklepienia“, to jest szczelina, przenikająca mur nawskroś. Proch podziałał, jak świder. Skutek miny był tak gwałtowny, że wieża rozłupana została przeszło na czterdzieści stóp nad łożyskiem miny; ale była to tylko rozpadlina, a szpara, służąca za wyłom i dająca przystęp do sali dolnej, miała raczej podobieństwo do ciosu włóczni, która przebija, aniżeli do cięcia toporem, które wyrębuje.
Było to ukłucie w bok wieży, długie, zagłębiające się pęknięcie, coś nakształt studni bokiem na ziemi położonej; kanał kręty i wznoszący się jak kiszka nawskroś muru piętnaście stóp grubego, jakiś bezkształtny walec zawalony przeszkodami, zasadzkami i wybuchami, w których uderzało się czołem o granit, potrącało nogą o gruzy, okiem o ciemności.
Oblegający mieli przed sobą ten czarny przysionek, paszczę otchłani, której szczęki u dołu i u góry stanowiły wszystkie kamienie ściany poszarpanej. Paszcza rekina nie więcej ma zębów, jak to straszliwe rozerwanie. Trzeba było wejść do tej przepaści i wyjść z niej. Wewnątrz tego przejścia padały kule, zewnątrz, to jest w sali dolnej, wznosił się szaniec.
Tak okropne bywają tylko spotkania saperów w galeryach zamkniętych, kiedy kontr-mina przecina minę, lub rzezie toporów pod pomostami statków, uderzających na siebie w bitwach morskich. Bić się w rowie, to ostatni stopień zgrozy. Zabijać się, mając sufit nad głową, rzecz straszna. W chwili, kiedy wdarła się pierwsza fala oblegających, cały szaniec zajaśniał błyskawicami i zagrzmiał niby piorun huczący pod ziemią. Grom napadający odpowiedział gromowi zaczajonemu. Strzały odcinały się; rozległ się krzyk Gauvain’a: Rozbijmy! Potem krzyk Lantenac’a: Trzymajcie się dobrze! A potem krzyk Wilkołaka: Do mnie, zuchy! Potem szczęk, szabla o szablę, i bez przerwy straszny ogień, zmiatający wszystko. Pochodnia, przyczepiona do muru, oświetlała niewyraźnie całą tę grozę. Niepodobieństwo rozróżnić cokolwiek: było się wśród czerwonawej ciemni; ktokolwiek tam wszedł, stawał się nagle głuchym i ślepym: głuchym od łoskotu, ślepym od dymu. Ludzie, niezdolni już do boju, leżeli pomiędzy gruzami. Deptano po trupach, tratowano rannych; miażdżono połamane członki, z pomiędzy których rozlegały się wycia; umierający kąsali w nogi walczących. Chwilami nastawała cisza straszniejsza od wrzawy. Chwytano się za szyję, słychać było przerażający oddech ust, potem zgrzyt zębów, chrapanie, przekleństwo, i znów gromy nanowo huczące. Strumień krwi wypływał z wieży przez wyłom i rozlewał się w cieniu. Ta ponura kałuża dymiła się w trawie.
Rzekłbyś, że ta wieża sama krwią się broczyła, i że ten olbrzym był ranny.
Rzecz dziwna! na zewnątrz hałas nie dochodził prawie. Noc była ciemna, a na równinie i w lesie około napadniętej fortecy, panował rodzaj spokoju grobowego. Wewnątrz piekło, zewnątrz grób. To starcie ludzi tępiących się w ciemności, te strzały, te krzyki, ta wściekłość, cały ten zgiełk zamierał pod masą murów i sklepień; odgłosom brakło powietrza; do rzezi łączyła się jeszcze duszność. Po za wieżą zaledwie coś było słychać. Dzieci spały w najlepsze.
Zażartość wzrastała. Szaniec trzymał się dobrze. Nic trudniejszego do przełamania nad ten rodzaj barykady, w kształcie wklęsłej belki. Jeżeli oblegani mieli naprzeciwko siebie liczbę, mieli znów za sobą pozycyę. Kolumna atakująca traciła wielu ludzi. Wyciągnięta w szereg i wydłużona zewnątrz u stóp wieży, zapuszczała się zwolna w otwór wyłomu i skracała się jak gad wchodzący do swej nory.
Gauvain, który miewał nierozwagę młodego dowódcy, był w sali dolnej wśród boju najgorętszego, w śród gradu kul. Pochodziło to i ztąd, że miał ufność człowieka, który nigdy nie był rannym.
Gdy się odwracał w celu wydania rozkazu, błysk wystrzału oświetlił twarz jakąś blizko niego.
— Cimourdain! — zawołał — co tu robisz?
Był to wistocie Cimourdain, który odpowiedział:
— Przychodzę, aby być blizko ciebie.
— Ale przychodzisz po śmierć!
— Więc cóż z tego; a ty co tu robisz?
— Ależ ja jestem tu potrzebny. Ty nie.
— Kiedy ty tu jesteś, trzeba żebym i ja był.
— Nie, mój nauczycielu.
— Tak, moje dziecię.
I Cimourdain pozostał przy Gauvain’ie.
Stos trupów rósł na kamiennej posadzce w dolnej sali.
Jakkolwiek szaniec nie był jeszcze zdobyty, widocznem było, że w końcu liczba zwycięży. Oblegający byli odsłonięci, a oblegani byli zabezpieczeni; dziesięciu oblegających padało na jednego oblężonego; ale oblegający napływali ciągle. Oblegający wzrastali w liczbie — zmniejszała się garstka oblężonych.
Dziewiętnastu oblężonych skupiło się za barykadą, tam bowiem skierowany był atak. Mieli zabitych i rannych. Piętnastu najwyżej walczyło jeszcze. Jeden z najdzikszych, śpiewaczek, strasznie był okaleczony. Był to Bretończyk przysadzisty, kędzierzawy, z rasy drobnej i żwawej. Miał jedno oko wyłupione i szczękę strzaskaną. Mógł jeszcze chodzić. Pizy czołgał się do schodów kręconych i wszedł do komnaty pierwszego piętra, spodziewając się, że tam będzie mógł pomodlić się i umrzeć.
Oparł się o mur przy strzelnicy i starał się zaczerpnąć trochę powietrza.
Na dole rzeź przy szańcu stawała się coraz straszniejszą. W przerwie między dwoma strzałami Cimourdain podniósł głos.
— Oblężeni! zawołał. — Na co dalej krew przelewać? Zostaliście pochwyceni. Poddajcie się. Pomnijcie, że nas jest cztery tysiące pięćset, przeciwko dziewiętnastu, to jest więcej niż dwustu na jednego.nPoddajcie się.
— Dajmy pokój gadaninie — odrzekł margrabia de Lantenac.
I grad kul odpowiedział Cimourdain’owi. Barykada nie sięgała do sklepienia; pozwalało to oblężonym strzelać przez nią, ale jednocześnie oblegającym dawało możność wedrzeć się na nią.
— Szturm do barykady! — zawołał Gauvain. — Kto na ochotnika wedrze się na nią.
— Ja — odpowiedział sierżant Radoub.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Victor Hugo i tłumacza: anonimowy.