>>> Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Romans i powieść
Pochodzenie „Romans i Powieść“, 1875, nr 249-256
Redaktor Maryan Gawalewicz
Wydawca Maryan Gawalewicz
Data wyd. 1885
Druk Druk „Gazety Handlowej“
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


KLEMENS JUNOSZA.

ROMANS I POWIEŚĆ.





Istnieje jedna arcywielka księga, potężne album złożone z miliardów kartek, zapisanych po większej części krwią i łzami... otoczonych czarnemi obwódkami żałoby. Niekiedy wśród kartek owego albumu znajdzie się jakiś kwiatuszek zeschnięty, zbladła różyczka, albo fijołek, świadek chwil lepszych i weselszych — uniesień, zachwytów i marzeń młodości, ale tuż obok niego spostrzeżesz strzępek czarnej krepy, lub promień włosów z głowy, która już dawno pod głazem grobowca spoczywa.
Ta księga, z której dwie kartki przepisać pragnę, nazywa się... życiem.

I.

Nie masz podobno lepszej prządki nad młodość. Snuje ona a snuje złote nitki marzeń, rozśpiewana, uśmiechnięta, wesoła. Nie masz dla niej barw czarnych ani szarych, nie masz goryczy i smutków. Wszystko dla niej jest różowe, promienne, świetlane... Widzi ona słońce, choć się dokoła ciężka mgła rozkłada, wierzy w jutro pogodne, choć się na widnokręgu czarne chmury zbierają. Może ona dostrzedz rusałki w cichej toni jeziora, może rozmawiać z ptaszkiem, albo lilią nadwodną. Rytmiczne dźwięki pieśni rozmarzą ją i upoją, harmonijny szmer listków rozrzewni... Patrząc na cichy strumień, który po kamykach się toczy i snuje jak długa wstęga srebrzysta, młodość rada by wszystkie swoje marzenia wysnuć tak samo, wypowiedzieć... wyśpiewać... Lecz za pozwoleniem? po co ten wstęp cały? po co ten opis młodości? Wszak mieliśmy ją wszyscy... i we wspomnieniach dotychczas ją mamy... i marzymy o niej częstokroć, jak o raju utraconym na zawsze; lecz zacznijmy nareszcie opowiadanie.
Okolica jest smutna i płaska, jak okiem sięgnąć wszędzie piasek i piasek, na którym gdzieniegdzie czernią się krzaki jałowcu, lub schorowana, karłowata sosenka krzywemi gałązkami na suchoty się skarży. Żyto liche, rzadkie, schyla się i drży pod tchnieniem wiatru, a strumyk przerzynający pole płynie powoli, leniwie... Po tem morzu piasczystem, dysząc ciężko żelaznemi piersiami, przebiega lokomotywa i wlecze za sobą pociąg pasażerski. W wagonach, jak zwykle w wagonach i jak zwykle na świecie, w klasie pierwszej nudzą się, w drugiej drzemią, w trzeciej zaś rozmawiają gwarnie. Na drewnianych ławkach rozsiadło się bardzo różnorodne towarzystwo. Otyła kupcowa opowiadająca ciągle o swojem delikatnem zdrowiu, gadatliwy jak papuga wędrowny agent handlowy, dwie w perkaliki ustrojone panienki, urlopowany żołnierz, mama z trojgiem dzieci, sługą i trzynastoma tylko tobołkami (gdyż czterech zapomniała przez pośpiech) i z dziesięciu żydów spieszących na jarmark... W samym kącie wagonu siedzi młody człowiek i usiłuje czytać „Kuryera” lecz widocznie myśl jego jest czem innem zajęta. Wstaje, wychyla głowę przez okno i patrzy, prawdopodobnie chce zobaczyć czy stacya jeszcze daleko? Spieszy się, chciałby lotem ptaka przybyć do celu podróży, czemu zresztą nie należy się dziwić, gdyż każdy na jego miejscu spieszyłby się tak samo. Jak kto ma dwadzieścia trzy lat wieku, zdrowie, urodę, a przytem kolosalne szczęście w perspektywie, temu najszybszy bieg pociągu wydaje się krokiem żółwia.
Powiedziałem kolosalne szczęście — i zaraz się z tego wytłomaczę. Nasz podróżny był pracownikiem wielkiego kantoru, był drobnem kółeczkiem w żywym mechanizmie, zapełniającym cyframi ogromne księgi i zaczerniającym codzień całe libry papieru. Być kółeczkiem w takiej szacownej maszynie to już coś znaczy, ale awansować z kółeczka na kółko znaczy jeszcze więcej. Aż do dnia wczorajszego otrzymywał on całe dwadzieścia rubli pensyi na miesiąc i od czasu do czasu, miewał drobne gratyfikacye za pracę po za obowiązkowemi godzinami; od wczoraj zaś sytuacya zmieniła się. Wielkie koło powiedziało mu: będziesz „kółkiem“, spotyka cię szczęście, które powinieneś umieć szanować. Od dnia dzisiejszego będziesz opływał w dostatki, żył sobie jak pączek w maśle i pobierał regularnie co miesiąc po trzydzieści pięć rubli! Zwróciłeś na siebie światłą uwagę głównych sprężyn naszego mechanizmu i oto — robisz los!
Gdy na kogo takie szczęście spadnie, trudno żądać, żeby mógł zachować równowagę umysłu i krew zimną; tak — też i nasz młody przyjaciel był jakby oszołomiony, olśniony, przed oczami jego otwarły się na raz bramy raju, a do głowy cisnęło się tyle myśli, jedna nad drugą słodszych i ponętniejszych, że chwilami zdawało mu się iż jest ofiarą snu złudnego. Ale nie — to nie był sen, lecz rzeczywistość. Wszakże grube koło dało mu dowód wyraźny, opatrzony podpisem samych sprężyn... dało mu ten dowód łaski i zarazem urlop dwutygodniowy.
Młody człowiek, ochłonąwszy nieco z pierwszego wrażenia zaczął rozumować, a w rozumowaniach jego główną rolę grała logika... z niebieskiemi oczami i grubym jasnym warkoczem.
Z rozumowania tego wynikło, że człowiek mający lat dwadzieścia trzy, czuje się już przesyconym kawalerskiem życiem, że samotność staje się dla niego nieznośnym ciężarem. On już nie pragnie i nie pożąda nic, tylko cichego szczęścia przy ognisku domowem... Nad wszelkie stroje balowe przenosi on popielaty szlafrok i pantofle haftowane rękami anioła. Czegóż więcej potrzeba do szczęścia? W dwóch pokoikach na trzeciem piętrze, można zmieścić całe niebo, wielkie niebo, w dwóch pokoikach z wodociągiem, zlewem i postępową wentylacyą. Tam, w tem niebie, będą skromne ale gustowne mebelki, kwiaty, białe firanki i... anioł ustrojony w batysty. Człowiek już nie zajrzy do zadymionej cukierni, nie będzie marnował czasu przy bilardzie, lecz jako głowa rodziny, jako mąż poważny, mający znaczenie i stanowisko, zostanie w domu i słuchać będzie syczenia samowara i srebrnego głosu anioła. Jestto rozkosz niewysłowiona! Dotychczas nie można jej było osiągnąć dla braku funduszów — ale teraz! przy takiej pensyi! Przy dobrem gospodarowaniu można nawet zrobić pewne oszczędności!
Jakież to będzie życie rozkoszne, piękne, ponętne! I ja przestanę być samym sobą i ona także; nie będzie jej, ani mnie — tylko będziemy „my” dwie osoby, jedna dusza. Będziemy prowadzili dom otwarty. Kupię stolik do kart i nauczę się grać w wista; gotów jestem nawet utyć i zapuścić faworyty, bo nie wypada fircykowato wyglądać, gdy się jest głową rodziny... przedewszystkiem jednak trzeba jej o tem powiedzieć.
Z tą myślą usiadł nasz przyjaciel do wagonu. Teraz zapewne zrozumie czytelnik dla czego niecierpliwił się, dla czego sądził że pociąg się spóźnia... nawet prawie pewny był tego — a jednak pociąg szedł z punktualnością zegarka, doświadczony maszynista nie chybił ani na minutę i z przedziwną obojętnością na wszelkie uczucia pasażerów, zatrzymał pociąg przed stacyą, akurat w chwili przez rozkład jazdy wymaganej.
Nasz znajomy wyskoczył z wagonu i wsiadł na jakiś wózek chłopski, który miał go dowieść do ostatecznego kresu podróży. Tym właśnie kresem ostatecznym był maleńki domeczek, położony na samym końcu miasteczka, wśród zieleni ogrodów, pod cieniem topól wyniosłych. Domek stał nieco na uboczu, po za drzewami, których kilka na dziedzińcu rosło, a cała posesya otoczona była wysokiemi sztachetami, dźwigającemi na sobie sploty powojów kwitnących.
Historya owego domku na ustroniu jest mniej więcej taka. Ongi, przed laty, mieszkał w miasteczku niejaki pan Rafał Tomaszewski, urzędnik, którego cała inteligencya miejscowa nazywała „odludkiem.“ Trzeba przyznać, że na to miano w zupełności zasługiwał, nie lubił albowiem wesołej kompanijki, nie potrafił odróżnić kara od piku i cały czas wolny przepędzał w domu samotnie, czytając jakieś książki i robiąc z nich wyciągi i notatki. Niekiedy wychodził ze strzelbą i z psem starym, na jedno oko ślepym i błądził niewiadomo gdzie, po polach, lasach, moczarach... Od wszystkich obywateli okolicznych miał pozwolenie polowania na ich terytoryach, co zresztą nie uszczuplało liczby zwierzyny w kraju, gdyż „odludek“ nigdy nic nie zabił i polował w sposób dość oryginalny... Myśliwskim jego tryumfem nie bywały nigdy trwożliwe kuropatwy, lub zające, lecz rośliny jakieś i zioła, które w torbie do domu przynosił. Dziwne to były łowy; pan zioła zrywał i pomiędzy karty książki je wkładał, ślepy pies ziewał z nudów, muchy chwytał w powietrzu, lub jeśli był w dobrym humorze i potrzebował agitacyi, to rozgrzebywał ziemię łapami i szukał myszy polnych... Przyzwyczajono się jednak z czasem do „odludka” — nikt u niego nie bywał i nikt go nie zapraszał do siebie, nie proponował mu kieliszka wina, ani pulki z kociołkiem.. Z punktualnością zegarka „odludek“ stawiał się w biurze codziennie, pracował jak wół i nigdy żadnych zaległości nie miewał. Z interesantami mówił bardzo mało, ale o co go proszono załatwiał natychmiast i każdemu starał się zrobić dogodność.
Słowem dziwak!
Mieszkał w rynku, na pierwszem piętrze, w kamienicy Borucha Pipermana, najbogatszego kupca w całem mieście; służby nie trzymał wcale. Stary Żołądkiewicz, woźny biurowy, nastawiał mu samowar i czyścił ubranie, a jego małżonka przynosiła obiady, do których zasiadał zwykle w towarzystwie jednookiego wyżła. Gdy już wazka stała na stole, pan zajmował swe miejsce, pies zaś zasiadał poważnie na krześle i jednem okiem przypatrywał się potrawom...
Zjadłszy, pan Rafał mówił lakonicznie:
— Fajka!
I wówczas psisko szło powoli do kąta i przynosiło fajkę, poczem wdrapywało się na stół i bez ceremonii zjadało wszystko co na talerzach zostało.
Taka scena powtarzała się codzień, bez żadnej zmiany w programie... Gdy deszcz padał, lub zimno było, odludek zasiadał do książki — a pies spał jak zarznięty... podczas pogody natomiast, pan zawieszał torbę na siebie, i wziąwszy strzelbę mówił:
— Idziemy.
Wówczas psisko wstawało jak automat, przeciągało się leniwie i szło ku drzwiom ziewając, jak gdyby snów przerwanych żałowało, lub jak gdyby mu nudne życie obrzydło...
Człowieka — odludka i jednookiego psa — mizantropa znało całe miasto, przyzwyczajono się do nich i tryb życia odludka już nie zwracał niczyjej uwagi. Nawet piękniejsza część inteligencyi, która jak wiadomo małomównością nie grzeszy, nie wspominała o panu Rafale.
Ani jedna mama nie wpisała go na listę domniemanych zięciów, ani jedna panna nie zerknęła na niego oczkami. Żył odosobniony; biuro, książki i włóczenie się po polach i lasach z nieodstępnem psiskiem, wypełniały mu życie.
Tak upływały miesiące i lata... aż raz stał się fakt, który całe miasteczko zadziwił i poruszył. Panie składały sobie bardzo częste wizyty, naradzały się nad czemś, szeptały i tonęły w tysiącznych domysłach.
Powód do gawędek dał najniewinniejszy w świecie człowiek, Jankiel Galimatias, pierwszy krawiec miejski, u którego pan Rafał obstalował balowy garnitur. Naturalnie że Jankiel nie mógł się nie pochwalić takim obstalunkiem i opowiedział wszystkim swoim klientom, przyjaciołom i znajomym, co to będzie za prześliczny garnitur, ile łokci sukna wyjdzie na to, a poczemu to sukno kosztuje, jaka będzie podszewka, guziki etc.
— Pan Rafał sprawia frak! — ten wykrzyknik przechodził z ust do ust, z domu do domu, powtarzał się na ulicy, w biurach, w salonach, a tuż za nim następowało pytanie, — po co on sprawia frak?
Cała inteligencya miasteczka łamała sobie głowy nad rozwiązaniem tej zagadki; nawet w preferansie podczas rozdawania kart, dawał się słyszeć często rozpaczliwy niemal wykrzyknik:
— Poco Tomaszewski sprawia frak?..
Zapisanem jednak było w księgach przeznaczenia, że odludek zadziwiać będzie ciągle spokojnych mieszkańców i dawać im trudne do rozwiązania szarady, bo niedość że frak sprawił, ale co sobota ekstrapocztę najmował i wyjeżdżał... Odludek wyjeżdżał! wystrojony, bez strzelby, bez psa nawet!..
Niedość na tem, czujne oko kumoszek, odkryło jeszcze wiele innych zagadkowych rzeczy... Stwierdzano mianowicie, że oglądał wszystkie place i ogrody położone na skraju miasteczka, że odbywał konferencye z mularzami i cieślami, że dopytywał się o ceny drzewa budowlanego, że przez kilka godzin naradzał się z ogrodnikiem od hrabiego... Wszystkie te wieści były tak dalece nieprawdopodobne, że przyjmowano je z zastrzeżeniem, ale czas przekonał, że kumoszki mają dobre oko i że jeżeli co mówią to na pewno. Tomaszewski gruntu kawałek kupił i budowę domku rozpoczął...
Wówczas to wydała się jeszcze jedna tajemnica, a mianowicie że odludek ma pieniądze. Jak twierdzą kroniki miejskie, z powodu tego odkrycia zaszły nawet nieporozumienia pomiędzy małżeństwami mającemi córki na wydaniu. Naturalnie mężowie byli winni, że nie wiedzieli o zamożności odludka, który przecież, przy dobrej woli dałby się jakoś obłaskawić i ugłaskać... Och! ci ojcowie! oni nigdy nie wiedzą i nie dowiedzą się o niczem, jak gdyby los córek nie leżał im na sercu. Mieli też dobrze zmyte głowy za swoją opieszałość.
Domek tymczasem rósł jak na drożdżach. Robotnicy zapłaceni dobrze, spieszyli, a odludek wszystek czas wolny od biurowej pracy przy nich przepędzał, dysponował, doradzał i zdawał się być bardzo ożywionym.
Z pod toporów ciesielskich padały wióry, wapno dymiło się w dołach, a jednooki Hektor wygrzewał się na słońcu, leżąc na miękkich trocinach. Przy pośpiechu i usilnej pracy robotników, stanął w niedługim czasie domeczek nie wielki ale bardzo gustowny, z gankiem od frontu, z werendą od ogrodu. Całą posesyę otaczały zgrabne sztachety, w ogrodzie wzniesiono altankę i ustawiono kilka ławeczek... I o psiaku swoim nie zapomniał odludek, gdyż kazał mu zbudować budę bardzo szykowną, malowaną, prawdziwy psi pałac...
W mieście o niczem nie mówiono tylko o owym domku na ustroniu i o kapitałach odludka. Co do bogactw pana Rafała, zdania podzielone były. Jedna partya kumoszek twierdziła, że odludek ma co najmniej ze sto tysięcy, inna zaś że posiada znacznie więcej. Sprzeczano się o to zawzięcie, a stary Żołądkiewicz, woźny, który był jedynym w mieście człowiekiem mającym bliższy do odludka przystęp, nie mógł się przed natrętnemi pytaniami opędzić.
Nowy garnitur pana Rafała, jego wyjazdy, kupno placu, budowa domku, wreszcie domniemane jego bogactwa — niedawały spać ludziom. On jednak na to nie zważał, ciekawych półsłówkami zbywał, pracował w biurze jak zwykle — i domek swój urządzał. Sprowadził z Warszawy obicia do wyklejenia pokoi, ładne mebelki — słowem zrobił sobie mieszkanie miłe, zaciszne, spokojne.
Teraz stało się jasnem, że odludek się żeni!..
Odludek żeni się! pomimo, że niktby go o podobne zamiary nie posądził; byli tacy którzy dopatrywali w tem pewne zboczenie umysłowe, lecz ta opinia nie mogła się utrzymać. Zaczęto badać rzecz krytycznie. Panie dopiero teraz zauważyły, że ów zdala od świata żyjący oryginał jest człowiekiem przystojnym, sekretarz przejrzawszy jego akta osobiste znalazł, że niema jeszcze czterdziestu lat wieku, a panienki na wydaniu przyznały, że pożycie z dziwakiem miałoby nawet pewien urok, ze względu na jego oryginalne zwyczaje.
Wszystko to jednak było już poniewczasie: odludek się ożenił...
Nigdy kościół w miasteczku nie był tak pełen nabożnych, jak owej niedzieli, w której pan Rafał młodą swoją małżonkę po raz pierwszy przyprowadził na sumę. Wszystkie spojrzenia były na nią zwrócone: mężczyzni przyznali jednozgodnie, że odludek ma gust, damy zaś, pomimo najszczerszej chęci, nie znalazły w toalecie młodej mężatki nic do skrytykowania.
Sądzono, że teraz, ożeniwszy się, Tomaszewski zmieni tryb życia, że dom otworzy, bywać u ludzi zacznie — ale on się z tem wcale nie spieszył. Widocznie dobrze im było w domku na ustroniu, bo się nie garnęli do ludzi. On po dawnemu punktualnie do biura chodził, do książek swoich zaglądał — tylko wycieczkom zamiejskim z Hektorem mniej czasu poświęcał — a natomiast w ogródku się częściej zajmował. Widziano go nieraz ze szpadlem w ręku, jak doły pod drzewka kopał, lub też uliczki gracował — i śmiano się z tego, jako z nowego dziwactwa.
Pani też się nie rwała do świata — i jej wystarczał domek, maleńkie gospodarstwo, fortepian i towarzystwo męża. Widocznie trafił swój na swego i dobrze im z tem było.
Z początku dziwiło to ludzi, później przyzwyczaili się — i rzeczy wróciły do dawnego trybu, z tą tylko różnicą, że zamiast jednego, jak dawniej, miasto posiadało parę odludków. Taka jest historya domku na ustroniu, ale jeszcze ją niektóremi szczegółami uzupełnić wypada... W kilka lat po zamieszkaniu państwa Rafałów w nowym domku, można było dostrzedz przez sztachety śliczne jasnowłose dziecię, bawiące się ze starym Hektorem; poczciwy psisko pozwalał się targać za uszy — a nawet, gdy miał lepszy humor gonił się z maleńką po trawniku i za sukienkę ją chwytał — ona też lubiła jednookiego faworyta i znosiła mu do budy chleb, cukierki, a nawet czerwone jabłuszka, które pies, ku wielkiemu jej zdumieniu, nietkniętemi zostawiał.
W takich razach Marynia biegła do ojca, lub matki i swym dziecinnym szczebiotem opowiadała że „Hektol taki głupi”, bo nawet najpiękniejszego jabłuszka nie chce skosztować. Na twarzy odludka malowało się szczęście i większą część chwil wolnych z dzieciną przepędzał — częstokroć brał ją na ręce, po ogródku nosił — śpiewał jej nawet.
W miasteczku z podziwu wyjść nie mogli, dowiedziawszy się o tem. Odludek śpiewał! on, który rzadko kiedy słowo do ludzi przemówił. — Gdy wszyscy na kłopoty, na ciężkie czasy utyskiwali, on milczał — ale w oczach jego jaśniało szczęście, widać to było że mu dobrze na świecie, że zadowolony jest z życia. Nic dziwnego, nie pragnął za wiele, na swojem przestawał...
Jednego dnia o zwykłej godzinie pan Rafał nie stawił się do biura, czekano na niego godzinę, dwie, trzy — napróżno; jakiś interesant chciał się z nim w mieszkaniu zobaczyć — ale furtka była zamknięta, na stukanie nikt nie odpowiedział. Nazajutrz rzecz się wyjaśniła: odludek ciężko zaniemógł. Dwie medyczne powagi miasteczka zostały wezwane do niego i nie mogły pogodzić się w dyagnozie: powiatowy mówił że chory ma tyfus, wolnopraktykujący znalazł zapalenie płuc. Jako dobrzy koledzy, obadwaj ci panowie, dali sobie nawzajem do zrozumienia, że się na medycynie nie znają i że byłoby lepiej żeby czas swój i pracę poświęcili szewctwu. Uwagi te wypowiedzieli sobie nawzajem ów sposób bardzo delikatny i grzeczny, jak przystoi na ludzi dobrego wychowania i nauki.
W przeciągu kilku dni choroba rozwinęła się groźnie i niebezpieczeństwo było widocznem. Zrozpaczona kobieta zatelegrafowała do swego ojca, sprowadziła najgłośniejszych w okolicy lekarzy. Trzy tygodnie trwała rozpaczliwa walka życia ze śmiercią i skończyła się nareszcie zwycięztwem... śmierci.
Odludek umarł — a w cichym domku na ustroniu zapanowała żałoba i rozpacz...
Odludek rozstał się z tym światem w najsmutniejszej i najposępniejszej porze roku. Była to późna jesień, wiatr zrywał z drzew pożółkłe liście, rozrzucał je po polach; gałązki obnażone i suche, trącając jedna o drugą, wydawały szmer jakiś żałosny. W ogródku kwiatki poczerniały i powiędły i nawet malwa, ta stara panna barwnego świata Flory, utraciła resztki swych wdzięków jesiennych. Uliczki zasypane były liśćmi, z po za sztachet nie wyglądała rumiana twarz dziecka, a jednooki Hektor, smutny, zjeżony, schronił się do swej malowanej budy i z niechęcią na świat poglądał.
W domku zapanował smutek i milczenie. Tam gdzie niedawno jeszcze jaśniało ciche i niezmącone niczem szczęście, teraz spotkać można było tylko łzy i żałobę. Nawet dziecko — aczkolwiek nie rozumiało jeszcze swej doli, przestało jednak szczebiotać, gdyż załzawione oczy matki przejmowały je jakąś instynktowną, nieopisaną trwogą.
Maleńka pytała często o ojca, a usłyszawszy odpowiedź że umarł, żądała od matki wyjaśnień jakto człowiek umiera? po co umiera? dlaczego zakopują go w ziemię? co on tam robi w ziemi, co jada, z kim rozmawia, jak długo tam będzie i czy kiedy powróci? Naturalnie, matka nie umiała zadowolnić ciekawości dziecka; młodociany umysł, zaledwie w jutrzence życia będący, nie mógł wytworzyć sobie pojęcia o zachodzie, o owej nocy wiecznej, która wszystko i wszystkich mrokiem swoim kiedyś pokryć musi.
Każde takie pytanie uderzało jak nożem w zbolałe serce kobiety, wydobywało z jej oczu nowe strumienie łez, nowe widmo wspomnień minionej doli dobrej i szczęścia. Tak — szczęścia, gdyż pomimo niekorzystnej opinii, jaka krążyła w miasteczku o jego dziwactwach, odludek umiał uszczęśliwić kochaną kobietę. Zimny, obojętny, milczący wobec ludzi, w zaciszu domowego ogniska rozpromieniał uśmiechem twarz swoją, stawał się kochającym, wymownym, serdecznym. Nieraz przez długie zimowe wieczory umiał zabawić i zająć żonę pełną inteligencyi rozmową; umiał się zniżyć do pojęcia dziecka, i opowiadać mu prześliczne historye o gwiazdach i kwiatach — i tak nieraz trzymając dziewczynkę na kolanach, gawędził z nią długo, dopóki nie usnęła oparłszy jasną główkę na jego piersi szerokiej.
Dziś to wszystko zniknęło, przeszło jak sen, w domu na ustroniu zapanowała pustka, smutek i zwątpienie. Świeży grób na cmentarzu skrył się pod całunem śniegu, dwie wierzby obnażone z liści płakały nad nim gałązkami zeschłemi, a w mieście o odludku zapomniano potrosze. Natomiast uwagę tego drobnego, a tak pełnego ciekawości, światka zajęła całkowicie biedna wdowa. Co z sobą zrobi, jak postąpi; czy pozostanie na miejscu, czy gdzie dalej wyruszy? oto były kwestye zajmujące męzką i żeńską inteligencyę miasteczka. Biedna wdowa! Ona o swoim smutnym losie nie mogła myśleć tyle, ile ci ludzie o niej myśleli. Może nie wiedziała nawet, jak urządzają jej interesa, sprzedają domek, każą się brać do pracy, sklep otworzyć; nie przypuszczała także, iż niejeden młody kancelista lub sekretarz, chętnieby został przybranym ojcem Maryni, i osiadł w domku na ustroniu, przy boku smutnej, zapłakanej, ale zawsze jeszcze pięknej wdowy.
Tymczasem, dni upływały, a życie i nieuniknione jego potrzeby kazały chwilowo przynajmniej umilknąć łzom, smutkom schować się na dnie serca... Należało pomyśleć coś o sobie i dziecku.
Odludek pozostawił po sobie kapitalik niewielki, drobnostkę prawie, no, i domek z ogródkiem, czysty i nieobdłużony. Jedno z drugiem było to bardzo niewiele; ale zawsze coś, jakiś punkt oparcia przynajmniej. Wdowa postanowiła domku nie sprzedawać, i kapitaliku nienaruszać, zresztą liczyła coś na własną pracę. Jakoż, ku wielkiemu zdziwieniu miasteczka, wyjechała z dzieckiem na parę miesięcy do Warszawy, zostawiwszy domek swój na opiece sąsiadów. Mówiono, że młoda wdówka pojechała szukać pocieszenia i rozrywki, znaleźli się i tacy, którzy wiedzieli na pewno, że ją tam pociągnęła jakaś dawna miłość, która podobno, nigdy nie rdzewieje... ale wszystkie te przypuszczenia nie sprawdziły się wcale.
Po czterech czy pięciu miesiącach nieobecności, pani Tomaszewska powróciła do swego domku w towarzystwie wysokiej, suchej, jak tyczka chmielu, starej panny. Jednocześnie z kolei przywieziono dwie maszyny do szycia i masę rozmaitych pudeł i tłomoczków. Już teraz nie ulegało najmniejszej wątpliwości, że młodej kobiecie sprzykrzył się stan wdowieński, i że wychodzi zamąż, a dla pośpiechu, na dwóch maszynach będzie szyła wyprawę. Aptekarz z pocztmajstrem, dwaj najdomyślniejsi ludzie w całej Europie, obnieśli tryumfalnie tę wiadomość po mieście i wzbudzili podziwienie ogólne swą trafnością poglądów i wybornym zmysłem spostrzegawczym. Panna Filomena, córka kasjera miejskiego, która od lat trzydziestu liczyła się w szeregach panien do wzięcia, nie mogła powstrzymać okrzyku oburzenia i zgrozy.
— Jakto!? Jeszcze mogiła tamtego trawą nie zarosła, a ona nowych związków już szuka! Więc taka to jest trwałość uczuć kobiecych, takie przywiązanie! Aczkolwiek ten odludek, niech mu tam Bóg przebaczy, był sobie zwyczajny odludek, jednak zawsze mąż, Ha! któż mu kazał zwrócić swe uczucia ku istocie tak płochej... sam sobie winien. Gdyby był trafił na kobietę z sercem, z poświęceniem, ta niezawodnie, nosiłaby po nim wieczną żałobę.
Nadmienić tu należy, że panna Filomena, mówiąc o osobie z sercem i poświęceniem, siebie samą miała na myśli, a co się tyczy wiekuistej żałoby, nosiłaby ją niezawodnie, gdyż w czarnej sukni zbyt bujne jej wdzięki nie wydawały się tak rażąco.
Wszyscy oburzali się na biedną kobietę; referentowe, adjunktowe, naczelnikowe nawet. Tłusty jak pulpet podsędek, usłyszawszy tę nowinę, założył ręce na brzuszku i rzekł z uroczystą, pełną namaszczenia powagą.
— Mówcie, państwo, co chcecie, gadajcie mi o niestałości uczuć, o zbrodniach, kradzieżach, obelgach słownych i czynnych, o płochości kobiet i defraudacji okowity, a ja wam powiadam, że nie masz nic mądrzejszego nad prawo! Co tylko szelmostwo ludzi wymyśleń może, ono to z góry naprzód przewidziało, ograniczyło i obwarowało.
Nie myślcie zaś, że tylko złodziej, kontrabandzista, lub zbrodniarz był przedmiotem jego pieczołowitości; w nieograniczonej dobroci i troskliwości swojej, potrafiło ono zabezpieczyć pamięć umarłych mężów nawet, i wyznaczyło wdowie termin prekluzyjny do wylewania choćby pozornych tylko żalów. Mówicie państwo, że pani Tomaszewska za mąż idzie, a nawet, z tego co słyszę, wnoszę, że ona leci zamąż, że na dwóch maszynach gałganki już szyje. Nie przeczę, że taką być może jej intencya; nie przeczę, że pamięć poczciwego odludka już w niej wygasła, ale za pozwoleniem, mościa dobrodziejko! zachowania żałoby po nieboszczyku odludku strzeże mądre prawo, gdyż artykuł odnośny opiewa, że żadna wdowa przed upływem dziesięciu miesięcy od daty zgonu męża, w sepulturze wyrażonej, nie ma prawa iść zamąż; inny zaś artykuł już nie opiewa, ale ryczy, że każdy ksiądz, któryby przed upływem terminu wyżej rzeczonego, ślub dać się poważył, ulegnie najsurowszej karze dyscyplinarnej. W obec tego, nie obawiajcie się państwo, że wdowa ubliży pamięci nieboszczyka, albowiem przed terminem zamąż nie wyjdzie, a po terminie prawo najabsolutniej zezwala jej wejść we wszelkie związki małżeńskie.
Argumentacya podsędka nie przypadła do gustu pannie Filomenie, która twierdziła uparcie, że w sercu wdowieńskiem, trwać powinna wieczna, dozgonna żałoba, że nie ma na świecie dwóch miłości, ani trzech ani dziesięciu, tylko jedna.
Podsędek wzruszył ramionami i odrzekł, że widocznie ilość miłości jest rzeczą zbyt małoważną, skoro wszystko przewidujące prawo nie ustanowiło w tym względzie maksymalnej granicy.
Długo trwała ożywiona dyskusja na ten temat. Panny doletnie wyjawiły pod tym względem zdania najsurowsze, kanceliści zaś, sekretarze i w ogóle bezżenni, byli przekonania, że młoda wdowa nietylko może ale i powinna wyjść zamąż, ażeby uszczęśliwić i siebie — i jeszcze kogóś naturalnie.
Mijały dnie i tygodnie, lecz jakoś o weselu słychać nie było i szczęśliwy narzeczony z Warszawy nie przyjeżdżał; natomiast pewnego, a bardzo wczesnego poranku, nie meldowany nawet, do buduaru pani burmistrzowej, do owego sanktuarium, do którego sam głowa, ojciec i gospodarz miasta nie bez ostrożności zwykł wchodzić, wpadł jak bomba, zadyszany Fajwel Makagiga, pierwszy krawiec damski na całą okolicę, i załamawszy ręce z wielkim płaczem zawołał:
— Proszę, wielmożnej pani, wsistko psiepadniało!
— Co? jak?
— Oj! waj! nieścięście! My wsistkie jesteśmy zgubione!
— Co ty pleciesz? gałganie. — Po coś tu wlazł? wołała rozsrożona prezydentowa, zarzucając na pełne ramiona chustkę. Kto cię tu wpuścił? Ja cię każę do kozy wsadzić, łapserdaku!
— Oj! niech wielmożna pani wsadzi! niech nas wsistkie wsadzi do koze z żonami, z dzieciami i z całem familjem! bo w koze to choć dadzą co jeść, a tu w te nasze miasto niedługo nie będzie co, za pozwoleniem, w gębie włożyć.
— Mój Fajwlu, zdaje mi się, żeś ty zwarjował, bo pleciesz trzy po trzy, a jedno się drugiego nie trzyma.
— Aj! niech moje wrogi tak nie zwarjują jak ja zwarjowałem... Tylko, ja wielmożne pani prezydentowe proszę, niech jej pani każe konsens wykupić.
— Komu? za co?
— Oj! tak mnie kole serce ściska, co ja nie moge nawet to wypowiedzieć. To jest bardzo paskudne interes, oszukaństwo, to zguba jest! Ny — ny! ktoby się spodziewał na takie porziądne osobe, że ona zechce biednych żydków zabić.
— Żydów zabiła! Gdzie jest ta zbrodniarka! Marysiu leć no czemprędzej po pana! Jakichś żydów zabili!
— Nie, nie — nie trzeba wołać pana prezydenta, sama wielmożna pani poradzi. Pani ma lepsze głowe niż sam gubernator.
— Mój Fajwlu, pleciesz jak na mękach, ja cię nic a nic nie rozumiem.
— Niechno wielmożna pani prezydentowa posłucha, to ja wszystko opowiem po porządku jak było. Jak pani dobrodzijke wiadomo, dzisiaj u nas jest wtorek i targ, to ja w taki dzień lubię sobie wychodzić kawałeczek za miasto i czekać jak chłopy nadjadą. Wiadoma rzecz, co każdy człowiek potrzebuje żyć. Czasem się trafi kupić kurę, kilka jajki, kartofli, cebuli, co potrzeba do życia, przecież pani dobrodzijka sama wie o tego interesu. Pani sama kupiła od mojej żony dwa czarne kury, co były takie ciężkie jak gięsz. Więc ja sobie raniutko wychodziłem za miasto, i szedłem koło te nowe chałupe malowane, co nieboszczyk pan Tomaszewski postawił. Nawet nie patrzyłem na te chałupe, bo co mnie z tego patrzenia przyjdzie, tymczasem, tam stojało kilka żydków, może pięć, może dziesięć, może piętnaście... oni pokazywali sobie z palcami właśnie na te chałupe, i mówili: kikste, kikste? Wtenczas i ja też spojrzałem, a co ja tam zobaczyłem, to niech tego moje wrogi nie widzą!..
Rzecz się wyjaśniła; przyczyną wielkiego przerażenia i przestrachu, jakiemu uległ pierwszy na całe miasteczko krawiec damski, był znak wywieszony na ustronnym domku, z napisem „magazyn strojów damskich”.
Wobec tego faktu wszystkie przypuszczenia co do zamiarów wdowy upadły. Stało się jasnem, że nie szyje wyprawy, nie zamierza wychodzić za mąż, lecz bierze się do pracy, aby w niej znaleźć środki utrzymania życia.
Przeciwko takiemu postanowieniu nawet sama pani prezydentowa nie miała nic do zarzucenia i radziła krawcowi aby się pogodził z faktem dokonanym... Tak też podobno uczynił.
Domek na ustroniu często odwiedzany był przez piękną połowę miasteczka, z początku panie dążyły tam głównie przez ciekawość, potem z przyzwyczajenia. Dobra, staranna robota zadawalniała wszystkich, klientela wzrastała, i nie należało do osobliwości widzieć karetę lub powóz z okolicy zatrzymujące się przed „magazynem”.
Wdowa zupełnie i wyłącznie oddała się zajęciu; w skromnej, a zawsze czarnej sukni, z wyrazem cichego smutku na twarzy, pracowała po całych dniach, a w święto, zwłaszcza w lecie, brała dziecko za rączkę i prowadziła je za miasto, w pole, do lasku, a najczęściej na cmentarz, na grób otoczony kwiatami i zielenią. Nieraz wdowa przesiadywała tam godzinami całemi w zamyśleniu, podczas gdy dziecko rwało kwiatki lub goniło motyle miedzy grobami...
W domku niezmieniło się nic; ten sam ład i porządek wewnątrz, ten sam ogródek utrzymany zawsze starannie, pełen kwiatów i zieleni. Lata biegły, na skroniach stęsknionej, osieroconej pracownicy zaczęły się ukazywać przedwcześnie włosy srebrne — a dziecko wyrosło na panienkę piękną, dorodną, uśmiechającą się do życia, w którego wiosnę właśnie wchodziła. Otóż i cała historya domku na ustroniu; krótka, prosta powszednia, a smutna jak życie, którego pasmo przeważnie z szarych jest nici splecione.
Do historyi domku i ludzi w nim zamieszkałych jeszcze jeden tylko szczegół dorzucić należy i jeszcze jedną wprowadzić osobę. Czytelnik, jeśli przypomina sobie początek niniejszego opowiadania, osobę ową już poznał.
Jest to młody człowiek, który uszczęśliwiony z polepszenia losu, spieszył podzielić się radosną nowiną z najbliższymi sercu. Ci najbliżsi, to właśnie wdowa po odludku i jej dorodna córeczka. Do nich on dążył, do nich spieszył, z niemi chciał się swojem szczęściem podzielić.
Sierota od lat wczesnych, prawdziwe dziecię niedoli, nie wiele miał jasnych chwil w życiu.
Wśród obcych, w twardej szkole niedostatku przepędzał młodociane lata; o własnych siłach szkoły przeszedł, a aczkolwiek nie mógł dobić się wyższej nauki, posiadł jednakże wykształcenie średnie, które uzupełnił czytaniem pięknych dzieł swojskiej literatury. Pani Tomaszewska była mu krewną daleką, jako dzieciak jeszcze bywał u jej rodziców, potem odwiedzał ją w domku na ustroniu i przylgnął do tego domku sercem całem. Przyjeżdżał tu nieraz na wakacye i z młodszą od niego o lat kilka Marynią bawił się wesoło w ogródku. Gdy starsza już była, przywoził jej książki, zajmował ją rozmową o poezyi, o sztuce i sam nie wiedział kiedy i jak przywiązał się do tego dziewczęcia.
Naturalnie, że braterska miłość dwojga dzieci, z czasem zamieniła się na inne, żywsze i gorętsze uczucie. Matka widząc budzącą się w sercu córki miłość, nie przeszkadzała rozwijać się temu uczuciu. Było dla niej jasnem, że Wiktor zostanie przybranym jej synem i że będzie uczciwym i godnym towarzyszem i dozgonnym opiekunem Maryni.
Serdecznie powitano tak miłego gościa, pani Tomaszewska ucałowała go jak syna, a Marynia zapłoniona jak wiśnia, wyciągnęła do niego obie rączki... z gorącem, wymownem spojrzeniem.
Młody człowiek był jednak jakby zakłopotany, jakby nie swój, widocznie coś mu ciężyło na sercu, coś chciał powiedzieć — a nie śmiał...
Zauważyła to Marynia i kiedy po obiedzie wyszli oboje do ogródka i usiedli w cienistej altance, zapytała o przyczynę smutku.
Powoli, nieśmiało wyspowiadał się przed nią... wyznał co mu leży na sercu... Mówił cicho, z obawą jakąś, ze drżeniem, a ona słuchała go zapłoniona, strwożona, z oczami pełnemi łez... To co usłyszała od niego nie było przecież dla niej obcem, każde jego spojrzenie, mówiło jej zawsze że jest kochaną, a jednak gdy teraz wyznawał jej swoje uczucia, gdy prosił aby połączyła z nim swoje losy na zawsze — to zdało jej się, że spada na nią wieść niespodziewana zupełnie, że otwiera się przed nią świat jakiś nowy, nieznany, na który spoglądała z rozkoszą i trwogą zarazem. Zamiast odpowiedzi, podała mu rękę w milczeniu, a gdy pocałunkami drobne jej paluszki okrywał, wyrwała się jak spłoszona sarenka i uciekła do matki, aby na jej piersiach wyspowiadać się i wypłakać...
W kilka godzin później, wdowa błogosławiła ukochane dzieci i Marynia została narzeczoną Wiktora. Młodzi ludzie znaleźli się w tym okresie czasu, który daje szczęście bez granic, nie zamącone niczem, ciche, spokojne... Świat wydawał im się rajem, ludzie aniołami, a życie jednem nieprzerwanem pasmem zachwytów i uniesień. W takich chwilach patrzymy na wszystko przez czarodziejski pryzmat, otaczający nas blaskami słońca i tęczy...
Przyszłość, w którą przez ów pryzmat patrzyli zakochani, wydawała im się zachwycająco piękną, jasną jak pogodne niebo, uśmiechniętą, ukwieconą jak wiosna... Dla czegóżby nie? Czyż nie posiadali wszelkich warunków do szczęścia? przedewszystkiem byli oboje młodzi i zakochani — a jako tacy ślepo wierzyli w swą przyszłość.
Urlop Wiktora skończył się; trzeba było wracać do Warszawy — do obowiązków i urządzić klateczkę na przyjęcie ptaszka. Przez całą drogę młody człowiek nad tą kwestyą rozmyślał, projektował, obliczał co ma kupić, gdzie kupić, jakie mieszkanie wybrać i jak je urządzić. Według jego projektu miało to być coś maleńkiego, lecz urządzonego wykwintnie, istne pudełeczko pełne cacek i wytwornych sprzęcików.
Po powrocie do Warszawy cały czas wolny, jakim po za godzinami biurowemi rozporządzał, poświęcał na zwiedzanie mieszkań do wynajęcia i staranny przegląd magazynów mebli. Konferował z właścicielami i rządcami domów, odwiedzał tapicerów i stolarzy.
W tym okresie trapił go niekiedy ból głowy, powstały zapewne skutkiem rozmyślań nad kwestyą jak pogodzić gorącą chęć eleganckiego urządzenia domu, z niezbyt imponującym zapasem gotowizny jaką mógł rozporządzać... Ból głowy dokuczał nie żartem, ale liścik Maryni koił go natychmiast. W drobnych, kształtnych literkach, rączką ukochanej skreślonych znajdował się talizman jakiś cudowny, który wnet wszystkie smutki rozpraszał i energii dodawał...
Ostatecznie mieszkanko znalazło się, na ustronnej ulicy, wśród ogrodów, malutkie — ale widne, odświeżone, czyste. Znalazły się także i mebelki, dzięki uczynnej pomocy pewnego starozakonnego kapitalisty, który miał bardzo dobre i delikatne serce i lubił przychodzić z pomocą młodym ludziom, za umiarkowany, według jego zdania procencik...
W kilka miesięcy później, w skromnym, małomiejskim kościołku, odbył się ślub Wiktora z Marynią — i tegoż jeszcze dnia wdowa po odludku, płacząc ze wzruszenia, odprowadziła swą jedynaczkę na kolej...
Szczęśliwe dzieci, na skrzydłach pary, pospieszyły do siebie, do swej nowej siedziby, a matka pozostała sama, smutna, tęskniąca, osierocona zupełnie. Przy córce, pomimo prośb jej gorących, zamieszkać niechciała; postanowiła zostać w swoim domku, nie zmieniać trybu życia, pracować póki sił starczy.
Przewidywała zapewne, że praca jej może się kiedyś przydać ukochanemu dziecku. Została więc jak dawniej, prowadziła dalej swój magazyn.
Od córki przychodziły listy co tydzień i zawierały w sobie wyrazy zachwytów, szczęścia, i nieskończonych pochwał dla Wiktora. On ją tak bardzo kochał, każdą jej myśl zgadywał, każde życzenie spełniał. O ile mu obowiązek pozwalał, cały czas jej wyłącznie poświęcał. Czytywali razem, rozmawiali, wychodzili na spacery — a niekiedy udawali się do teatru, lub na koncert. Marynia obok niego czuła się szczęśliwą bez granic — Jedna tylko okoliczność nabawiała ją pewnego niepokoju. Wiktor mizerniał jakoś i zamyślał się niekiedy... Pytany o powód tego, chwilowego zresztą smutku — kładł go na karb zmęczenia przy pracy biurowej. Miał do czynienia z niezliczonemi kolumnami cyfr, więc też nic dziwnego, że go czasem głowa bolała... Cyfry mają tę własność że sprowadzają niekiedy ból, a nawet i mocny zawrót głowy...
Kto cyfry wynalazł, ten nie oddał wielkiej przysługi ludzkości... Nieraz o szarej godzinie, kiedy słońce już zajdzie, a noc jeszcze panowania swego nie rozpostrze, w tajemniczym półcieniu o zmroku, Marynia siedząc obok Wiktora na kanapce, gładzi jego czoło blade i szczebiocze słowami pełnemi miłości... On odpowiada na jej pieszczotę pieszczotą, na uściśnienie uściskiem, ale nagle westchnienie mimowoli wyrywa się z jego piersi.
— Czemu wzdychasz? pyta rozmarzona, czemu wzdychasz? Czyż nam źle tak razem, obok siebie, czyż cię już nie zajmuje nasz mały światek, cichy, spokojny, piękny?.. Wiktorku, co tobie? zkąd się wzięło westchnienie...
On ją uspakaja, przekonywa że jest najszczęśliwszym człowiekiem na świecie, że stanął u szczytu najpiękniejszych swych marzeń — a to westchnienie mimowolne, to jest... to jest, a właściwiej to nic nie jest... tak sobie, czyż to raz człowiek wzdycha bezmyślnie?
Wiktor kłamał — westchnienie nie było bez przyczyny... Z po za obrazu szczęścia, jaki się przed nim roztaczał, wychylały się drobne, małe cyferki, migotały przed oczami, tańczyły... Był to dziwaczny, fantastyczny kadryl cyfr, tańczony w takt oryginalnej muzyki, przypominającej szelest papierów, przeplatanej nieustannemi pytaniami. Nuty do tej muzyki komponował maestro jakiś rudobrody, a zamiast taktów, zwykłych krzyżyków i bemoli, samemi znakami zapytania je upstrzył. Melodja zdawała się powtarzać bezustanku jeden i ten sam wyraz kiedy? kiedy? kiedy?.. a w szalonej galopadzie cyfr, chuda siódemka suchotnica, przyskakiwała do garbatej trójki, pragnąc coś od niej oderwać... napróżno!.. Wówczas, podrygując i kołysząc się komicznie przychodziło tłuste, pyzate zero, niby bankier z pożyczką; za tem zerem drugie, za niem trzecie i czwarte i zaczęły kołować się w wirze szalonym, warjackim, podskakiwać, rosnąć, aż rozpłynęły się jak tło szare, niewyraźne, z którego wnet, jak rzeźba z framugi, wychyliła się typowa twarz człowieka, z rudą brodą, z sarkastycznym uśmiechem, z stereotypowem zapytaniem: „co będzie!“
W takich chwilach Wiktor stawał się smutny, zamyślony, złamany, zdawało mu się, że jest otoczony przez mgłę ciężką, której nawet promienne oczy Maryni rozjaśnić i rozproszyć nie mogły. Życie, niedawno jeszcze tak ponętne, piękne, pełne powabów, dawało mu już uczuć swój ciężar; z pomiędzy róż wychylały się ciernie ostre, kolące, dokuczliwe... Był on jak ów poeta, który pobiegł na skraj lasu podziwiać przepyszny zachód słońca oblewający obłoki złotem i purpurą a spotkał się z ostremi żądłami komarów chciwych jego krwi, z massą czarnych mrówek, z milionami much brzęczących mu nad uchem.
On patrzył zachwycony na malowniczy krajobraz, na cuda przyrody, na słońce zachodzące wspaniale... podziwiał dziwną harmonję natury, napawał się balsamicznym oddechem pól i lasów i już miał cały swój zachwyt, całe uniesienie ubrać w prześliczną rymów sukienkę, gdy w tem chrabąszcz, rozpędzony w locie, uderzył go z całym impetem w oko i w jednej chwili ściągnął z nieba na ziemię. Co to jest? pytał Wiktor nieraz sam siebie podczas nocy bezsennych, co to? W tak krótkim czasie świat się zmienił. Niby ten sam, a nie ten; niby piękny, ale chłodny... niby harmonijny, a jednak jakieś dzikie zgrzytania ma w sobie! W delikatnem tchnieniu wiatru słychać przytłumione westchnienie, a nawet ta brylantowa rosa, która kwiaty stroi rankami nie wiadomo zkąd, z wody czy z łez gorzkich powstała.
Biedny chłopak, biedna Marynia, nie domyślali się może że wchodzili w ten okres życia, w którym romans się kończy — a zaczyna powieść natomiast...
Przejście od jednego do drugiego jest nie rażące, spokojne i nienagłe, a los bywa w tym razie tyle dla ludzi łaskawym, że ich obdziera ze złudzeń powoli, ze wspaniałego bukietu marzeń odejmuje systematycznie po listeczku, po kwiatku, po gałązce. Delikatnym bywa niekiedy ten los, łaskawca poczciwy.
Maryni udawało się jeszcze rozjaśnić od czasu do czasu czoło męża... gdy mu białe rączki zarzuciła na szyję, gdy wpatrzyła się w niego pełnemi miłości oczami, wtenczas zapominał chwilowo o cyfrach, rachunkach, fatalnych prawach odejmowania, śmiał się, rozmawiał, stawał się młodym napowrót...
Ale oto w przedpokoju jęknął dzwonek żałośnie, szarpnięty suchą ręką przyjaciela ludzkości... i chwilka szczęścia, chwilka zapomnienia pękła jak bańka mydlana, rozwiała się jak biały obłoczek, pod silniejszem tchnieniem wiatru...
Wiktor zaczął pilnie czytywać ogłoszenia w „Kuryerach“, zdawało mu się, że znajdzie jakieś zatrudnienie w godzinach pozabiurowych, że rządcą domu zostanie, szczupłe swoje dochody powiększy. Gdy wyczytał jaki anons odpowiadający jego życzeniem, wychodził z domu natychmiast, spieszył pod adres wskazany i zawsze z niczem powracał. Dziwni ludzie, o najnędzniejszy zarobek dobijają się niemal pięściami i ubiedz ich nie sposób.
Marynia domyślała się już potrosze źródła smutków i niepokojów swego męża i pragnęła z duszy, bodaj ostatnią kroplę krwi oddać, byle mu dolę ciężką, znośniejszą uczynić. W kształtnej jej główce, mózg pracował forsownie, myśli wszystkie wysilała na to, aby znaleźć jakiś sposób powrócenia mężowi dawnego spokoju i szczęścia... Myślała też biedaczka, myślała aż wymyśliła nareszcie! środek nie zawodny... Chwyci się go i dopomoże mężowi — ale jak dopomoże! Odrazu, niespodzianie, ni z tego ni z owego, kiedy tego Wiktor najmniej oczekiwać będzie — ona rzuci mu na stół tysiące, ucałuje go serdecznie i powie:
— Weź to najdroższy, otrząśnij się z trosk i kłopotów, zrzuć to szkaradne brzemię, które cię gniecie tak strasznie, rozjaśnij oczy, rozpogódź czoło i bądź takim jak dawniej... Młody jeszcze jesteś i ja młoda — mamy przecież prawo do życia... Patrz, oto przed tobą leżą tysiące — a nam tak mało potrzeba. Oddaj coś komu winien — a gdy przyjdzie lato, poproś o urlop i pojedziemy do matki, do ogródka owego, w którym mi poraz pierwszy swoją miłość wyznałeś...
Ona mu to powie — a on uściśnie ją serdecznie, nazwie swoim aniołem opiekuńczym, skarbem, pociechą; z wolną głową i myślą swobodną weźmie się do pracy jeszcze gorliwiej i życie ich popłynie jak czysta, niezmącona wstęga strumienia, wijąca się wśród ukwieconych błoni, i lasów...
Idzie tylko o te głupie kilka tysięcy. Marynia już je prawie ma w ręku... Od miesiąca oszczędza się na wydatkach, urwie dwa grosze od węgli, kupi mniej bułek do herbaty, oszczędzi na cukrze, aż zbierze trzy ruble — i w sekrecie przed mężem, weźmie ćwiartkę losu na loteryę i... wygra. Wygra, najniezawodniej wygra. Przecież Bóg jest tak dobry...
Z myślą swą Marynia nie zwierza się nikomu, nawet matce o tem nie doniesie i przed nikim, przed nikim nie powie, chyba przed Matką Bożą, do której gorąco się modli codziennie. Czekaj, czekaj Wiktorku, już niedługa twa troska... Z groszaków zebrało się trzy ruble; leżą w komodzie schowane głęboko, głęboko, w samym kącie szuflady... Ty teraz pracujesz w biurze i myślisz o swej niedoli, a twoja żoneczka wybiera się na miasto i kupuje ci szczęście.
Żebyś widział jak jej ręka drży... Nie dziw się — wszak to o twoje szczęście chodzi...
Z gorączkową niecierpliwością oczekuje „Kuryera“, który tabelkę wygranych ogłasza — drżącą ręką przewraca kartki, szuka swego numeru... Niestety nie masz go! Ale to nic! to nawet lepiej; w pierwszych czterech klasach są bardzo małe wygrane — Marynia będzie wciąż opłacała los, aż do klassy piątej...
I opłaca... najregularniej opłaca! Za to jakąż ma nieopisaną przyjemność, gdy może czasem powiedzieć mężowi:
— Nie martw się, miej nadzieję... może się to odmieni.
Nadeszła upragniona pora ciągnienia, w ostatnim dniu dziesięć tysięcy rubli padło na numer, o jednostkę mniejszy od numeru Maryni. Wygrali jacyś żydzi z prowincyi... Biedna kobieta nie przyznaje się do tego, że przez kilka godzin płakała. Czemuż nie wygrała, chociaż tysiąca, chociaż kilkuset rubli — chociaż stawki!?.
Bóg ją jednak pocieszył — i zesłał jej skarb, droższy niż wszystkie wygrane na loteryach całego świata: dał jej syna! Był on piękniejszy, dorodniejszy, milszy nad każde inne dziecko, był jej dumą, rozkoszą i szczęściem... Wprawdzie jego przyjście na świat opłaciła prawie zupełną utratą zdrowia, ale któraż matka na takie drobnostki uważa... byle on był silny, piękny i rozumny, byle wyrósł na dzielnego człowieka w przyszłości, to mniejsza o resztę. — Wdowa po odludku przybyła do Warszawy, opuściła ona swój cichy domek na ustroniu i jest przy córce, pielęgnuje ją i cieszy się wnuczkiem... Przywiozła z sobą trochę pieniędzy z pracy i oszczędności zebranych — i dała je dzieciom.
W mieszkaniu Wiktorów jest jakoś milej i weselej; gość maleńki zajmuje wszystkich, każe zapominać o troskach! Nawet Wiktor rozpogodził zmarszczone czoło. Marynia nie odstępuje swego syna ani na chwilę, obie z matką ciągle o nim myślą i mówią — bo też trudno o obszerniejszy temat. Malec spogląda dokoła siebie ładnemi czarnemi oczami — i ani domyśla się nawet, jak babka z matką układają dla niego cały program życia, jak świetną gotują mu przyszłość!.. One go już wychowały, oddały do szkoły, do uniwersytetu, zrobiły go znakomitym inżynierem, konstruktorem olbrzymich kolei żelaznych i mostów, jakich świat jeszcze nie widział... Byłyby ożeniły go nawet, lecz tu pomiędzy matką a córką zaszło pewne nieporozumienie. Kobieta stateczna i doświadczona, radaby ożenić wnuczka z osobą choćby nie pierwszej już młodości, byle tylko z dobrego rodu i majętną, gdyż miłość o głodzie sprzykrzy się i wojewodzie; córka zaś słuchać nawet o tem nie chciała. Jej syn przecież, jej syn, taki śliczny, taki serdeczny, znajdzie sobie idealną towarzyszkę życia, idąc za głosem uczucia, nie rozumując, nie obliczając jak kupiec.
Pomiędzy matką a córką, wytworzyła się z tego powodu sprzeczka, mogąca mieć Bóg wie jakie następstwa, lecz w chwili najgorętszego właśnie sporu, malec zaczął krzyczeć i przypomniał poczciwym kobietom, że zanim się zacznie nad kwestyą ożenienia swego zastanawiać, pragnie aby go nakarmiono i ukołysano przedtem...
Z każdym dniem kochające kobiety znajdowały w malcu nowy jakiś przymiot. Mądrość, roztropność, dowcip objawiały się w każdem jego spojrzeniu. Oprócz tych wysokich zalet moralnych, chłopak odznaczał się także kolosalnym apetytem, którego pierś słabowitej i cierpiącej matki zaspokoić nie mogła. Przyczyniało to rodzicom nie mało ambarasu i kosztów; trzeba było przyjąć do domu jeszcze jedną osobę — a smutny stan zdrowia młodej matki wymagał także pieczołowitości i częstych wizyt lekarskich.
Widział to dobrze Wiktor, że jego śliczna Marynia codzień bledszą i szczuplejszą się staje, zasięgał porady znakomitych specyalistów, kupował lekarstwa, różne środki wzmacniające, przynosił do domu stare wina i pocieszał się tą nadzieją, że jego ukochana przyjdzie do siebie i że w lecie, na świeżem powietrzu, odzyska utracone zdrowie... Matka, po kilkomiesięcznym pobycie odjechała do miasteczka, do domku swego do pracy — a życie młodych małżonków powróciło do dawnego trybu. W życiu tem, z pozoru, wszystko było niby jak dawniej, a jednak... jakże inaczej. Jakiś cień, ledwie dostrzeżony, cień smutku i zwątpienia, tułał się po mieszkanku Wiktorów. Gość, którego najmniej spodziewano się, rozpanoszył się tam na dobre. Przed dwoma laty, gdy w domku na ustroniu, w odludnem miasteczku, dwoje szczęśliwych, kochających się ludzi układało plany rozkosznej przyszłości, nie mieli tego na myśli, że rumieńce kwitnące na twarzy Maryni mogą zblednąć, że jej głos dźwięczny i metaliczny nabierze suchego brzmienia a śliczna, zaokrąglona rączka zeszczupleje tak bardzo... Ktoby w chwilach szczęścia myślał o takich rzeczach? któż, zapatrzony w złote gwiazdy i lazurowe obłoki, pamięta że po ziemi snują się gady różne i robaki...
Życie oblewa marzycieli strumieniami zimnej wody, rozwiewa jak dym najpiękniejsze złudzenia młodości, budzi rozmarzonych szczęśliwców, ściąga ich na ziemię i woła: żyjcie, cierpcie, walczcie, pijcie po kropli z kielicha goryczy, aż dotąd dopóki dna w tym kielichu nie ujrzycie.
Budzą się więc rozmarzeni — idą posłuszni przez ciernie i głogi i krwawią sobie dłonie. Z początku miotają się i szarpią, płaczą, lub złorzeczą — ale gdy cios za ciosem uderzać zacznie, gdy każdy dzień nową troskę przynosi — wtenczas zwieszają głowy w pokorze i dźwigają brzemiona swoje milcząc... z rezygnacyą... Co wieczór dziękują Niebu, z westchnieniem, że dzień się już skończył, że ten sam nie powróci drugi raz... Czasem z piersi przygnębionej ciężarem wyrwie się mimowolny wykrzyknik: — co dalej? zapytanie jakieś bolesne, a przytem wzrok zwraca się na małe istotki, dla których radziby nieba przychylić... Niestety, na to zapytanie, podobne do niezgłębionego morza goryczy — nie masz odpowiedzi najczęściej... Widzi się przed sobą i przed temi małemi istotami, noc czarną, tajemniczą, pełną zagadek, których rozwiązania szukać nawet nie śmiemy...
I czasu nawet braknie na rozwiązywanie takich zagadnień; troska o dziś, o jutro, każe zapominać o dalszej przyszłości — i oto żyją biedni ludzie z dnia na dzień, z godziny na godzinę niemal — aby dalej, dalej, aby zepchać dzień i niby odpocząć w nocy...
„Niby“ odpocząć powtarzam — bo ciężkie są te noce, bezsenne najczęściej, smutne... przerywa je chwilami jęk ukochanej a cierpiącej osoby, i wbija się jak sztylet w piersi... Noc otula świat mrokiem czarnym, w którym nieszczęśliwy dostrzega złowrogie widma i fantomy — a kiedy poranek te mroki rozproszy, wtenczas już nie widma, nie utwory imaginacyi, lecz rzeczywiste, realne troski na myśl przychodzą... Zaczyna się dzień i przynosi z sobą podarunek zwykły, pytanie; czem jego potrzeby opędzić.
Bohater niniejszego opowiadania należał do szeregu tych cichych, zwyczajnych pracowników, którym odrobina oświaty wytworzyła wiele potrzeb — a z drugiej strony, nie dała im możności zaspokojenia tych wymagań. On pragnąłby dać swej rodzinie byt, wygodę względną — a praca, jaką się trudnił, nie dawała mu odpowiedniego zarobku...
W tych sprzecznościach zawiązują się węzły tysiąca owych dramatów smutnych, w które tak obfituje życie miast.
Wiktor z początku rzucał się i oburzał; szukał jakiegoś nadprogramowego zajęcia, jakiejś dodatkowej pracy — ale napróżno; gdy zaś pierwszy raz pożyczył pieniędzy od lichwiarza i zapłacił dwa procent miesięcznie, to mu się zdawało, że padł ofiarą rabunku i rozboju.
Nieprzyzwyczajony był jeszcze — ale z czasem przywykł i przestał się dziwić, gdy żądano od niego pięciu i dziesięciu procent. Z jednego długu wpadał w drugi, od jednego pożyczał, drugiemu płacił, a ogólna suma zobowiązań jakie zaciągnął w przerażający sposób wzrastała. Była to jednak nieunikniona konieczność. Ciężkie troski przygniatające go swem ołowianem brzemieniem żłobiły mu bruzdy na czole, odbierały humor i zdrowie.
Inny na jego miejscu może by szukał zapomnienia w kieliszku, może pragnąłby oszołomić się, zgłuszyć, choćby chwilowo tylko; on jednak nie uciekał się do tego środka, zawsze był jednakowo dobrym i uprzejmym dla żony, dbał o jej zdrowie, starał się usunąć z przed jej oczu, wszystkich wierzycieli, wszystkie pozwy, jakie przynoszono do domu.
Raz, w Listopadzie jakoś, gdy wiatr przejmujący świstał po ulicach, Wiktor wstał bardzo rano, kiedy ledwie szarzeć zaczęło, ubrał się prędko i wybiegł na miasto... Czas był psi, nawet dorożkarzom nie pilno było na zarobek wyjeżdżać, tylko wielkie wozy piekarskie i rzeźnickie uwijały się po ulicach.
W dość lekkim paltocie, niedostatecznie zabezpieczony od zimna, wybiegł na ulicę — lecz nie zważał na przejmujący chłód jesienny. Przeciwnie, czuł że mu jest bardzo ciepło, gorąco nawet. Szedł nadzwyczaj szybko; przebiegł Nowy-Świat, Krakowskie, Długą i zniknął w stronie Nowolipek.
Czas był dla niego drogi... Jakiś pan Dawid, czy Szmul groził mu zajęciem... papiery znajdowały się już nawet u komornika... Dziś jeszcze ten wykonawca wyroków może przyjść, rzeczy zająć, opieczętować...
Biedna, chora Marynia, ona nie przeżyła by tego, taki cios byłby dla niej bezwarunkowo śmiertelnym, więc trzeba spieszyć, spieszyć co najprędzej... Szmul lichwiarz jest, ale w gruncie rzeczy niezły człowiek; za kilkanaście rubli, pofolguje, poczeka jeszcze miesiąc... trzy tygodnie — a przez ten czas poradzi się jakoś inaczej.
Na szczęście pan Szmul był w domu i dał się jakoś udobruchać, należało jeszcze wpaść do komornika, który mieszkał na drugim końcu miasta — i nie spóźnić się do biura, bo tego pan naczelnik bardzo nie lubił; punkt o godzinie dziewiątej każdy musi być na swem stanowisku, jest to niezbędnem dla porządku i prawidłowego biegu interesów.
Wiktor spieszy więc, spieszy... Wiatr świszcze mu koło uszu, pot oblewa czoło, tchu brakuje w piersiach, już tylko pół godziny czasu... kwadrans... kilka minut.
Nareszcie! Szmul ułagodzony, komornik nie przyjdzie. Marynia nie będzie miała przykrości.
Kamień spadł mu z serca...
Drżącą ręką chwyta mosiężną klamkę wielkich drzwi gmachu, w którym pracuje, otwiera je nagle i z jakimś dzikim okrzykiem, krótkim, urwanym w połowie pada na posadzkę tuż przy nogach opasłego szwajcara.
— Jezus Marya! ratujcie! krzyknął przerażony portyer widząc strasznie zmienioną twarz Wiktora.
Zbiegli się woźni, podnieśli go z ziemi, położyli na kanapie w przedsionku.
— Doktora! prędzej doktora! krzyczano.
Wiktor leżał jak martwy, jedną stronę twarzy miał wykrzywioną kurczowo, oddychał z trudnością.
Woźny sprowadził pierwszego, spotkanego na ulicy lekarza.
Ten obejrzał chorego, potem rzucił okiem dokoła i rzekł:
— Tu muszą być cugi fatalne... ten człowiek sparaliżowany został...
Człowiek młody, przed chwilą jeszcze silny i zdolny do borykania się z ciężkim losem — teraz leży bezwładny jak drewno, nieruchomy, wpół martwy. Z podpory rodziny stał się jej ciężarem, z opiekuna kaleką, potrzebującym nieustannego pielęgnowania i dozoru.
Dwaj koledzy odwieźli go do domu i przy pomocy stróża wnieśli do mieszkania.
W Marynię to nieszczęście ugodziło jak piorun. Zaledwie mogła zrozumieć co się stało.
Nieprzytomna prawie, z rozpaczą schwyciła bezwładną rękę męża... i pocałunkami okrywać ją zaczęła.
— Odezwij się! przemów, przemów chociaż jedno słowo, najdroższy mój! jedyny!
Chory usiłował coś powiedzieć — napróżno, z ust, wykrzywionych konwulsyjnie, wydobywały się dźwięki niezrozumiałe...
Koledzy Wiktora widząc straszną rozpacz jego żony usiłowali ją pocieszać... ale i im łzy tłumione odbierały mowę.
Pomogli go ułożyć na łóżku, sprowadzili lekarzy... Marynia miała jakąś jeszcze nadzieję. Może wiedza specyalistów powróci ukochanemu zdrowie?.. z pewnością powróci, niezawodnie!.. w przeciwnym razie cóżby warta była cała nauka, co warta mądrość ludzka?.. Nie! nie! nieszczęśliwa odpycha tę myśl... zresztą jest Bóg na niebie... on litościwy, on dźwignie chorego z łoża boleści, wróci go rodzinie, żonie, dziecku.
Zwierzchność instytucyi, w której pracował Wiktor, przyszła z pomocą materyalną; dano mu zasiłek równy trzymiesięcznej pensyi, zapewniono że po powrocie do zdrowia podwyższą mu wynagrodzenie. Koledzy rozdzielili pomiędzy sobą robotę Wiktora, zastąpili go w czynności.
Nie opuścili go w nieszczęściu. Przeszedł miesiąc cały i pomimo wysileń lekarzy, pomimo całej staranności, choroba nie dała się usunąć. Doktorzy przychodzili coraz rzadziej, wymawiając się brakiem czasu, tłomacząc biednej kobiecie, że trzeba na jakiś czas zaniechać leczenia, pozostawić je samej naturze.
— Człowiek młody, mówili — w sile wieku, natura przemoże...
Nie mieli odwagi powiedzieć nieszczęśliwej, że ratunku żadnego już niema, że rychła śmierć byłaby największem dobrodziejstwem dla biednego kaleki.
Jeden tylko lekarz — staruszek, prawie nie zajmujący się praktyką, przychodził co dni parę, uspakajał Marynię — pocieszał.
Choroba przeciągała się długo; wszelkie środki materyalne wyczerpały się, niedostatek groził a na domiar złego wierzyciele straszyli procesami, zlicytowaniem ostatnich sprzętów...
Matka przyszła z pomocą nieszczęśliwej córce. Sprzedała swój domek na ustroniu w miasteczku, sprzedała swoją pracownię, meble, krówkę i zebrawszy z tego trochę grosza, przybyła do Warszawy dzielić niedolę swej jedynaczki.
Energiczna kobieta wzięła się do pracy, do szycia, krzątała się i zabiegała jak mogła, ale zarobek jej był bardzo niewielki, a kapitalik wobec długów, wobec potrzeb domowych i choroby Wiktora, topniał jak lód, gdy go wiosenne słońce przygrzeje.
Trzeba było ograniczyć się w wydatkach, mieszkanie zmienić, poszukać tańszego.
Przeniosły się więc obie kobiety, z dzieckiem i z paralitykiem, do starej dzielnicy miasta, do jednego z tych domów wysokich, ciemnych, ponurych, pamiętających wieki. Ongi koncentrowało się w tym punkcie miasto całe — dziś biedna ludność przeważnie; kto ma jakie takie środki do życia, ucieka z tamtąd na nowsze ulice, do nowych domów; gdzie więcej powietrza i światła, więcej wygód znaleźć można.
Mieszkanie które zajęły, podobnem było do jakiegoś kurytarza klasztornego; wysokie, wązkie z dwoma oknami, z których jedno wychodziło na rynek staromiejski, drugie zaś na maleńkie ciemne podwórko. Twarzyczka Maryni pobladła bardziej jeszcze w tej atmosferze dusznej i zatęchłej — a mały jedynaczek wyglądał coraz mizerniej, jak roślinka pozbawiona słońca, delikatna, wątła, wybujała w cieniu.
Bieda coraz uporczywiej, coraz natrętniej zaglądała do mieszkania biednych pracownic, trzeba było zdecydować się na krok stanowczy — oddać paralityka do szpitala.
Marynia opierała się temu bardzo długo — jednak wobec konieczności nieubłaganej trzeba było ustąpić. Dobroczynność publiczna przygarnęła kalekę pod opiekuńcze skrzydła.
Ciężką była dla Maryni chwila rozstania się z mężem; zdawało jej się że popełnia zbrodnię, pozwalając aby obcy ludzie opiekowali się nim. Wszakże kochała go tak bardzo, dobrowolnie złączyła z nim swe losy... aż do śmierci.
Rok jeden tylko utrzymania Wiktora ciążył na budżecie filantropii. Bóg zmiłował się nad nim i przeciął pasmo dni ciężkich okropnego kalectwa. Śmierć przyszła jak zbawczyni pożądana i upragniona w tym razie.
Rano, gdy jeszcze na ulicach ruch się nie zaczął na dobre, z przed wrót przytułku ruszył jednokonny karawan wiozący ubogą, czarną trumnę. Za żałobnym wozem śmierci, podtrzymując się wzajemnie, pospieszały dwie zapłakane, blade, wynędzniałe kobiety.
Czarne ich suknie świecące już były i podniszczone, liche okrycia niedostatecznie zabezpieczały je od zimna.
Drżały obie, gdyż czas był szkaradny. Niebo ołowiane, rozpłakane, szare; drobny deszczyk mżył bez ustanku.
Karawaniarz wtulił brodę w kołnierz i zacinał konia, pilno mu było załatwić prędzej swą czynność i, na chwilę chociaż, uciec pod dach, więc też wóz toczył się dość szparko, tak że biedne kobiety ledwie mogły za nim nadążyć, utykając po bruku, pokrytym rządkiem i ślizkiem błotem...
Któżby z dawnych znajomych, poznał w tych biedaczkach wdowę po odludku i piękną niegdyś jej córkę, tę dorodną, rumianą Marynię, o której urodzie w całej okolicy mówiono.
Teraz pospiesza ona za żałobnym wozem śmierci, opierając się na ramieniu matki; oddech ma przyspieszony, na twarzy widoczne ślady zmęczenia.
Bo też i droga była długa... nużąca. Wiktorowi wyznaczono miejsce spoczynku na samym końcu cmentarza, w szeregu mogił zajętych przez biedaków mu podobnych. Pusto tam; nie masz wspaniałych nagrobków, białych marmurów, ni złoconego bronzu, tylko długie rzędy mogił, jednakowych, porośniętych darniną, pozapadanych miejscami.
Ceremonia pogrzebu długo nie trwała; ksiądz trumnę pokropił, krótką modlitwę odmówił, grabarz szybko swą robotę załatwił — i skończyło się wszystko.
Kobiety uklękły na wilgotnej ziemi, pomodliły się i poszły ku bramie cmentarnej, w milczeniu.
Nie płakały — bo łez im może zabrakło, a może też życie ciężkie zahartowało je tak bardzo.
Dopiero, powróciwszy do domu i wziąwszy dziecko na rękę, Marynia głośnym wybuchnęła płaczem.
— Sierotka moja! sierotka! powtarzała z rozpaczą, okrywając pocałunkami bladą towarzyszkę dziecka, które nierozumiejąc swego nieszczęścia, zapytywało ją naiwnie: co się z ojcem stało? dla czego zakopali go w ziemi? czy jemu tam zimno? i czy kiedy powróci do mamy; do babci i do swego synka?
Biedny ty synku! Jakąż przyszłość zgotują ci te dwie słabe nieszczęśliwe kobiety; czy zdołają utorować ci ścieżki życia?
Dziwna kombinacya niedoli! Dziecko z zaufaniem patrzy na matkę i nie przychodzi mu na myśl przypuszczenie, że tej matce może kiedy chleba zabraknąć; matka zaś w wątłem, bladem pacholęciu, widzi jedyną swoją nadzieję... Przecierpi kilkanaście lat, przeboleje, przemęczy się, walczyć będzie wszelkiemi siłami z niedostatkiem i nędzą — ale za to gdy synek urośnie, gdy już o swoich siłach w świat pójdzie, wtenczas wywdzięczy się; otoczy starą, schorowaną matkę wygodami wszelkiemi, da jej pod dachem swoim przytułek i na sędziwe lata schronienie...
A chociażby się nawet nie wywdzięczył, choćby matkę opuścił w potrzebie — to ona także narzekać nie będzie... byle jemu dobrze było na świecie...
Nie napróżno w sercu matki złożył Bóg nieprzebrane skarby uczuć; dzięki im bezsilna mocy nabiera, głodna się nie skarży, cierpiąca pracuje, nieszczęśliwa nie rozpacza i nie wątpi.
Obydwie matki pracowały ciężko, niedosypiały po nocach, a żyły z tą oszczędnością groszową, której tajemnie drożyzna i nędza wielkomiejska tylko nauczyć może. Pomimo tego jednak „synuś“ nigdy głodnym nie był, zawsze miał porządne obuwie i sukienki: a kiedy już podrósł pomyślano o jego edukacyi także.
W niekosztownym, ale ciepłym paltociku, z malutkim tornistrem na plecach, chodził codziennie do najbliższej szkoły, i co dzień matka lub babka, dawały mu bułeczkę na drogę. Same nie jadły, bo, rano zazwyczaj, właśnie kiedy się chłopiec do szkoły wybierał, nie miały zupełnie apetytu... Lubiły pić tylko gorącą herbatę i to najczęściej bez cukru, gdyż straciły zupełnie gust do słodyczy. Tak samo działo się z kawałkiem mięsa przy obiedzie. Babcia najczęściej suszyła na różne intencye; mama zaś była szczególną amatorką kaszki na wodzie, lub barszczu z kartoflami i skutkiem tego „synuś“ musiał zjadać mięso i za mamę i za babcię...
Praktykowało się to prawie codzień i trzeba przyznać, że malec doskonale wywiązywał się ze swego zadania, co się tak podobało babci, że od czasu do czasu obdarzała go pierniczkiem, lub też dawała mu trojaka na cukierki...
Tak wlokły się dla biednych kobiet, dni jednostajne, ciężkie, sieroce, a całą ich osłodą był wesoły szczebiot synusia, który chował się jakoś nie źle i nigdy dobrego humoru nie tracił...
Jakim sposobem „synuś“ dostał niebieski mundurek i zaczął się uczyć w gimnazyum — opisywać nic będę.
Za długiem byłoby wyliczanie wszystkich ofiar, poświęceń i prywacyj, ze strony obudwóch biednych kobiet, które kosztem zdrowia własnego okupywały przyszłość tego dziecka. Długą, a co prawda i niezbyt zajmującą, byłaby ta szczegółowa kronika niedoli i walki nierównej pomiędzy dwoma bezsilnemi prawie istotami a losem twardym, nieubłaganym i ciężkim jak głaz grobowy...
Marynia szyła dniami i nocami gdyż matce oczy zaczęły posłuszeństwo wymawiać, szyła za najmniejsze pieniądze, dla biednej klienteli, dla służących, byle tylko potrzeby dnia opędzić, byle na kawałek chleba zarobić.
Handlarze uliczni wykupili już od niej wszystko co jeszcze do spieniężenia być mogło, nawet ślubna obrączka musiała zostać sprzedaną, na zaspokojenie jakiejś pilnej potrzeby. W ubogiem mieszkaniu nieszczęśliwych kobiet nie pozostało już nic a nic, coby im mogło ubiegłe, lepsze chwile życia przypomnieć.
Rzadko też matka z córką o tych lepszych momentach mówiły. W położeniu ich wszelkie wspomnienia szczęścia były rażącym i bolesnym kontrastem, wywoływały one tylko łzy i jakiś gorzki żal do świata, do ludzi... Nieraz, wczesnym rankiem, gdy na ulicach pusto jeszcze było, Marynia wchodziła do kościoła i padłszy na kolana błagała o zmiłowanie — o cud, nie dla siebie samej — ale dla matki, dla dziecka.
Czasem godzinę całą przepędziła zatopiona w modlitwie, przenosząc się duchem w świat lepszy, w świat nieograniczonego spokoju i szczęścia, ale obowiązek budził ją z tej ekstazy... opuszczała więc progi kościelne i biegła do domu, do pracy.
Gdy się termin opłaty szkolnej za syna zbliżał, można było widzieć nieszczęśliwą matkę, jak z rumieńcem wstydu i upokorzenia na wynędzniałej twarzy, biegała od redakcyi do redakcyi, prosząc aby jej dziecko z ofiarności publicznej korzystać mogło.
Łzy tamowały jej mowę... wstyd ją palił a jednak prosiła... bo już jej tylko ten sposób wyjścia pozostał...
Marzyła, że syn, otrzymawszy edukację, da sobie radę na świecie, nie będzie cierpiał niedostatku, lecz przeciwnie wybije się wysoko, stanowisko zdobędzie...
I to marzenie rozwiało się także jak mgła.
Chłopiec zdolności wybitnych nie posiadał, coraz bardziej szła mu nauka oporem, pomimo że pracował jak mógł, aby lekcye zadane odrobić. Potknął się kilkakrotnie na łacinie, na greckim, promocyi nie dostał.
Poszła do szkoły, z żalem ciężkim w sercu, sądząc że coś wybłaga, wyprosi, ale jakże?.. Dano jej tylko życzliwą radę, aby w inny jakiś sposób zabezpieczyła los dziecka, gdyż chłopiec ten, pomimo usilnych starań i pilności, rady sobie w szkołach nie da, że czas tylko próżno tracić będzie...
Odeszła zrozpaczona. Nowy cios ugodził w jej serce zbolałe.
Obie z matką nie mogły tego zrozumieć dla czego ich „synuś“ głowy niema; są przecież inni chłopcy, stokroć gorsi od niego, łobuzy, urwisy, których pełno na spacerach, ślizgawkach; tamci nie pracują, nie męczą się nad książką i idzie im jakoś nauka... a biedny „synuś” nieraz do północy ślęczy, nieraz nad łaciną aż płacze i dobrych stopni niema!..
Matka mówi, że to niesprawiedliwość, babka jest zdania, że brak szczęścia. Za jakieś grzechy ciężkie Bóg im szczęście odebrał i coraz nowe, coraz cięższe krzyże na nie zsyła.
Opłakały obie dolę swego „synusia“ — ale trzeba było przecież coś z nim zrobić... Skoro nie sądzono mu było uczonym zostać, niechże przynajmniej rzemieślnikiem będzie, niech pracą rąk na kawałek chleba zarabia...
Rozpoczęła się tedy wędrówka od majstra do majstra, lecz i tu droga była najeżona rozmaitemi przeszkodami.
Jeden majster, spojrzawszy na wątłego i delikatnego chłopczyka, odrzekł że to „chuchro“ do niczego nie zdatne; drugi oznajmił że lalek, paniczów co w szkołach byli do rzemiosła brać nie warto, bo z nich więcej fanaberyj i fumów, aniżeli pożytku... u trzeciego miejsca nie było...
Kilka dni chodziła matka z dzieckiem napróżno, aż wreszcie znalazła jakiegoś biednego stolarza na Lesznie, który zgodził się wziąć chłopca do terminu.
— Biedne to jakieś dziecko — rzekł — ale zdaje się, że spokojne i dobre... Biorę go więc, przy heblu i pile wyzdrowieje on i rozrośnie się... a że na wiórach będzie sypiał, pod warsztatem, to moja pani bajki!.. Insze wióry to takie miękkie, jak puch, i nieboszczykom w trumnach wiórami ścielą, a czy im to źle, czy nie śpią spokojnie, aż do sądnego dnia... Ot co tam, moja pani, kuso widzę koło was, ale nie trza płakać, w Bogu nadzieja, a w torbie chleb! Zawsze już pani będzie lżej. Ja chłopcu jeść dam, przyodziewek dam, a jak doczekamy, za pięć lat, to go na czeladnika wyzwolę i aby się tylko szanował, a statkował — to proszę pani chleb pewny... Przez stolarzy świat nie będzie, a czy tu czy tam, kołysek, stołów, krzeseł zawsze potrzeba. — I bez trumny nie obejdzie się nikt, a choć teraz blacharze dużo fuszerują, ale świat jeszcze do szczętu nie zgłupiał! — nie każdy chce po śmierci leżyć w puszce, jak śledź angielski...
Chłopiec z ciekawością rozglądał się po warsztacie, Marynia płakała cicho...
— Ej, ej — rzekł kiwając głową stary stolarz, znać to moja pani żeś z lepszego nibyto stanu.. urzędniczka jaka pewnikiem... Znam ja was, znam. Przychodziły tu już takie z dziećmi... jedna miała nawet na sobie aksamitne okrycie... Biedne wy ludzie, biedniejsze niż my rzemieślnicy — bo my poprostu sobie żyjemy, a u was?.. Z wierzchu świeci się coś niby, a w domu bieda aż piszczy... No, no, tylko nie brać sobie tego do serca, bom nie w złości mówił, owszem przez życzliwość żeby panią pocieszyć...
— Pocieszyć?
— A no tak... tak, moja pani, żebyś nie żałowała dziecka, bo nie ma czego dalibóg... będzie z niego człowiek taki dobry jak inni, a może i lepszy, bo na małem poprzestanie, piąć się nad stan nie będzie... Lepiej to dla niego, dużo lepiej, tem bardziej, że i nauka mu szła nieosobliwie.
— Ha! — wola Boża! szepnęła Marynia — bierz go pan i bądź dla niego jak ojciec.
— Ma się rozumieć moja pani, że tak... Jak on dobry będzie to marnego słowa nie usłyszy, ale niechno co zwojuje, to mu takie chrzciny sprawię, że będzie w siódmem niebie słychać...
Od tego dnia „synuś“ przestał nosić mundurek, a natomiast przypasał gruby fartuch płócienny i pod okiem starego majstra wziął się do hebla.
Wdowa po odludku, osłabiona, znękana i cierpiąca przeniosła się wraz z córką na Rybaki i obie jak mogą, zarabiają igiełką na życie.
Teraz lżej im cokolwiek; kłopot o żywienie i ubieranie chłopca już ustał, największy wydatek ubył...
W niedzielę „synuś“ przybiega aby się z matką i babką nacieszyć; czasem przychodzi także stary stolarz z Leszna, który chłopca bardzo polubił, a gdy dostrzeże potrzebę, to biednym kobietom w pomoc z małą pożyczką przychodzi.
Na Rybakach od samego rana zgiełk i hałas, biedni ludzie uwijają się jak mrówki w olbrzymiem mrowisku, ze starej świątyni panny Maryi rozlega się poważny, melodyjny odgłos dzwonów, a Wisła toczy nieustannie swe fale, żółte, mętne, i kołysze ciężkie berlinki, które się przy jej brzegu rozsiadły...
Słońce wzbija się wysoko, przyświecając rybakom i piaskarzom — i jasnym promieniem zagląda do ubogiej stancyjki pracownic.
Marynia marzy o swym synu i rozmyśla nad tem, że w słowach starego stolarza była gorzka, ale szczera prawda...
Dnie, które upływają, są już ostatniemi kartkami powieści jej życia. Kartki te są jakieś lepsze, jaśniejsze, gdyż ozłaca je słaby promyczek nadziei — nadziei lepszej doli dla dziecka...

KONIEC.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.