Rok dziewięćdziesiąty trzeci/Część trzecia/Księga czwarta/X

<<< Dane tekstu >>>
Autor Wiktor Hugo
Tytuł Rok dziewięćdziesiąty trzeci
Wydawca Bibljoteka Dzieł Wyborowych
Data wyd. 1898
Druk Granowski i Sikorski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Anonimowy
Tytuł orygin. Quatrevingt-treize
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


X.
Radoub.

Nastąpiła dla oblegających chwila osłupienia. Radoub wszedł przez otwór wyłomu na czele kolumny atakującej z sześciu towarzyszami, a z tych sześciu ludzi z batalionu paryzkiego czterech już padło. Gdy się odezwał: Ja! — dostrzeżono go, jak zamiast iść naprzód — cofnął się, i jak schylony, przygarbiony, pełzając prawie pomiędzy nogami walczących, zagłębi! się napowrót w otwór wyłomu i wyszedł. Byłaż to ucieczka? Taki człowiek mógłże uciekać? Co to miało znaczyć?
Wyszedłszy za wyłom, Radoub, oślepiony jeszcze dymem, przetarł oczy, jak gdyby chciał z nich zetrzeć grozę nocy, i przy blasku gwiazd oglądał mur wieży. Kiwnął głową na znak zadowolenia, jakby chciał powiedzieć: Nie omyliłem się.
Radoub zauważył, że głęboka szczelina od wybuchu miny wznosiła się ponad wyłomem, aż do owej strzelnicy na pierwszem piętrze, w której kula działowa wyłamała i rozbiła kratę żelazną. Sieć sztab połamanych wisiała napół wyrwana, tak, że człowiek mógł przejść tamtędy.
Człowiek mógł przejść, ale czy mógł wedrzeć się do góry? Mógł przez szczelinę, pod warunkiem, że będzie kotem.
Radoub był właśnie kotem. Należał do tej rasy, którą Pindar nazywa „zwinnymi atletami.“ Można być starym żołnierzem i młodym człowiekiem; Radoub, który służył poprzednio w gwardyi królewskiej, nie miał jeszcze czterdziestu lat. Był to Herkules lekki.
Radoub postawił na ziemi karabin, zdjął lederwerki, zrzucił mundur i kamizelkę i zatrzymał przy sobie tylko dwa pistolety, które zatknął za pas od spodni, i szablę bez pochwy, którą wziął w zęby. Kolby obu pistoletów sterczały mu z za pasa.
Tak pozbywszy się ciężaru niepotrzebnego, i pod okiem tych towarzyszów z kolumny atakującej, którzy jeszcze nie weszli do wyłomu, zaczął piąć się po kamieniach w szczelinie muru, jak po stopniach wschodów. Brak trzewików wyszedł mu na pożytek; nic tak nie pomaga do wdzierania się w górę, jak bosa noga; kurczył wielkie palce we wklęsłościach kamieni. Podnosił się za pomocą dłoni, a przytrzymywał się kolanami. Ciężkie było to wdzieranie się ku strzelnicy, coś nakształt wspinania się wzdłuż zębów piły. Na szczęście, myślał Radoub, niema nikogo w sali na pierwszem piętrze, bo nie pozwolonoby mi się tak gramolić.
Musiał przejść w ten sposób najmniej czterdzieści stop. W miarę, jak się wspinał, do czego mu trochę przeszkadzały wystające rękojeście pistoletów, rozpadlina zwężała się, a droga w górę stawała się coraz trudniejszą. Możliwość upadku wzrastała jednocześnie z głębokością przepaści.
Dostał się nareszcie do parapetu strzelnicy; odchylił pogiętą i wyłamaną kratę, otwierając sobie aż nadto dostateczne wejście; podniósł się potężnym wysiłkiem, oparł kolano na gzemsie, chwycił jedną ręką ułamek sztaby z prawej strony, drugą ręką ułamek z lewej, i wyprostował się do połowy ciała przed framugą strzelnicy, z szablą w zębach, na dwóch dłoniach zawieszony nad przepaścią.
Potrzebował już tylko przełożyć nogę, ażeby wskoczyć do sali pierwszego piętra.
Ale twarz jakaś ukazała się w strzelnicy.
Radoub spostrzegł nagle przed sobą w cieniu coś przerażającego: oko wyłupione, szczękę strzaskaną, maskę krwawą.
Maska owa jedną tylko źrenicą spoglądała na niego.
Maska miała dwie ręce; te dwie ręce wynurzyły się z cienia i zbliżyły ku Radoubowi; jedna z nich wyjęła mu jedną garścią oba pistolety z za pasa, druga wyrwała mu szablę z zębów.
Radoub został rozbrojony. Kolano obsuwało mu się po powierzchni pochyłej gzemsu, obie pięście ściskając ułamki kraty, zdołały go zaledwie utrzymać; pod sobą miał czterdzieści stóp przepaści.
Maska i owe ręce był to pśiewaczek.
Dławiony dymem unoszącym się z dołu, potrafił zawlec się do framugi strzelnicy; tam powietrze zewnętrzne ożywiło go, chłód nocny ściął mu krew i Bretończyk odzyskał trochę sił. Nagle ujrzał zewnątrz unoszący się w otworze kadłub Radub’a; ponieważ zaś Radoub trzymał się sztab rękoma i miał do wyboru spaść, lub dozwolić, żeby mu broń zabrano, Śpiewaczek zatem, straszny i spokojny, wyciągnął mu pistolety z za pasa i wyjął szablę z zębów.
Rozpoczął się niesłychany pojedynek, pojedynek rozbrojonego z rannym.
Widocznie umierający miał zwyciężyć. Dosyć było jednej kuli, żeby strącić Radoub’a w otchłań otwartą pod jego stopami.
Na jego szczęście, Śpiewaczek, trzymając oba pistolety w jednej ręce, nie mógł wystrzelić z żadnego i musiał użyć pałasza. Pchnął nim Radoub’a w ramię. Pchnięcie to szablą zraniło Radoub’a i ocaliło go.
Bezbronny, ale z całym zasobem siły, nie zważał Radoub na ranę, która zresztą nie dochodziła do kości; zrobił gwałtowny ruch naprzód, puścił kraty i wskoczył do framugi.
Spotkał się tam oko w oko ze Śpiewaczkiem, który rzucił za siebie szablę i trzymał po jednym pistolecie w każdej ręce.
Przykląkłszy, celował Śpiewaczek w Radoub’a dotykając go prawie, ale ręka jego osłabiona drżała, i nie wystrzelił natychmiast.
Korzystając z tej zwłoki, Radoub parsknął śmiechem.
— Słuchaj — zawołał — ty brzydalu! czy myślisz, że mnie przestraszysz swoją mordą w kształcie pieczeni wołowej? Do licha! nadwerężono ci buzię porządnie.
Śpiewaczek mierzył do niego.
Radoub mówił dalej:
— Nie dlatego, ażebym się chciał naśmiewać, ale dyabelnie ci kule gębę zmiętosiły. Biedny chłopiec! Bellona potrzaskała mu fizyognomię. No, no, wyplujże już raz swoją kulkę, mój poczciwcze.
Strzał się rozległ, a kula świsnęła tak blizko głowy Radoub’a, że mu oderwała połowę ucha. Śpiewaczek podniósł drugą rękę uzbrojoną w drugi pistolet, ale Radoub nie dał mu czasu do wymierzenia.
— Pozbawiłeś mnie już jednego ucha — zawołał. — Zraniłeś mnie dwa razy. Na mnie teraz kolej!
I rzucił się ku niemu. Podbił mu rękę w górę, tak, że strzał nie wiadomo gdzie ugodził, schwycił go za strzaskaną szczękę i zakręcił nią parę razy.
Śpiewaczek zaryczał i zemdlał.
Radoub przeskoczył przez niego, zostawiając go leżącego przy framudze.
— Teraz — mówił — kiedy ci oznajmiłem moje ultimatum, nie ruszaj się. Zostań sobie tam, nędzny pełzaczu. Domyślasz się zapewne, że nie będę się bawił nad dobijaniem. Czołgaj się dowoli po ziemi, współobywatelu moich chodaków. Umieraj sobie, zawsze to o tyle mniej roboty. Teraz dopiero się dowiesz, że ci twój proboszcz głupstwa tylko prawił. Idź, chamie, tam, gdzie ci objaśnią wszystkie tajemnice.
I szedł dalej w sali pierwszego piętra.
— Nic nie widać — zamruczał.
Śpiewaczek miotał się konwulsyjnie i wył, konając. Radoub odwrócił się.
— Cicho! zrób mi tę przyjemność i zamknij gębę, obywatelu. Nie wdaję się już z tobą. Dobijać cię nie myślę. Daj mi pokój.
Zapuścił rękę we włosy, przypatrując się niespokojnie konającemu.
— Ale co ja tu będę robił? Wszystko to dobrze, ale jestem bez broni. Miałem dwa strzały, zmarnowałeś mi je, ty bydlę! a tu jeszcze ten dym gryzie mnie w oczy, jak psa.
I natrafiwszy na rozdarte ucho, zawołał:
— Aj!
Po chwili mówił dalej:
— Na wiele ci się zdało, żeś mi skonfiskował jedno ucho!... Zresztą wolę, że mi tego brakuje, niż czego innego; toć to tylko ozdoba. Zadrapałeś mnie także w ramię, ale to też drobnostka. Umieraj wieśniaku, przebaczam ci.
Przysłuchiwał się. Z sali dolnej straszny go zgiełk dochodził. Bój wrzał zaciętszy niż kiedykolwiek.
— Na dole dobrze idzie. Co prawda, wrzeszczą: niech żyje król! Zdychają szlachetnie.
Potknął się o szablę leżącą na ziemi. Podniósł ją i przemówił do Śpiewaczka, który się nie ruszał, a może już nie żył:
— Widzisz, leśny człowiecze, do tego, co ja chciałem zrobić, szabla moja, czy figa, to wszystko jedno. Zabieram ją tylko przez przyjaźń. Ale potrzebowałem pistoletów. Niech cię dyabli porwą, dzikusie! I co ja będę teraz robił? nie zdałem się tu na nic.
Postąpił parę kroków wgłąb sali, starając się rozpatrzeć w ciemności. Nagle, w półcieniu, za środkowym filarem spostrzegł stół długi, a na tym stole coś niewyraźnie świecącego. Pomacał. Były to garłacze, pistolety, muszkiety, zapas broni palnej, ułożonej w porządku i oczekującej tylko na ręce, któreby ją zużytkowały; słowem, skład w odwodzie, przygotowany przez oblężonych do drugiej części walki — cały arsenał.
— Bufet! — zawołał Radoub.
I olśniony rzucił się na broń.
Wtedy stał się strasznym.
Drzwi od schodów, prowadzących do wyższego i niższego piętra, na oścież otwarte, widoczne były tuż przy stole założonym bronią. Radoub porzucił swoją szablę, wziął w każdą rękę po jednym pistolecie dwustrzałowym i wystrzelił je naraz przez drzwi, w skręty wijących się schodów; potem schwycił krótką strzelbą i wystrzelił, następnie ujął za ciężki garłacz naładowany grankulkami i wystrzelił znów. Garłacz, wyrzucający piętnaście kul narobił huku, jakby strzał kartaczami. Wtedy Radoub, odpocząwszy przez chwilę, krzyknął na schody grzmiącym głosem:
— Górą Paryż!
I chwytając za drugi garłacz, grubszy od pierwszego, skierował go pod kręte sklepienie schodów i czekał.
Popłoch w sali dolnej był nie do opisania. Nieprzewidziane zdziwienia tego rodzaju rozprzęgają opór.
Z potrójnego strzału Radoub’a dwie kule trafiły: jedna zabiła starszego z braci Drewniana Pika, druga położyła Houzarda, to jest pana Quellen.
— Dostali się na górę! — krzyknął margrabia.
Krzyk ten spowodował opuszczenie barykady. Stado ptaków nie prędzej się rozlata. Wszyscy na wyścigi biegli ku schodom. Margrabia zachęcał do tej ucieczki.
— Spieszcie się — mówił. — Męztwo zależy teraz na wymknięciu się. Wejdźmy wszyscy na drugie piętro. Tam rozpoczniemy nanowo.
Margrabia ostatni opuścił barykadę.
To go właśnie ocaliło.
Radoub, zaczajony przy schodach na pierwszem piętrze, czekał na tę rozsypkę, z palcem na cynglu garłacza. Pierwsi, którzy ukazali się na skręcie, przywitani zostali wystrzałem w samą twarz i padli porażeni tym gromem. Gdyby margrabia był należał do tej gromadki, jużby nie żył. Zanim Radoub zdążył pochwycić nową broń, tam ci już przebiegli, a margrabia za nimi na końcu i wolniej niż wszyscy. Sądzili, że komnata na pierwszem piętrze pełna była nieprzyjaciół i nie zatrzymali się przy niej, tylko zdążali do sali drugiego piętra, do komnaty zwierciadeł. Tam były drzwi żelazne, tam lont nasiarkowany, tam trzeba było poddać się lub umrzeć.
Gauvain, równie jak oni zdziwiony strzałami na schodach i nie mogąc sobie wytłómaczyć pomocy niespodziewanej, korzystał z niej, nie starając się jej zrozumieć; przeskoczył razem ze swoimi za barykadę i szedł za uchodzącymi aż do pierwszego piętra.
Tam spotkał Radoub’a.
Radoub zaczął od ukłonu wojskowego i rzekł
— Chwilę, dowódco. To ja tak się sprawiłem. Przypomniałem sobie Dol. Zrobiłem jak ty, obywatelu komendancie — wziąłem nieprzyjaciela we dwa ognie.
— Dobry z ciebie uczeń — rzekł Gauvain z uśmiechem.
Kiedy się jest przez jakiś czas w ciemności, wzrok przyzwyczaja się nareszcie do pomroki, jak oczy ptaków nocnych. Gauvain spostrzegł, że Radoub cały krwią zbroczony.
— Ale tyś ranny, kolego!
— Nie zważaj na to, komendancie. Jedno ucho mniej lub więcej nic nie znaczy. Mam także pchnięcie pałaszem, ale drwię sobie z tego. Kto tłucze szyby, zawsze się trochę skaleczy. Zresztą moja to tylko krew.
Dano sobie trochę wytchnienia w sali pierwszego piętra, zdobytej przez Radoub’a. Przyniesiono latarnię. Cimourdain połączył się z Gauvain’em i złożyli radę. Wistocie było się nad czem zastanowić. Oblegający nie wiedzieli, jakie jest położenie oblężonych; nie wiedzieli, że im brak amunicyi, że obrońcy twierdzy nie mieli już prochu. Drugie piętro było ostatniem stanowiskiem obronnem; oblegający mogli przypuszczać, że schody były podminowane.
To jedno tylko nie ulegało wątpliwości, że nieprzyjaciel nie mógł się wymknąć. Ci, którzy nie poginęli, byli tam, jak pod kluczem. Lantenac wpadł w pułapkę.
Będąc tego pewnym, można było dać sobie trochę czasu na obmyślenie najlepszego zakończenia sprawy. Zabitych było i tak już dosyć. Należało się starać, ażeby przy tym ostatnim szturmie straty w ludziach były jak najmniejsze.
Niebezpieczeństwo tego ostatniego ataku miało być wielkie. Należało się spodziewać, że przyjdzie wytrzymać straszny ogień na razie.
Walka była przerwana. Oblegający, opanowawszy dół i pierwsze piętro, czekali z rozpoczęciem nanowo na rozkaz dowódcy. Gauvain i Cimourdain naradzali się. Radoub w milczeniu przysłuchiwał się radzie.
Zdobył się znów na nieśmiały ukłon wojskowy.
— Panie komendancie.
— Co powiesz, Radoub’ie?
— Czy mam prawo do małej nagrody?
— Zapewne. Proś, o co tylko chcesz.
— Proszę, żebym był pierwszym do szturmu.
Nie można było mu odmówić. Zresztą zrobiłby to i bez pozwolenia.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Victor Hugo i tłumacza: anonimowy.