<<< Dane tekstu >>>
Autor Emil Zola
Tytuł Rozkosze życia
Wydawca Bibljoteka Powieści i Romansów
Data wyd. 1932
Druk "Floryda"
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Anonimowy
Tytuł orygin. La Joie de vivre
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IX.

Nazajutrz, gdy cała rodzina zasiadła jak zwykle do pierwszego śniadania i gdy przed wszystkimi postawiono wielkie filiżanki, a raczej salaterki kawy białej — zdziwiono się ogólnie, że Ludwika dotąd nie zeszła z góry. Już służąca miała iść zobaczyć na pierwsze piętro, gdy nakoniec ukazała się. Była bardzo blada i szła z trudnością.
— Co ci jest? — zapytał Lazar z niepokojem.
— Cierpię bardzo od samego poranku, zaledwie brzask się zaczął — odpowiedziała. — Zaledwie oczy zmrużyłam, chyba wszystkie godziny bijące słyszałam przez noc całą.
Paulinka z wyrzutem zawołała:
— Trzebaż było zawołać, bylibyśmy przynajmniej starali się, ulgę ci jaką przynieść.
Ludwika zbliżyła się właśnie powoli do stołu i usiadła, usiadłszy, odetchnęła ciężko.
— O! cóżbyście na to poradzili!? — odparła. — Wiem ja dobrze co mi jest, od ośmiu miesięcy te cierpienia nie opuszczają mnie prawie wcale.
Istotnie w słabości swej przyzwyczaiła się już do mdłości, do ciągłych bólów we wnętrznościach, od których nieraz dni całe wpół zgięta leżała. Tego ranka mdłości opuściły ją, ale za to czuła się jakby przepasana wpół szerokim mocno zaciśniętym twardym pasem. — I do cierpienia człowiek się przyzwyczaja — rzekł Chanteau sentencjonalnie.
— Tak... i ja musze słaniać się ciągle ł włóczvć ten ból ze sobą — zakończyła młoda kobieta. — Dlatego też zeszłam na dół... tam na górze nie mogłam usiedzieć na miejscu.
Wypiła zaledwie kilka łyżeczek kawy ze śmietanką.
Cały ranek łaziła po domu, wstała z jednego krzesła, aby natychmiast usiąść na drugiem. Nikt nie śmiał odezwać się do niej, gdyż gniewała się, unosiła i zdawała się więcej cierpieć, gdy się kto nią zajmował. Bóle nie opuszczały jej ani na chwilę. Na krótki czas przed południem paroksyzm przeszedł i mogła jeszcze usiąść do stołu i wypić talerz rosołu. Ale pomiędzy drugą a trzecią po południu, na nowo rozpoczęły się cierpienia straszne i już nie mogąc siedzieć spokojnie, nie zatrzymując się prawie, powolnie, krok za krokiem przechodziła z sali jadalnej do kuchni i jeszcze wolniej wchodziła na górę do swego pokoju, z którego znów natychmiast wychodziła, schodząc z równą trudnością na dół.
Paulinka tymczasem na górze pakowała się. Miała wyjechać nazajutrz i zostawało jej zaledwie tyle czasu, ile koniecznie potrzeba było na przejrzenie wszystkich skrytek i szuflad i uporządkowanie wszystkiego. Co minuta jednak wybiegała do sieni i nasłuchiwała, przechylając się przez poręcz schodów, niepokojona odgłosem tych ciężkich, cierpienie zdradzających kroków, które się rozlegały po całym domu. Około czwartej usłyszawszy, że Ludwika coraz bardziej się meczy, chodząc tak bezustannie jak niedźwiedź biały po klatce, zdecydowała się zapukać do drzwi Lazara, który zamknąwszy się w swoim pokoju w rozpacznem zdenerwowaniu przeklinał nieszczęścia, któremi los go doświadcza.
— Niepodobna przecież zostawić ją tak sobie samej — rzekła. — Trzeba jej co poradzić. Chodź ze mną!
Gdy schodzili, spotkali ją na schodach w połowie pierwszego piętra, zgiętą wpół na poręczy schodów i nie mając już sił dosyć ani do wejścia na piętro, ani też do zejścia na dół.
— Moje drogie dziecko — rzekła do niej łagodnie Paulinka — niepokoi nas ten twój stan... Możeby posłać po lekarza?
Ludwika rozgniewała się:
— O Boże! — zawołała — czyż podobna żebyście wy mnie tak męczyć mogi!? Ja od was nic więcej nie żądam, jak tylko abyście mnie zostawili w spokoju! Po lekarza! i cóż wy chcecie żeby mi on poradził? Jeszcze nie czas na to!...
— Zawsze byłoby rozsądniej poradzić się, zobaczyć...
— Nie! nie chcę! sama wiem bez lekarza co mi jest... Miejcie litość, dajcie mi pokój, nie mówcie do mnie, nie męczcie mnie!
I tak się uporczywie broniła, z takiemi wybuchami gniewu, że nakoniec i Lazar się niecierpliwił. Paulinka musiała obiecać jej formalnie i stanowczo, że ani po lekarza ani po lekarkę nie poślą. Umówioną była pani Bouland z Verchemont, słynna na całą okolicę ze zręczności i energji. Przysięgano się, że równie zręcznej i uczonej niema nietylko w Bayeux, ale nawet w Caen i dlatego też Ludwika wielce bojaźliwa i rozpieszczona, pełna obaw, iż w trudnem tem przejściu umrzeć może, zgodziła się powierzyć się jej, a nie żadnej innej. Niemniej jednak z racji tej samej obawy i tych samych przywidzieli, bała się strasznie owej pani Bouland, jak się człowiek boi dentysty, który przecież ma uleczyć, a którego jednak dopiero w ostateczności się wzywa.
Około szóstej, niespodziewanie objawił się znowu spokój. Młoda kobieta tryumfowała. Wszakże mówiła, że to są zwykłe jej bóle, tylko trochę silniejsze, dopieroby śmiesznie wyglądała cała rodzina, gdyby tak mnóstwo narodu zaniepokoiła i narobiła wiele hałasu o nic! Jednakże będąc strasznie znużoną, umierającą prawie ze zmęczenia, wolała się położyć, zjadłszy wprzód kotlecik. Wszystko będzie dobrze jeśli tylko usnąć będzie w stanie. I uparcie broniła się wszelkiej opiece i staraniom, chciała zostać samą, podczas gdy cała rodzina spała, zabroniła nawet żeby nikt nie przychodził dowiadywać się do niej z obawy, żeby jej z pierwszego snu nagle i niepotrzebnie nie zbudzono.
Tego wieczora była na obiad zupa jakaś i kawałek cielęciny pieczonej. Początek obiadu był spokojny, cichy, cierpienia jakich doznawała Ludwika, zwiększały ogólny już smutek panujący z powodu odjazdu Paulinki. Unikano szczęku łyżek i widelców, jak gdyby szczęk ten mógl dojść do pierwszego piętra i przerwać spokój Ludwiki. — Chanteau tylko był najrozmowniejszy i opowiadał historie o rozmaitych nadzwyczajnych przebiegach podobnego rodzaju chorób, gdy Weronika wnosząc pieczeń już pokrajaną, rzekła nagle:
— Nie wiem co to jest, ale mi się jakoś zdaje, że ona tam jęczy na górze!
Lazar podniósł się i otworzył drzwi do sieni. Wszyscy przestając jeść, zaczęli nadsłuchiwać. Z początku nie słyszano nic, potem dały się słyszeć jęki długie, przeciągłe choć ciche.
Paulinka rzuciła serwetę i nie dotknęła nawet kawałka pieczeni, który jej służąca podała. Klucz na szczęście był nazewnątrz, mogła więc wejść.
— Gorzej ci? — zapytała Paulinka.
Nic nie odpowiedziała jej.
— No, a teraz może sama uznasz, że dobrze będzie posłać po panią Bouland?
Z rezygnacją, jakby dla obrony od ich napaści, wyjąkała:
— A poślijcie sobie! wszystko mi jedno! Może potem będę spokój miała.
Lazar, który za Paulinką przyszedł też na górę i który, stojąc za drzwiami słuchał, ośmielił się wejść, mówiąc iż rozsądniejby było dojechać aż do Arromanches i przywieźć doktora Cazenove. Ale Ludwika zaczęła płakać.
— Więc ani źdźbła litości nademną nie macie!? Dla czegóż mnie tak męczycie!? Wiecie dobrze, że od samege początku myśl, że przy mojej chorobie znajdzie się doktór mężczyzna, doprowadzała mnie do szału. Jeśli pojedziesz po doktora... — jąkała dalej — kładę się, zwracam się twarzą do ściany i choćby mi umrzeć przyszło, słowa jednego ze mnie nie wydobędziecie!
— Sprowadź chociaż Boulandową — rzekła Paulinka do Lazara.
Oboje zeszli na dół. Właśnie ksiądz Horteur wstąpił, przechodząc dobry wieczór powiedzieć i wobec przerażonego starego Chanteau usiadł w milczeniu. Radzono Lazarowi, żeby zjadł kawałek mięsa zanim pójdzie w tak daleką drogą, ale rozgniewał się, krzyknął tylko, że udusiłby się jednym kęsem i pobiegł pędem ku Verchemont.
— Woła mnie!?... zdaje mi się — rzekła Paulinka, biegnąc na schody. Gdybym potrzebowała tam na górze Weroniki, to zastukam w podłogę... dobrze? A ty, wujaszku, skończ już obiad bezemnie!
Proboszcz zakłopotany tem, że się tu znalazł w chwili tak niestosownej, nie umiał znaleźć słów pociechy i odszedł nareszcie, obiecując powrócić gdy będzie szedł do domu Goninów, do których jest wezwany, gdyż stary Gonin bardzo jest chory. Chanteau pozostał sam przy stole zawalonym nakryciami w największym nieładzie. — Szklanki były do połowy napełnione, kawałki pieczeni cielęcej, jakby zawstydzone kuliły się na talerzach, widelce tłuste i kawałki chleba już nadgryzione rozrzucone były na obrusie, ponad którym przeleciało widmo nieszczęścia. Wstawiając na ogień kocioł wody na wszelki wypadek, Weronika gderała, że nie wie co ma robić, czy sprzątać ze stołu, czy tak wszystko w nieładzie zostawić.
Na górze Paulinka zastała Ludwikę stojącą, opartą o poręcz krzesła.
Oparła się na ramieniu kuzynki, która ją wodziła od łóżka do okna i z powrotem.
— Masz trochę gorączki — rzekła młoda dziewczyna — możebyś się czego napiła?
— Umieram z pragnienia — wyszeptała nakoniec, gdy słowo wyrzec mogła. — Język mam suchy... Widzisz sama jak jestem czerwona... Ale nie! nie!... nie puszczaj mnie!... upadłabym!... Chodźmy, chodźmy dalej, jeszcze, napiję się później...
I dalej na nowo chodzić zaczęła, wlokąc nogi za sobą, zataczając się, ciążąc coraz bardziej na ramieniu Paulinki, która ją podtrzymywała. Przez dwie godziny chodziły tak bezustannie. Była godzina dziewiąta.
— Dlaczegóż ta pani Bouland nie przyjeżdżał? — niecierpliwie pytała.
Teraz i ona gorąco pragnęła jaj przyjazdu.
— Więc chcecie żebym umarła i zostawiacie mnie tak długo bez pomocy żadnej! — wołała. — Do Verchemont jest dwadzieścia pięć minut drogi... godzina powinnaby wystarczyć!... Lazar nie pamięta o mnie, musiał się tam czemś zabawić! A może jaki wypadek!... Pewno wypadek!... No już! już teraz nikt nie przyjedzie!...
A po chwili dodała:
— Idź sobie! nie chcę żebyś tu przy mnie siedziała!... O Boże! czy to podobna, żeby dojść do tego, iżby się stać można wstrętną sobie i wszystkim!...
Paulinka głowę tracić zaczęła. Dziesiąta godzina wybiła, a Lazara nie było widać. Nie mogła sobie wytłumaczyć przyczyny tego opóźnienia. Zapewne nie zastał pani Bouland, ale cóż ona teraz zrobi sama, nieświadoma, co czynić należało z tą biedną Ludwiką, której stan zdawał się pogarszać coraz bardziej.
Wybiła jedenasta. Oczekiwanie dalsze stało się niemożliwem. Wysłano do Verchemont Weronikę z latarnią i rozkazem, aby wszystkie zakątki drogi i wszystkie rowy po drodze przejrzała. Dwa razy Ludwika próbowała się położyć do łóżka, nie mogąc się już na nogach utrzymać, ale wstawała natychmiast, nie mogąc znów uleżeć i teraz stała oparta łokciem o komodę, poruszając się ciągle na miejscu, w bezustannym ruchu bioder.
Była blizko północ, gdy turkot bryczki rozległ się przed wrotami. Paulinka zbiegła na dół co żywo.
— A Weronika? — wołała już z tarasu, poznając Lazara i lekarkę, — nie spotkaliście jej?
Lazar opowiedział, że przebyli drogę od Port en Bassin. Wszystkie możliwe nieszczęścia go spotkały. Pani Bouland była o trzy mile drogi stamtąd, przy chorej jakiejś kobiecie. W Verchemont nie można było dostać ani konia ani bryczki, popędził więc piechotą galopem całą milę i tam na miejscu znowu kłopoty nieskończone. Na szczęście pani Bouland miała swój powozik.
— A ta kobieta, jakże się stało — zapytała Paulinka — że pani Bouland mogła ją opuścić? Więc tam już po wszystkiem?
Głos Lazara drżał, rzekł głucho.
— Tak, już po wszystkicm... kobieta umarla!
Weszli do sieni, którą oświetlała tylko jedna świeca łojowa postawiona na stopniu schodów. Tu pani Bouiand powiesiła swój płaszcz w milczeniu. Była to kobieta niewysoka, szczupła, brunetka, żółta jak cytryna, a dominującą częścią jej twarzy był olbrzymi nos. Mówiła głośno, sucho, z miną despotyczną, zapomocą której zyskiwała sobie szacunek i wielkie uznanie u wieśniaczek.
— Może pani będzie łaskawa za mną — rzekła Paulinka. — Już nie wiedziałam co począć... biedna kobieta jęczy tylko bezustannie.
Ludwika, która wciąż chodziła po pokoju, na widok oczekiwanej tak długo osoby poczęła znowu płakać i jęczeć.
Po kilku zadanych pytaniach, pani Bouland odrazu zrozumiała, iż spodziewany za miesiąc dopiero fakt, blizkim jest spełnienia.
Lazar, prawie nie wiedząc co robi, pocałował żonę w czoło zimnym potem oblane i oboje wraz z Paulinką na znak doktorki wyszli z pokoju i stanęli pode drzwiami w sieni, nie śmiejąc oddalić się więcej. Świeca pozostawiona na dole bardzo słabe tylko dawała światło w wielkiej klatce schodowej, stali więc tak prawie w ciemnościach pogrążeni: on oparty o poręcz schodów, ona o ścianę przeciwległą. Ani ruszyć się, ani słowa wymówić nie mieli odwagi. Zdawało im się, iż wieczność tak stoją czekając, aż nareszcie pani Bouland otworzyła drzwi, lecz w drzwiach już dała im znak aby nie wchodzili. Owszem wyszła sama, zamknęła drzwi za sobą i sprowadziła ich na dół, gdzie po cichu zawiadomiła ich, iż stan Ludwiki jest niebezpieczny i, że ona sama odpowiedzialności na siebie brać nie może.
Lazar zbladł. Zdawało mu się jakby go owiało zimne tchnienie śmierci.
— W podobnych wypadkach obecność lekarza jest niezbędną — dodała pani Bouland.
Przez chwilę milczeli. Potem Lazar zrozpaczony rozgniewał się.
— Gdzież będę szukał doktora o tak późnej porze! — Żona umrzeć zdąży dwadzieścia razy nim dojadę do Arromanches i wrócić potrafię!
— Jedź pan zaraz, niebezpieczeństwo nie jest natychmiastowe... Ja sama nie mogą nic poradzić... Zresztą prawo mi tego wzbrania — dodała stanowczo.
W tej chwili z sali jadalnej dało się słyszeć płaczliwe wołanie starego Chanteau.
— Jesteście tam!? Wejdźcie!... Nikt mi nic nie mówi!... Już wiek cały czekam na jaką wiadomość... Co się dzieje!? powiedźcie!...
Weszli. Od przerwanego nagle obiadu zapomniano zupełnie o starym. Został tak przy stole zastawionym, kręcąc młynka wielkiemi palcami rąk, czekając cierpliwie z rezygnacją półsenną chorego, przyzwyczajonego do długich samotności bez ruchu. Ta nowa katastrofa, która cały dom do góry nogami przewracała — smuciła go. Nie miał odwagi nawet dokończyć obiadu i siedział tak, patrząc na talerz jeszcze pełny.
— Więc nic nie jest lepiej? — zapytała.
Lazar z wściekłością wzruszył tylko ramionami. Pani Bouland, która sama jedna tylko zimną krew zachować zdołała, radziła mu, aby więcej czasu nie tracił.
— Bierz pan moją bryczką. Koń to wprawdzie nie paradny, ale zawsze w dwie i pół godziny możesz pan pojechać i wrócić... Tymczasem ja bedą czuwała.
Nagle powziąwszy postanowienie, wybiegł z pokoju w tem przekonaniu, że gdy wróci, już Ludwiki żywej nie zastanie. Słyszano go jeszcze przez chwilą jak klął, krzyczał i wymyślał, nareszcie z wielkim szczękiem żelastwa i turkotem, bryczka potoczyła się po bruku.
— Cóż się dzieje takiego? — zapytał znowu Chanteau, któremu nikt nie odpowiadał.
Pani Bouland i Paulinka już biegły na górą, tyle tylko powiedziawszy staremu, że Ludwika jest mocno chora. Paulinka chciała go położyć do łóżka, lecz odmówił, upierając się zostać, aby wiedzieć co się dzieje. Jeśli sen go zmorzy, prześpi się w fotelu, tak jak codzień po południu.
Zaledwie został sam, wpadła Weronika z latarką zgaszoną w ręku. Była szalenie zła. Od lat dwóch tyle naraz słów nie wypowiedziała.
— Trzeba mi było powiedzieć, że przyjadą inną drogą! A ja głupia zaglądam do wszystkich rowów i lezę aż do Verchemont!... I tam jeszcze czekałam z pół godziny, utkwiona jak żerdź na środku drogi!...
Chanteau patrzył na nią swemi wielkiemi oczyma.
— I co tu gadać! Pod Verchemont nie mogliście się spotkać...
— Potem wracając, spostrzegam pana Lazara w jakiejś potwornej budzie, pędzącego co koń wyskoczy. Krzyczę, wołam, że na niego w domu czekają, a on jakby mnie nie widział, popędza konia i mało mnie nie przejechał!... — Nie, dosyć już mam tych posyłek i tych zleceń, których nie rozumiem!... A przytem latarnia mi zgasła.
W złości zaczęła krzyczeć na starego, chciała go zmusić aby dokończył obiad, gdyż ona chce sprzątać. — On odpowiadał, że mu się jeść nie chce, ale zje kawałek cielęciny, tak sobie, dla rozerwania myśli. Teraz najbardziej go gniewało niedotrzymanie słowa przez księdza. Poco to obiecywać, że się będzie dotrzymywało towarzystwa, jeżeli się ma zamiar siedzieć w domu!? Księża doprawdy są niezdarni i zaraz tacy zakłopotani jak się zdarza coś niezwykłego, a szczególniej przy kobietach. Myśl o nieumiejętności księży zachowania się w stosunkach do kobiet, rozśmieszała go i zabierał się dosyć wesoło do jedzenia.
— No prędzej, panie, niech się pan śpieszy — powtarzała Weronika. — Niedługo będzie pierwsza i statki nie mogą tak stać do jutra niepoumywane... A to dopiero dziwny dom!... Żeby jedna chwila spokoju!... Nie! Tak ciągle coś nowego, to nie do wytrzymania!
Zaczęła zbierać talerze, gdy wtem Paulinka ze schodów zawołała na nią. Pobiegła pospiesznie i znowu stary został sam, zapomniany, przy stole i nikt mu nawet znać nie dawał co się dzieje na górze.
Ludwika tymczasem cierpiała strasznie.
— To niepodobna — powtarzała wśród jęków, — to niepodobna... ja tego nie wytrzymam... ja umrę...
Pani Bouland uproszona przez Paulinkę, aby nie wspominała głośno przy chorej o tem, iż wezwano doktora, przygotowywała wszystko i wkrótce pokój zamienił się na prawdziwy ambulans na prędce urządzony.
Oczekując doktora, pani Bouland tłumaczyła Paulince, czego mianowicie się obawia, dawała chorej drobne środki uspakajające, których słaby skutek do rozpaczy doprowadzał Paulinkę; nakoniec rozpoczęła dyskusję, w której powstawała przeciw chloroformowi, nazywając go trucizną i utrzymywała, że nigdy żadna operacja nie może się tak dobrze udać, jak bez uśpienia, a ból uważała za rzecz konieczną, złą, niezbędną.
Paulinka czytała inne twierdzenia i teorje w tym przedmiocie, ale nie odpowiadała starej rutynistce. Serce jej przejęte było litością dla biednej cierpiącej. Ból i cierpienie wzbudziły w niej gniew, pragnienie ich usunięcia, gdyby umiała, walczyłaby z niemi jak z nieprzyjaciółmi do upadłego.
Godziny nocy mijały jedna po drugiej — była już blizko godzina druga rano. Kilkakrotnie Ludwika dopytywała się o swego męża. Kłamano przed nią, mówiono dla uspokojenia jej, że został na dole, to znów, że w zbytku wzruszenia, obawiając się aby jej samej odwagi nie odbierać, wyszedł przejść się nad morze. Zresztą miała ona słabe tylko pojęcie o czasie — minuty wydawały jej się wiekuiście długiemi. Jedyną myślą jaka ją przejmowała i jaka wyraźną była w jej umyśle, było przekonanie, że otaczający ją nie robią tego, co potrzeba i nie starają się przynieść jej ulgi. Oskarżała o to wszystkich.
Pani Bouland ukradkowe rzucała spojrzenie na zegar, choć znając powolność swego konia, wiedziała dobrze, iż się doktora prędzej jak za godzinę spodziewać nie może. Starała się ona wszelkiemi sposobami uspakajać chorą, omawiając te objawy choroby jakich się spodziewała i do każdego z nich naprzód ją przygotowywując.
Tymczasem rzeczy szły naturalnym swym biegiem. Biedna chora straszliwie cierpiała, jęczała, krzyczała, zrywała się, obok istotnych, wynajdywała przeróżne imaginacyjne cierpienia.
W bezsilnej litości, Paulinka załamywała ręce, patrząc to na nią, to na panią Bouland.
Około godziny trzeciej, sytuacja stała się prawdziwie krytyczną, chora mdlała, gdy Weronika dała znak Paulince, aby wyszła i doniosła jej, że nareszcie doktór jedzie. Weronika została na chwilą przy chorej sama, Paulinka i pani Bouland wybiegły na dziedziniec. Na środku podwórza Lazar wyprzęgał konia i klął na czem świat stoi, lecz gdy się dowiedział, że żona jego żyje, reakcja była tak gwałtowna, iż uspokoił się w jednej chwili. Już doktór Cazenove wstępował na schody przedsionka, zadając pani Bouland pośpiesznie pytania co do stanu chorej i przebiegu choroby.
— Wejście pańskie parne doktorze, przeraziłoby ją — rzekła Paulinka — pozwól pan, że ją uprzedzą...
— Dobrze, ale prędko — odrzekł.
Paulinka weszła, Cazenove i pani Bouland za drzwiami zostali.
— Moje kochanie — rzekła Paulinka — wyobraź sobie że doktór po wczorajszej wizycie domyślał się, a raczej obawiał się czegoś i, wracając do domu od chorego, wstąpił do nas... Powinnabyś go przyjąć... może on znajdzie jaką radą... Dobrze?...
Ludwika zdawała się nie słyszeć, po chwili jednak odrzekła:
— Jak się wam podobał Czego się mnie pytacie? Ja już nie żyją!... już nie istnieją...
Doktór wszedł. Pani Bouland wyprawiła Lazara i Paulinką na dół, obiecując dawać im znać o stanie chorej i zawołać ich, gdyby potrzeba było ich pomocy. Wyszli w milczeniu. Na dole w sali jadalnej — Chanteau przy stole jeszcze zastawionym, zdrzemnął się właśnie. Sen zmorzyć go musiał w chwili, gdy kończył powolnie, dla rozerwania myśli, jedzoną kolacje, gdyż widelec oparty był jeszcze o talerz, na którym leżała resztka cielęciny. Wchodząc, Paulinka musiała poprawić lampą, która kopciła, roznosząc przykry swąd dokoła.
— Nie budźmy go — rzekła pocichu. — Niech lepiej nie wie.
Pocichutku usiadła na krześle. Lazar stał oparty o krzesło, nieruchomie. Zaczęło się oczekiwanie straszne, okropne, nie mówili do siebie ani słowa, nawet spojrzeć na siebie nie śmieli i odwracali głowy, gdy się przypadkiem oczy ich spotkały. Z góry nie dochodził uszu ich żaden szmer, jęki powoli słabnąc, ucichły zupełnie; natężając słuch, słyszeli tylko pulsacje krwi w własnych tyłach. Ta wielka cisza, ta cisza śmiertelna, która szczególniej przedłużając się, przerażała ich niewymownie. Byliby woleli krzyki, jęki, walkę żywą tam nad głowami swemi. — Minuty ubiegały i dom cały zdawał się coraz bardziej pogrążać w tę ciszę i w tę nicość. Nareszcie drzwi się otworzyły i wszedł doktór.
— No i cóż? — zapytał Lazar, który nareszcie usiadł na krześle naprzeciw Paulinki.
Nowiny jakie przynosił doktór Cazenove nie były dobre. Wistocie i doktór sam praktyki w tym kierunku nie miał wielkiej, bo i jakąż mógł mieć doktór marynarki, tyle lat na pokładzie okrętu przeżywszy. Dopiero tu w Arromanches miał kilka wypadków, lecz wobec takiego niebezpieczeństwa drżał cały, niepewny rąk swych, które już nie posiadały siły i energji młodości.
— Muszę wam powiedzieć wszystko — rzekł. — Jest źle! I matka i dziecię w niebezpieczeństwie... Ale może jeszcze będzie można uratować jedno lub drugie.
Lazar i Paulinka zerwali się z krzeseł jednym dreszczem wspólnym przejęci. Chanteau obudzony rozmową, otworzył zaspane oczy i słuchał z przerażeniem tego, co tuż obok mówiono.
— Kogoż mam się starać uratować? — pytał doktór równie blady i drżący jak ci, którym to pytanie zadawał dziecko czy matkę!?
— Jakto, kogo?... — wykrzyknął Lazar. — Czyż ja Wiem!? czyż ja mogę wybierać?...
Łzy go dławiły. Paulinka blada jak ściana, stała niema wobec tego strasznego pytania.
Łkania nie dozwalały Lazarowi odpowiedzieć. W ręku trzymaną chustkę miął konwulsyjnie, w bezskutecznym wysiłku odnalezienia chwili rozsądku w tym chaosie, Chanteau oszołomiony patrzył tylko przed siebie. Paulinka nareszcie odezwała się.
— Panie doktorze!... przez litość... pocoś pan zeszedł!? Czego pan chcesz od nas i czego nas męczysz, kiedy sam jeden tylko wiedzieć możesz co robić należy!...
W tej chwili wpadła pani Bouland, donosząc, że sytuacja pogarsza się.
— Słuchaj! — wykrzyknął doktór, całując Lazara — będę się starał uratować oboje!... A jeśli śmierci nie zdołam zażegnać, cierpieć będą więcej niż ty... gdyż będzie mi się zdawało, że to z mojej winy...
Szybko wyszedł, wołając ich ze sobą.
— Wolę was czuć przy sobie!
Od drzwi jeszcze stary Chanteau odwołał syna.
— Chodź, niech cię na tę ciężką chwilę ucałuję! — rzekł. — Ah! biedna Ludwinia!
I znowu pozostał sam w pokoju. Lampa kopciła, on przymknął oczy, nie mogąc patrzeć na tę półjasność niewyraźną i sen go znowu ogarniać zaczął. Walczył z nim przez kilka minut, przenosząc oczy z talerzy na stół, ze stołu, na bezładnie rozstawione krzesła, na których jeszcze wisiały serwety, ale powietrze było zbyt ciężkie, cisza zbyt przygnębiająca. Uległ w walce tej nakoniec, powieki się skleiły, wargi do regularnego, cichego, ułożyły tchnienia i zasnął wśród tego nieładu tragicznego, przed stołem zastawionym od wczoraj.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Zola i tłumacza: anonimowy.