Rok dziewięćdziesiąty trzeci/Część trzecia/Księga czwarta/XI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Wiktor Hugo
Tytuł Rok dziewięćdziesiąty trzeci
Wydawca Bibljoteka Dzieł Wyborowych
Data wyd. 1898
Druk Granowski i Sikorski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Anonimowy
Tytuł orygin. Quatrevingt-treize
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XI.
Zrozpaczeni.

Kiedy tak naradzano się na pierwszem piętrze, barykadowano się na drugiem. Powodzenie jest szałem, porażka jest wściekłością. Dwa piętra zawzięcie się zetrzeć miały. Dotykać zwycięztwa, jest to upojenie. Na dole miano nadzieję, która byłaby najpotężniejszą z sił ludzkich, gdyby rozpacz nie istniała.
Rozpacz była na górze.
Rozpacz spokojna, zimna, złowieszcza.
Dostawszy się do tej sali, do ostatniego schronienia, po za którem nic już dla oblężonych nie istniało, starali się przedewszystkiem zabarykadować wejście. Zamknięcie drzwi na nic się nie przydało, zatamowanie przejścia na schodach było pożyteczniejsze. W podobnym wypadku przeszkoda, przez którą można widzieć i walczyć, więcej warta, niż drzwi zamknięte.
Przyświecała im pochodnia, zatknięta przez Wilkołaka w osadzony w murze kaganiec, w blizkości nasiarkowanego lontu.
Stała w owej sali na drugiem piętrze jedna z tych wielkich i ciężkich skrzyń dębowych, w których przechowywano odzież i bieliznę przed wynalezieniem sprzętów z szufladami.
Oblężeni przyciągnęli tę skrzynię i umieścili ją stojąco w samem wejściu na schody. Skrzynia przystawała mocno do ścian i zasłaniała wejście. Pozostała tylko pod sklepieniem wązka przestrzeń, przez którą mógł przejść człowiek, wyborna do zabijania oblegających po jednemu. Można było wątpić, ażeby się na to chciano narażać.
Zatamowanie wejścia pozwoliło oblężonym odetchnąć.
Obliczyli się.
Z dziewiętnastu pozostało już tylko siedmiu, a między nimi był Wilkołak. Jego wyjąwszy i margrabiego, wszyscy byli ranni.
Owi pięciu ranni, ale żwawi, bo w rozpłomienieniu walki każda rana, byle nie śmiertelna, pozostawia swobodę ruchów, byli to: Chatenay, przezwany Robi, Guinoiseau, Hoisnard Złoty Konar, Romansik i Wielkie Serce. Reszta poległa.
Nie mieli już amunicyi. Patrontasze były puste. Policzyli ładunki. W siedmiu, ileż mieli strzałów? Cztery.
Nadeszła dla nich chwila, w której już tylko upaść można. Przyparto ich do urwistości przepaścistej i strasznej. Trudno było znaleźć się bliżej brzegu.
Tymczasem atak rozpoczął się nanowo, ale powolniejszy i tem pewniejszy. Słychać było uderzenia kolbą, któremi oblegający rozpoznawali wschody po jednym stopniu.
Ani sposób uciekać. Przez bibliotekę? Ale na płaskowzgórzu stało sześć armat wycelowanych i z lontami zapalonemi. Przez górne komnaty? Ale na cóż się to zdało? Prowadziły do platformy. A ztamtąd tylko rzucić się można było z wieży, z góry na dół.
Siedmiu pozostałych z tej bohaterskiej gromadki zamknął nieubłaganie i pochwycił ten gruby mur, który ich i zasłaniał i zarazem wrogom wydawał. Jeszcze ich nie ujęto, a już byli więźniami.
Margrabia podniósł głos:
— Przyjaciele, wszystko skończone.
I po chwili milczenia dodał:
— Wielkie Serce niech znów będzie księdzem Turmeau.
Wszyscy uklękli z różańcem w ręku. Uderzenia kolbami od strony oblegających przybliżały się.
Wielkie Serce, cały zakrwawiony od kuli, która mu drasnęła czaszkę i wyrwała skórę z włosami, podniósł prawą ręką krucyfiks. Margrabia, w gruncie sceptyk, przyklęknął.
— Niechaj każdy — rzekł Wielkie Serce — wyspowiada się ze swoich win na głos. Niech pan margrabia zacznie.
Margrabia odpowiedział:
— Zabijałem.
— Zabijałem — rzekł Hoisnard.
— Zabijałem — rzekł Guinoiseau.
— Zabijałem — rzekł Romansik.
— Zabijałem — rzekł Chatenay.
— Zabijałem — rzekł Wilkołak.
Wielkie Serce mówił dalej:
— W imię Przenajświętszej Trójcy rozgrzeszam was. Niech dusze wasze idą w pokoju.
— Amen — odpowiedziały wszystkie głosy.
Margrabia powstał.
— A teraz — rzekł — umierajmy.
— I zabijajmy — wtrącił Wilkołak.
Uderzenia kolbami zaczynały wstrząsać skrzynią drzwi zasłaniającą.
— Myślcie o Bogu — rzekł ksiądz. — Ziemia nie istnieje już dla was.
— Tak — mówił margrabia — jesteśmy w grobie.
Wszyscy schylili głowy i bili się w piersi. Margrabia tylko i ksiądz stali prosto. Oczy utkwiwszy w ziemię, modlił się ksiądz, modlili się chłopi, margrabia dumał. Skrzynia, uderzana jakby młotami, ponure wydawała odgłosy.
W tej chwili głos silny i ożywiony, rozlegający się nagle po za nimi, zawołał:
— Wszakże mówiłem Waszej Jasności.
Wszystkie głowy odwróciły się oniemiałe.
Zobaczono otwór w ścianie.
Głaz, doskonale przypasowany do innych, ale nie spojony z niemi cementem, opatrzony osiami u góry i u dołu, obrócił się na nich, jak kołowrót, a obrócony odsłonił otwór w ścianie. Głaz, zakreśliwszy ćwierć koła, utworzył dwa wejścia: jedno na prawo, drugie na lewo, wązkie, ale dostateczne, żeby jeden człowiek mógł przejść z każdej strony. Za temi drzwiami niespodzianemi widać było pierwsze stopnie wązkich schodów kręconych. Twarz człowieka ukazała się w otworze.
Margrabia poznał Halmala.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Victor Hugo i tłumacza: anonimowy.