Rzecz wyobraźni/Władysław Broniewski Hawrań i Murań
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Rzecz wyobraźni |
Wydawca | Państwowy Instytut Wydawniczy |
Data wyd. | 1977 |
Druk | Drukarnia Wydawnicza w Krakowie |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Litworowe doliny
czarne stawy wyśniły.
Górą jasna pogoda,
a dołem biała woda
pośród kosodrzewiny.
Wołało i śpiewało,
zielonym wiatrem wiało,
przyleciał biały obłok
i słońce go przebodło,
rozświeciło, rozwiało.
Zieleniło się, kwitło,
wrzało głębią błękitną,
wiosną śnieżnopuszystą,
nieuchwytną, przejrzystą,
nieprawdziwą, niezwykłą.
Przez dolinę z oddali
leśną radość wołali,
a zwabiony wołaniem,
stanął Hawrań z Muraniem,
jak ich dwoje na hali.
Hawrań i Murań. Któż ich nie pamięta, tych bliźnich szczytów, którymi pasmo Tatr bielskich wkracza od wschodu w granitowe Tatry właściwe? Któż nie pamięta tej wapiennej zerwy Murania, która ostra jak brzytwa stacza się gwałtownie w ciemne bory Jaworzyny?
Gdyby Tatry porównać do rozległego zdania, postrzępionego i dramatycznego, pełnego niespodzianek zdania, Hawrań i Murań tworzą w nim dwa pierwsze słowa, dwa pierwsze zestroje. Zarówno jako szczyty, jak też jako wyrazy. Po bratersku są bowiem spięte identycznym przyrostkiem –ań i niełatwe są do wyjaśnienia w swoim rdzeniu; tworzą jedyną taką braterską parę, tak w rzeczywistym, jak w toponomastycznym krajobrazie tatrzańskim.[2]
Poczta na Bukowinie Tatrzańskiej mieści się dzisiaj w przeszklonym pudełku granitowym. Na przekór bukowińskiej przyrodzie we wnętrzu tego ładnego pudełka jest sporo ciepłej oranżerii. Lecz kiedy znajdowała się ona jeszcze w chałupie pośrodku wsi, te dwa bliźniacze szczyty, oglądane z ławki przed lichym urzędem, najlepiej z tego miejsca ujawniały swoją rolę; dwa zuchwałe zestroje o grzbietach suchych i nakreślonych z rzadką precyzją, podcięte i spadziste. Góry prawdziwe i zarazem ich wzorowa makieta dekoracyjna.
Skoro w Jurgowie pozostawić za sobą wieś, Hawrań z Muraniem posępnie zagradzają drogę w Tatry. Jeden z pierwszych obrazów tatrzańskich Aleksandra Płonczyńskiego, malowany z Jurgowa gdzieś przed 1840 rokiem, ukazuje nad nimi krótką burzę letnią. Ściana deszczu posuwa się od Doliny Białej Wody, z której wytoczyły się wody Białki, płynącej tutaj między Jurgowem a Brzegami. Ten obraz, w bliskim będący posiadaniu, oglądam stale z przychylnością. Zdarza mi się też bywać — latem czy zimą — w gęsto zabudowanym Jurgowie dzisiejszym. Ilekroć się w nim znajdę, muszę najpierw — niczym spod mglistej przesłony odgarnąć i odsłonić ten Jurgów dzisiejszy spod zapisu malarskiego, który bodaj jedyny Płonczyński podał dla tej spisko-góralskiej osady. Nie bardzo się to zimą udaje. Trwa ta osada dla mnie zawsze w lecie, pod niedaleką burzą, nie przesuwają się pory roku.
Władysław Broniewski był wytrawnym, letnim i narciarskim wędrowcem po Tatrach. „Nigdy nie unikał wysiłku, nie znosił wygodnictwa ani tej wulgarnej nowoczesnej turystyki, która w gruncie rzeczy oddala od przyrody” — T. Kijonce opowiadała niedawno pani Wanda Broniewska (Dom poety, „Poglądy” 1965, nr 9). Zaś Władysław Wolski, który tak znakomicie opowiada, jak to Broniewski w górach swych towarzyszy wyonacał, powinien to spisać i ogłosić.
Szczególnie powinien spisać opowiadanie o Broniewskim i ceprach, którzy w późne popołudnie zostali przez niego — nie znający Tatr — wprowadzeni w ścianę Granatów. Powrócili już o księżycu w pełni, przerażeni, nigdy więcej w górach się nie pojawili. Broniewski około północy, pogwizdując niefrasobliwie, zszedł z Granatów.
Pragnę napisać o najpiękniejszym wierszu tatrzańskim Broniewskiego. A ponieważ dotyczy on, ba — nosi tytuł Hawrań i Murań, podało się nieco uwag wstępnych. W wierszu tym z rzadką dobitnością ujawniają się składniki sztuki poetyckiej Broniewskiego w jej wariancie czysto lirycznym, dotyczącym uroków świata. Był bowiem Broniewski artystą bardzo świadomym, powiedziałbym — wyrafinowanym, gdyby ten przymiotnik nie wydawał się dziwny w stosunku do niego. Było to wyrafinowanie twórcze głęboko ukryte i doprowadzone do stanu prostoty — pozornej, oczywistości — nieoczywistej. Prostota i oczywistość były dla czytelnika, kontakt z nim poeta osiągał, zdawałoby się, bez wysiłku. Krytykowi pozostaje druga strona tego wspaniałego poety: wcale ta prostota nie jest prosta; wcale ta oczywistość nie jest taka oczywista.
I bynajmniej nie o to chodzi, ażeby przez nadmiar uczonego i erudycyjnego komentarza wprowadzać zbędne komplikacje tam, gdzie ich nie ma. Gdzie są one tylko urojeniem krytyka usiłującego skoczyć wyżej głowy twórcy. O to jedynie chodzi, że pod prostą i jasną powierzchnią sztuki lirycznej Broniewskiego — ale zacznijmy wreszcie.
Litworowe doliny
czarne stawy wyśniły.
Górą jasna pogoda,
a dołem biała woda
pośród kosodrzewiny.
W Tatrach istnieje niejeden Czarny Staw i niejedna Litworowa Dolina. Chociażby ta ze stawem o identycznej nazwie, która stanowi najwyższy próg Doliny Białej Wody i podchodząc pod Wysoką i Ganek, dzika i rzadko nawiedzana, wyjątkowo długo przechowuje w sobie zimę. Któregoś z przedwojennych lat pamiętam ów Czarny Staw, jeszcze w sierpniu przez połowę swej powierzchni spięty lodem.
Właśnie dlatego, ponieważ orograficzne określenia: czarny, litworowy, tak bardzo są tatrzańskie, podał Broniewski swe pierwsze zdanie w liczbie mnogiej. Mimo że nie ma takiej Litworowej Doliny, w której byłby Czarny Staw. Zdanie to staje się czymś na podobieństwo niepowtarzalnej, jedynej furtki toponomastycznej otwierającej świat tatrzański. Przeglądałem Nowickiego, Tetmajera, Kasprowicza — u nikogo z nich nie ma podobnego zwrotu.
Przy Broniewskim trzeba bowiem być bardzo ostrożnym: ten poeta świetnie posługuje się cytatem i kryptocytatem, aluzją i ukrytą aluzją.
„Litworowe doliny czarne stawy wyśniły.” Kiedy zmęczeni osiągnęliśmy przełęcz albo szczyt, góry sprowadzają się do najprostszych znaków swojej obecności, z wysoka oglądane: nitka wody, płaty kosodrzewiny, przestrzeń błękitu. Mieszają się ze sobą nazwy szczytów i dolin, zanim je rozpoznamy w ich nowej konfiguracji. Tej, po którą szliśmy w górę wzdłuż białej wody. Równie dobrze może to być Dolina Białej Wody, co wszelka inna srebrzysto-biała woda w dolinie Cichej, Koprowej, Ciemnych Smreczyn...
Wołało i śpiewało,
zielonym wiatrem wiało,
przeleciał biały obłok
i słońce go przebodło,
rozświeciło, rozwiało.
Zieleniło się, kwitło,
wrzało głębią błękitną,
wiosną śnieżnopuszystą,
nieuchwytną, przejrzystą,
nieprawdziwą, niezwykłą.
Te dwie strofy trzeba potraktować wspólnie. Łączy je bowiem pewien kunsztowny zabieg stylistyczno-składniowy, przynależny do tego zakresu, który badacze nazywają dzisiaj poezją gramatyki (Roman Jakobson). Zabieg to i kunsztowny, i zarazem w jakiś oczywisty sposób — świadectwo prostoty nieoczywistej — zanurzony w języku polskim, w jego określonej właściwości składniowej obsługującej sytuację równie określoną i zdawałoby się niemożliwą do przekroczenia jej granic gramatycznych.
O co dokładnie chodzi? Mówimy po polsku, używając stale formy bezosobowej: (coś tam) „chodziło”, „tłukło się” (po nocy), „wrzasło”, „zapłakało”; mówimy też podczas burzy: „błyska się”, „błysnęło”, powiadamy: „grzmi”, „straszy”, „postraszyło”.
W sytuacji zatem, w której albo nie wiemy, kto był podmiotem danego działania, albo ów domyślny podmiot budzi lęk i niepokój, posługujemy się formą bezosobową: od zwrotu „coś się stało” aż po zwrot: „coś mię w nocy gniotło”. Najczęściej jest to sprawa lęku przed owym nie znanym podmiotem, relikt jakiś myślenia magicznego, że złe, które zostało nazwane, tym samym zostaje wywołane.
„Wołało i śpiewało, zielonym wiatrem wiało [...] Zieleniło się, kwitło, wrzało głębią błękitną…” Broniewski sięgał do tej składniowej właściwości polszczyzny i jednocześnie ją przekroczył oraz nadał inny walor. Z tonacji mrocznej i niepewnej przeniósł bowiem w tonację radosną i wiosenną. Dokonując takiego zabiegu stylistyczno-składniowego przemienił w poezję określoną właściwość gramatyczną.
I jednocześnie chytrze pomnożył rzeczywisty zasięg tego zabiegu. Jedynym podmiotem wymienionym w tych dwu strofach jest mianowicie słońce. Po polsku rodzaju nijakiego. Sprawia to, że orzeczenie imienne: „przebodło”, „rozświeciło”, „rozwiało”, staje się identyczne w swoim brzmieniu i wyglądzie z formą bezosobową: (coś) „przebodło”, (coś) „rozwiało”, (coś) „rozświeciło”. Zasięg zatem formy bezosobowej został jak gdyby poszerzony. Wciągnęła ona w swój obręb jasne i podmiotowo widoczne działania słońca.
Jak nazwać ten zabieg językowo-stylistyczny? Proponuję go określić jako kontaminację gramatyczną. Przez termin „kontaminacja” rozumiemy przemieszanie, skrzyżowanie określonych elementów, nadające im nową jakość. W omawianym przypadku jest to kontaminacja fleksyjna. W terminologii językoznawczej stosowany bywa również zwrot — homonim fleksyjny. Zbyt daleko musielibyśmy odejść od przedmiotu niniejszych rozważań, ażeby zająć się dokładnie funkcją podobnej kontaminacji. Przejdźmy raczej do dalszych właściwości analizowanego urywka.
Powtarza się nieraz, że przymiotnik w poezji XX wieku to pozycja przegrana, ponieważ bardzo nadużyła i rozmnożyła niepotrzebnie przymiotnik poezja młodopolska. Nie potwierdza tego sądu strofa Broniewskiego: cały bukiet przymiotników, jest ich sześć, zdobi w niej wiosnę górską. Nie potwierdza, ponieważ funkcja tego zespołu przymiotnikowego jest u poety dobitnie określona i kierunkowa. Nie służą one zdobnictwu poprzez mnożenie cech i właściwości, lecz służyć mają ekspresji tego, co niepochwytne, jedyne, do nazwania trudne. Funkcja i cel użytego środka stylistycznego, a nie jego budulec gramatyczny w tym przypadku przymiotnik, decydują o trafieniu lub pudle artystycznym.
Dobrze. Po co aż tyle o gramatyce poezji i poezji gramatyki? Ponieważ tylko tym sposobem można uzyskać obiektywne i w materiale językowym istniejące potwierdzenie wrażenia estetycznego, które budzi cały wiersz Broniewskiego. Góry, wiosna górska — stanowią w nim radosne i bezosobowe zjawisko. Nikt nie jest ich podmiotem, nikt nie jest ich twórcą. Przy zjawiskach przyrody tego wymiaru powoływano dawniej na świadka Boga, kosmogonię, mity. Nie ma takich świadków ani podmiotów u poety rewolucyjnego, u poety nowoczesnego. To wielkie, bezosobowe zdanie — Tatry, jest, bo istnieje. Tatry są, ponieważ istnieją.
Powstaje pytanie, czy tego rodzaju nagromadzenie znamiennego środka językowo-stylistycznego stanowi osobiste odkrycie poetyckie Władysława Broniewskiego, czy też w jakiś sposób dzieli on je ze współczesnymi. Nie sięgam w okres Młodej Polski ani do wcześniejszych poetów. Wymagałoby to specjalnych poszukiwań, wątpliwe, czy uwieńczonych jakimś rezultatem.
Co innego w poezji okresu międzywojennego, 1918–1939. Zestaw stylistyczno-składniowy, w którym przeważa forma bezosobowa, mieszając się z orzeczeniem rodzaju nijakiego, co prowadzi w polszczyźnie do całkowitej zgodności brzmieniowej tych form fleksyjnych, pojawia się u Marii Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej w erotyku Oknem wyglądało (z tomu Niebieskie migdały, 1922).
Oknem wyglądało,
stawało przed bramą,
wracało —
zawsze samo...
Szło przed siebie w wiosenną rozwichrzoną słotę,
trącane parasolami czarnymi —
a szło po to, co jest bladozielone i złote,
co pachnie jak goździk chiński i olbrzymi,
i co się każdemu należy.
Chodziło, szukało,
na jarmarki się pchało, na targi,
patrzało z wieży,
wracało —
Nagle znalazło w tłumie twe wargi,
przywarło,
upadło, znieruchomiało, zamarło.
Konstrukcja gramatyczna tego erotyku jest wymyślna w swojej prostocie. Od strony opisu czysto fleksyjnego oraz sytuacji obsługiwanych przez formę bezosobową — użyta przez Pawlikowską konstrukcja mieści się w użytkowaniu owej formy w stosunku do podmiotu domyślnego lub budzić mogącego niepokój. To znaczy: (coś) „oknem wyglądało”, (coś) „chodziło”, „szukało”, (coś) „wracało”, i tak dalej, i tak dalej, odbieramy identycznie jak stały zwrot kolokwialny: (coś tam) „chodziło”, „tłukło się” (po nocy).
Ale tak częste i wręcz natrętne powtarzanie przez poetkę owej formy powoduje, że pewien podmiot domyślny tym dobitniej się rysuje w naszej świadomości językowej, im bardziej wiersz się rozwija i ku zakończeniu zmierza: „przywarło”, „upadło”, „znieruchomiało”, „zamarło”. Tak zachowuje się żywa istota, a nie jakieś widmo czy strach. Podmiot domyślny krystalizuje się i rysuje, ponieważ w danym przypadku może to być taki podmiot, którego działania wypowiedziane w czasie przeszłym będą identyczne brzmieniowo z — „chodziło”, „upadło” etc. Podmiot oczywiście rodzaju nijakiego. Jaki mianowicie? Biedne stworzenie, jakieś biedne stworzenie, opętane miłością nieodwzajemnioną. To ono bezosobowo tłucze się po całym utworze. I gdyby dorzucić ów podmiot do tekstu — nic się w nim nie zmieni, wszystko w układzie gramatycznym może pozostać, jak jest.
W poezji nie jest rzeczą wskazaną i konieczną kłaść kropkę nad i. Wystarczy zasugerować jej obecność. Pawlikowska to na tyle subtelna artystka języka, że umiała stworzyć w świadomości odbiorcy zarys podmiotu jednoznaczny, niewymierny, ani razu go nie nazwawszy po imieniu. Cały bowiem wiersz jest jakimś wskazywaniem po imieniu i po jego śladach biednego stworzenia miłosnego.
Omawiany chwyt z zakresu poezji gramatyki trzykrotnie pojawił się u Juliana Tuwima. Stanowi on wyłączną osnowę liryku Świt (ze zbioru Czwarty tom wierszy, 1924) i część tkanki artystycznej w wierszach Wiec (Biblia cygańska, 1933) oraz Przyglądając się gwiazdom (Treść gorejąca, 1936). Pawlikowskiej (Oknem wyglądało, 1922) i Tuwimowi (Świt, 1924) należy się zatem chronologiczne pierwszeństwo przed Broniewskim. Oto teksty i fragmenty Tuwima (Świt, Wiec, Przyglądając się gwiazdom) ułożone w sposób ciągły:
Tu bliziutko — coś zawołało,
A daleko — odróżowiało.
Nie wiem co, bo ni to, ni owo,
Na ćwierć ptasio, na trzy ćwierci różowo.
Szeptem przeszło tuż-tuż w sitowiu,
Zaliściło liśćmi w listowiu
I rozniosło się, i frunęło,
I po stawie ogniem huknęło.
– – – – – – – – –
Ziało brednią, gorącem, czerwienią,
Febrą trzęsło i kołem szło.
Nie wiadomo kto, jakiś henio,
Zaczął pleść nie wiadomo co.
Przerzucało się gorączkowo
Wypiekami z twarzy na twarz.
Straszny henio z zadartą głową
Wykrzykiwał, że jósz, że czasz!
— Tak chamjo rozdziawione i ciemne,
Chamjo z akcentem na o,
Rozwrzeszczało te czasy nikczemne
w heniowate nie wiadomo co.
– – – – – – – –
Czy pamiętasz chaos młode,
Mglisty zamiar niebieskawy,
Bezdźwięk błogi, cel łaskawy,
Gdy wypłynął duch na wodę?
Gdy się lęgło, gdy się częło
Wątłą mgiełką, pierwojądrem,
Gdy się ciało słowa jęło
Pierwszem ciepłem i okrągłem,
Gdy westchnęło, przeznaczone,
Nie wiedzące, że się ziści,
Jaką przyszłość sobie wyśni
Lekkomyślnie nieskończone.
To zapewne najbogatsze i najbardziej urozmaicone w poezji polskiej użycie analizowanego zestawu gramatycznego w funkcji poetyckiego chwytu. Zwłaszcza że ten mały tryptyk Tuwimowski w każdej ze swych części jest odmienny: Świt to czysta materia liryczna; Wiec to inwektywa satyryczna; Przyglądając się gwiazdom to pytajnik kosmogoniczno-metafizyczny. Mimo to łączy je identyczne postępowanie poetyckie. Łączy, ale w każdym z tych tekstów jest trochę odmienne.
W Świcie chodzi Tuwimowi o to, ażeby ewentualny podmiot domyślny pozostał nieokreślony i niedopowiedziany. Nie da się na tym wierszu przeprowadzić operacji gramatycznej takiej, jak u Pawlikowskiej. Na pytanie: co właściwie — szeptem przeszło? frunęło? huknęło? nie można odpowiedzieć wskazując jeden tylko podmiot. Szeptem przeszedł lekki powiew wiatru; frunął ptak; huknęło blaskiem słońce. Świt zatem to jakiś Podmiot Zbiorowy. To jakieś Wielkie Coś. I podkreśleniu tego, co nieokreślone i złożone, służy forma bezosobowa.
Łączy się ona w precyzyjny sposób z aliteracją oraz neologizmem językowym, a wtedy owa ekspresja nieokreśloności osiąga główne napięcie: „Zaliściło liśćmi w listowiu”. Od strony aliteracji siostrzaną strofą będzie ta, od której rozpoczyna się Scherzo (Biblia cygańska):
Śpiewała wesoło — i nagle w śmiech,
Sam śpiew ją rozśmieszył: że śpiewa.
I śmiech zaczął sypać ze śpiewem jak śnieg,
I śmieje się, śmieje, zaśmiewa.
Od strony przesunięć w języku, prowadzących do neologizmu, jaki bez trudu rozumiemy, słowa — „Zaliściło liśćmi w listowiu”, wyglądają jak odprysk z Tuwimowych Słopiewni. Na przykład z Zielonych słów. „A gdzie pod lasem podlasina, tam gęsta wiklina — szeleścina.”
Inaczej postąpił Tuwim w dwu dalszych tekstach. Obchodzi go nadal to, co nieokreślone, co do pojęcia i wyobrażenia trudne: głupota polskich nacjonalistów przedwojennych, zaraźliwość wrzaskliwej propagandy; kosmogoniczny początek świata, niewiadoma stojąca u tego początku. Głupotę poeta wyszydza, prapoczątku stara się dociec, stąd zupełnie inna tonacja artystyczna każdego z tych utworów.
I tu, i tam pragnie poeta jakoś nazwać gramatycznie podmiot domyślny. W pierwszym przypadku, grając na identyczności opisywanej formy gramatycznej, tworzy podmiot i wyraz „chamjo”. Bo taki może rządzić orzeczeniami — ziało, rozwrzeszczało etc. Na upartego również i henio, gdyby nieco naruszać prawidła języka, mógłby nimi rządzić. W tekście „kosmogonicznym” ten sam cel osiąga Tuwim, nadając rzeczownikowi „chaos” rodzaj nijaki: chaos młode. Wtedy bowiem ów podmiot mógłby rządzić, chociaż nie jest to w układzie wiersza konieczne, orzeczeniami typu — lęgło, częło, westchnęło.
Powróćmy obecnie do Broniewskiego. W jego liryku występuje również celowe pomieszanie podmiotu, który rządzi nijaką formą czasownika przeszłego z tegoż bezosobową formą. Słońce jest przecież rodzaju nijakiego. Ażeby tego pomieszania dokonać, wystarczy pominąć przerwę między strofą drugą a trzecią i potraktować je łącznie, zapominając także o zwrotnym się przy słowie zieleniło. Otrzymamy podówczas nieoczekiwaną metaforę działania słońca w przyrodzie. Mówiąc ściślej — stajemy na pograniczu takiego układu:
słońce obłok przebodło,
rozświeciło, rozwiało,
zieleniło, kwitło,
wrzało głębią błękitną.
Powie ktoś, że nie całkiem to poprawne składniowo. Czy mam w odpowiedzi cytować multum wierszy awangardowych, o wiele bardziej niepoprawnych składniowo, a całkiem będących do rzeczy — wyobraźniowo?
Co dla Broniewskiego wynika z dokonanych konfrontacji? Jego strofy wysokogórskiego opisu najbliższe są poetycko Świtowi Tuwima. Ten sam przyświeca im cel: próba pochwycenia, próba nazwania nieokreślonego i pełnego uroku zjawiska przyrody. To spostrzeżenie szczegółowe. Spostrzeżenie zaś ogólne będzie następujące: przedstawione postępowanie artystyczne, chociaż rzadkie i manieryczne, gdyby je zbyt często powielać, stanowi pewną wspólną cechę poetyki skamandrytów i twórców tej poetyce bliskich. Jak Maria Pawlikowska-Jasnorzewska, jak Władysław Broniewski.
Obok ostatniej strofy można przejść nie dostrzegłszy zasadzki utajonej dla interpretatora. Dla czytelnika wszystko jest bowiem w niej proste i oczywiste, bez komentarza:
Przez dolinę z oddali
leśną radość wołali,
a zwabiony wołaniem,
stanął Hawrań z Muraniem,
jak ich dwoje na hali.
Gdzieś w dole, bo wciąż ze szczytu lub przełęczy, poeta widzi wiosnę tatrzańską, para ludzka nawołuje się radośnie. Braterska para szczytów, wiedziona przez poetę pradawnym chwytem antropomorficznym (góry na okrzyk poruszają się jak ludzie), do owych dwojga z hali staje w analogicznej parze. Gdyby ktoś nie wiedział, że Hawrań i Murań to nazwy szczytów, mógłby je wziąć za imiona istot żywych, dziwne imiona Waligóry czy Wyrwidęba, czy też istot dziwacznych występujących w poezji Leśmiana: Migoń, Srebroń, Jawrzon. Ponadto za Prehybą, w stronę Dunajca, rozłożyła się na leśnym stoku Beskidu Sądeckiego wieś o nazwie Gaboń.
Ta niezwykła para, tym razem onomastyczna, a nie toponomastyczna, wyszła na spotkanie. Góry są, ponieważ istnieją, lecz nie brak w nich tajemnicy i baśni antropomorficznej.
Lecz kto naprawdę wołał w dolinie? Może góral z góralką, juhas z juhaską, może para ceprów-wędrowców? Tekst nie domaga się dokładniejszych ustaleń, by został przez czytelnika w pełni zrozumiany. Co innego z krytykiem. Broniewski, majster wyjątkowy cytatu i kryptocytatu, widocznej lub utajonej aluzji, nakazuje baczność.
Czasem poeta sam pokaże drogę. Jego wspaniały liryk wojenny Morze Śródziemne tak się zaczyna:
Szumi Morze Śródziemne
pod lewantyńskim brzegiem.
Płyną okręty wojenne
długim szeregiem.
Ten jeden, jedyny w całym utworze cytat nieomylnie odnosi utwór do romantyczno-emigracyjnej aury, która u brzegów Lewantu, deptanych przed wiekami przez Słowackiego, musiała zagarnąć miłośnika jego poezji: „Dzisiaj, na wielkim morzu obłąkany, sto mil od brzegu i sto mil przed brzegiem, widziałem lotne w powietrzu bociany długim szeregiem...” Cytat ten został umieszczony zarówno celnie, jak odmiennie. Odmiennie, ponieważ raz dotyczy ptaków przelotnych, drugi raz okrętów wojennych. Lecz i jedne, i drugie płynąć mogą. Celnie, ponieważ ta sama im przyświeca latarnia morska: daleki kraj, daleka ojczyzna. „Fala na północ się toczy, płyną okręty.”
Po gniew, moja pieśni, najgłębiej
w serce ziemi się wwierć,
by te słowa zabrał niejeden,
jak lonty dynamitowe,
na Hutę Bankową, na Reden...
— Zapalać! Gotowe? — Gotowe!
Wygląda, że sytuacja niemożliwa, by się w niej kryło echo tradycji poetyckiej. Tak dalece dopasowana realnie do owej chwili, kiedy górnik ma odpalać sznur wiodący do wgłębionego w ścianę ładunku. Ale zarazem sytuacja-symbol: wybuch rewolucyjny, ostatnia przed wybuchem chwila. Taką zaś sytuację-symbol zna tradycja poetycka i jakże podobnie w materiale słowa ukształtował ją Wyspiański. Oto podchorążowie, pod pomnikiem łazienkowskim Sobieskiego zebrani, słyszą strzał i za chwilę wyruszą do boju.
PODCHORĄŻY
To Wysocki już wyszedł z ogrodu,
Wystrzałem sygnał wam dał.
GOSZCZYŃSKI
A pokłońmy się białemu królowi...
PODCHORĄŻY
Gotowi?!
NABIELAK
Gotowi!
CHÓR
Gotowi!
(Wybiegają.)
Kaześ był, kaześ był,
Jasiu mój kochany?
Cy cie gma przysiadła
popod Carne Ściany?
Cemuześ nie przyseł,
długa nocka była,
jo sie nie wyspała,
ockak wypatrzyła.
Wędrowny juhas odpowiada:
Ka ja był,
ka ja był,
ja se w karcmie
winko pił.
Ja se patrzał
w doliny,
na te śwarne
dziewczyny.
Młoda para góralska nawołuje się również parokrotnie w Na Skalnym Podhalu. Nawołuje się śpiewem i tego śpiewu echem po skałach i w sercach frajerki i frajera. Bywała to sytuacja całkowicie realna, a nie przez poetów wymyślona, póki w Tatrach, zanim się stały parkiem narodowym, istniało pasterstwo i wypas owiec. Dzisiaj to tylko wspomnienie, stoki są puste, stada nie zbyrcą, psi nie hałasują.
Trzykrotnie wprowadził Kazimierz Tetmajer do Skalnego Podhala miłosny duet śpiewaczy, oparty na znaczącej, zrozumiałej dla zakochanego i zakochanej wymianie umianych na pamięć pieśni i przyśpiewków. „Przez dolinę z oddali leśną radość wołali.” Kto dokładnie? Krystka, Ku niebu oraz Jak Jasiek z Ustupu, Hanusia od Królów i Marta Uherczykówna z Liptowa śpiewali w jedno słoneczne rano ku sobie — oto zapowiedziane opowiadania Tetmajera. Utwór ostatni, zaledwie kilkustronicowy, jest właściwie czystym lirykiem i tak go lakonicznie streścić można, jak tu uczynił Broniewski. Samą zasadę owej śpiewanej wymiany lirycznej najprościej podał Tetmajer w takim fragmencie Ku niebu:
A ile razy zaśpiewał:
Zieleńze sie. zieleń ty zielono rówień,
ty moja dziéwcyno, przchojdze sie po niej.
to ona mu odpowiadała:
Z tamtej strony wody stoi hopiec młody,
kieby mi go dali, pościłabyk środy,
środy byk pościła, piątki byk susyła,
kie mi go nie dadzom, tobyk sie zabiła...
A kiedy on zaśpiewał:
Nie bój sie, Hanicko, zradzenia mojego,
jakby ja cie zradził, mnie by Bóg samego!
to ona mu odpowiadała:
Ani mie, ani mie ten Wojtuś nie minie,
co owiecki pasie na kosodrzewinie!...
A inne dziewczęta to jej śpiewywały często:
Poznać tys to, poznać, wto kogo rad widzi,
z daleka sie śmieje, z bliska sie go wstydzi...
A echo się głosiło po Kościelcu i każdy kwiat się śmiał.
Obojętne, gdzie takie śpiewanie się odbywa. Czy na Hali Gąsienicowej, pod Kościelcem, jak u Tetmajera. Czy gdzieś w górnej partii Doliny Jaworzyny, po drodze na Koperszady, z widokiem na ostrą parę Hawrania z Muraniem. Zawsze to jest śpiewanie z podobnej przyczyny i o podobnym echu. Broniewski znał Na Skalnym Podhalu Tetmajera, podobnie jak świetnie znał wszystko, co w literaturze polskiej godne jest pamięci. Jego krótki zaśpiew pastersko-miłosny to na pewno przyciszone echo eposu tatrzańskiego Tetmajera.
Świadomości artystycznej Broniewskiego czy chociażby kryptoświadomości jego nie będę przypisywał ogniwa literackiego, które ów zaśpiew pasterski łączy z poezją gramatyki widoczną w Hawraniu i Muraniu. Co innego z interpretatorem i historykiem literatury. Bywa on jak rzemieślnik brakujące a konieczne ogniwo wprawiający w kratę. Istnieje krótka nowela Władysława Orkana Południe (w tomie Herkules nowożytny, 1905). Podobnie jak w Tatrach, lecz u Orkana w jego rodzimych Gorcach, między zboczem Turbacza a Sucharza, śpiewa do siebie młoda para pasterska. Juhas jedną dziewczynę — niechaj mówi Orkan: „poznał od razu głos Tekli, którą łońskiego roku na Spalonem, pasąc z nią woły, przyniewolił sobie, a potem jej odniepadł dla Haźbiety”. Więc śpiewa teraz dla Haźbiety, Elżbiety. „I na oczach stanęły mu te liście bukowe, na których se ją przyniewolił, i te owce białe, które ich obstąpiły jako świadki...”
Mniejsza o teksty wykonywane przez Jaśka z Zarębków i Haźbietę. Ważniejsze ich ku przyszłości poezji idące echo. Wyraziło się ono u Orkana w nieoczekiwanym, zwłaszcza w utworze napisanym prozą, zagęszczeniu kontaminacji fleksyjnej występującej u Pawlikowskiej, Tuwima i Broniewskiego. Południe, nowela niewielka rozmiarem, mieści około pięćdziesięciu czasowników w formie bezosobowej lub w trzeciej osobie rodzaju nijakiego. Pojawiają się one w charakterystycznych skupieniach, niczym echo odzywające się po kolejnych zaśpiewach Jaśka. Pozostańmy przy tym cytacie:
„Dumą radosną porwany, zawiódł głośno:
— Hej!... jak ja se zaśpiewam
Na środku polany —
Ej — to mi odegrają
W Krakowie organy...
Poleciało ku wierchom — zadźwięczało po bukowym lesie — rozjękło, rozniesło się po dalszych uboczach — i Jaśkowi zdało się, że słyszy echa dobyte z nie widzianych dalekich organów. Zaśmiał się szczęśliwym śmiechem.”
Poetów dwudziestolecia wyprzedził zatem Orkan. Wątpię, czy pamiętali oni jego zwięzłą nowelę; wątpię także, czy znał ją Broniewski. Historyk literatury musi jednak ogniwo jego ręką wykonane wprawić do całości wywodu. W ramach interpretacyjnego domysłu mając do wyboru jakąś tam realną parę ludzi, którym góry stają się posłuszne, wolę wybrać ową parę z tatrzańskiej poezji Tetmajera, albowiem od niej o wiele jest bliżej do dwójcy o bliźniaczej nazwie Hawrań i Murań.
Być może dowiodłem chociaż częściowo, że liryk Broniewskiego pełen jest uroku, poetyckiej mądrości i kunsztu. Jeśli nie, taką mam prośbę, przyjaciele. Zjeżdżacie z Głodówki autobusem w stronę Łysej Polany, ku bramie parku narodowego, a tam te wspaniałe górskie bliźnięta najbliżej drogi się przysuwają. Zamiast w wulgarnej turystyce wybić na tym zakręcie korek od kolejnej butelki czystej ojczystej, niech wam coś mocno zaśpiewa:
Litworowe doliny czarne stawy wyśniły,
Przez dolinę w oddali stanął Hawrań z Muraniem.
1971
- ↑ Hawrań i Murań był po raz pierwszy drukowany w „Skamandrze“ 1935, tom 9, z. 59 (czerwiec), s. 226. W muzeum Władysława Broniewskiego dochował się rękopis jednej z wersji utworu z licznymi poprawkami, datowany 28 II 1935 (teczka VII k. 18; wiadomość na podstawie: F. Lichodziejewska Kronika życia i twórczości Władysława Broniewskiego, maszynopis w Bibliotece Instytutu Badań Literackich PAN). Niniejszy tekst wg wyd.: Władysław Broniewski, Krzyk ostateczny, Warszawa 1938.
- ↑ Interpelowany o pochodzenie etymologiczne nazw Hawrań i Murań prof. Franciszek Sławski (Uniwersytet Jagielloński) odpowiedział listownie:
„Według mnie Hawrań pochodzi ostatecznie od słowackiego havran (gawron). Są to czeskie nazwy miejscowe Hawrań, tłumaczone jako nazwy dzierżawcze (zbudowane przy pomocy dawnego przyrostka — jak nasze Przemyśl, Bydgoszcz) od przezwiska havran (gawron). Podstawą nazwy Murań jest wyraz znany w pasterskiej kulturze karpackiej z szeregu języków z nią związanych, reprezentowany także i w polskim przez murga. Najbliżej nazwy szczytu stoi morawskie murgana (owca z czarnymi pręgami). W języku słowackim przyrostek –ań jest bardzo produktywny w rzeczownikach osobowych i odpowiada polskim nazwom na –oń. Jest on nierzadki także w nazwach szczytów.“
Pięknie dziękuję autorowi Słownika etymologicznego języka polskiego i przypominam jednocześnie ludową etymologię Murania (spotykaną również w przewodnikach tatrzańskich). Mianowicie od słowa mur, z uzasadnieniem, że szczyt ten posiada ostre i podcięte ściany, czyli mury. Etymologia oczywiście błędnie, gdyby ją bowiem konsekwentnie w Tatrach stosować, co drugi w nich szczyt mógłby się nazywać Murań.