Sąd nad Antychrystem/XIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Sąd nad Antychrystem |
Wydawca | Ilustrowany Kurier Codzienny |
Data wyd. | 1927 |
Druk | Drukarnia Ilustrowanego Kuriera Codziennego |
Miejsce wyd. | Kraków |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
— Zaczynamy być prawdziwą stolicą, — szepnął do siebie, patrząc na morze głów ludzkich posuwające się w rozmaitych kierunkach, na szereg wymijających się automobili, omnibusów, tramwajów i pojazdów. Z zadowoleniem obserwował Sandberg policjanta w błyszczącym hełmie, który spokojnym ruchem ręki regulował gorączkowy ruch uliczny, na tej najbardziej ożywionej arterji Warszawy. Widok pędzącej masy ludzkiej zmęczył po chwili jego oczy i postanowił wycofać się w zaciszniejszą ulicę. Wszedł właśnie w Królewską, gdy zagrodziło mu drogę dwóch młodych ludzi: adwokat Kierski i sędzia Lampert.
— A inspektor dokąd? — spytali, kłaniając się uprzejmie.
Sandberg przywitał się z nimi serdecznie.
— Ot posuwam się bezmyślnie razem z masą ludzką...
— Ale nieszczególnie inspektor wygląda — zauważył mecenas Kierski — coś pan przybladł i jakby trochę postarzał się...
— Pracowałem dużo ostatniemi czasy — odpowiedział wymijająco inspektor policji.
— No, ale też praca daje panu duży rozgłos. Dziś rano wydały pisma nadzwyczajne dodatki o wykryciu mordercy garbatego Gałkina. Podobno jakaś bardzo ładna i pikantna kokota z „Białego Pawia“.
Sandberg skurczył się, jakby go ktoś dotknął w świeżą i bardzo bolesną ranę.
— Czy kokota, nie wiem, w każdym razie jakaś śpiewaczka, — mruknął niechętnie.
Przechodzili koło hotelu Europejskiego, gdy adwokat Kierski zaproponował:
— Poszedłbym chętnie na kieliszek wódki. Zimno i psia pogoda. Wprawdzie wybieraliśmy się z Lampertem do kina, ale wolę pogadać z inspektorem. Zresztą i jutro mogę być w kinie, a inspektora codziennie się nie spotyka...
— Chodźmy do „Lija“ — poparł propozycję Lampert.
Sandberg dał się namówić. Widoczne było, że obojętne mu, w jaki sposób zabije czas.
Weszli do restauracji, usiedli przy zacisznym stoliku obok wodotrysku. Kelner przyniósł flaszkę wiśniaku i smaczne zakąski.
— Teraz niech pan inspektor przy wódce opowie o tej tajemniczej damie w białym płaszczu. Bądź co bądź, dokazał pan cudu, podobno w ciągu kilku godzin obalił pan cały materjał śledczy, jaki gromadzono od pół roku...
— Przedewszystkiem muszę zauważyć — powiedział Sandberg — że reklama, jaką zrobiła mi prasa, jest zupełnie niezasłużona. Sprawą morderstwa przy ulicy Chmielnej zajmowałem się tylko pośrednio, a do wykrycia zbrodni dopomógł mi przypadek...
— Bardzo skromnie pan zaczyna — wtrącił Kierski.
— Nie lubię się chwalić, a już bardzo nie lubię odgrywać roli Conan Doylowskiego bohatera. Jeśli w ostatnich czasach udało mi się rozwikłać kilka zawikłanych wypadków kryminalnych, to głównie dopomógł mi do tego przypadek, a potem dopiero zasada, że sprawcy zbrodni należy szukać wszędzie, a nietylko w jednem podwórku. Jeśli detektyw chce pracować skutecznie, nie powinien ubierać okularów jak koń dorożkarski i iść wpatrzony tylko w obraz, który ma przed sobą, pomijając rzeczy, które powinien widzieć z boku. Borewicza zabija jednokierunkowość śledztwa. Gdy zacznie się posuwać w jednym kierunku, to za żadną cenę od niego już nie odstąpi, choćby stale uderzał w próżnię...
— To prawda. Tak było i w sprawie głośnej afery braci Skarskich — dorzucił sędzia Lampert.
— Tak, to było ze sprawą Skarskiego i to samo ze sprawą morderstwa przy ulicy Chmielnej, czyli ze sprawą „pani w białym płaszczu“, jak to dziś nazywa Warszawa. W pół godziny po wykryciu morderstwa przy ulicy Chmielnej, a więc jeszcze w lipcu roku zeszłego, byłem razem z Borowiczem na miejscu przestępstwa. Obejrzałem dokładnie zwłoki, wszystkie sprzęty, wreszcie olbrzymi stos papierów w mieszkaniu zamordowanego. Uwagę Borewicza pochłonęły zupełnie papiery, a szczególnie szyfrowane raporty. Grzebał w nich ze specjalnem zamiłowaniem, odszyfrowywał każdy strzęp, aż wreszcie tak się zgubił z tem wszystkiem, że stracił poczucie kierunku: — czy ma szukać mordercy, czy też wykryć, jak daleko sięgały wpływy szpiegowskie Gałkina. Po tem wmówił w siebie, że tłem zbrodni mogły być tylko porachunki polityczne. Ponieważ miał jeszcze jeden haczyk do zaczepienia śledztwa, a to stróża domu, który widział jakiegoś uciekającego mężczyznę po schodach, więc Borewicz oparł się całkowicie na tych dwóch danych, pomijając wszystkie inne. Niewątpliwie, że i mnie papiery Gałkina dezorjentowały i ja w nich szperałem, ale nie przesłoniły mi one całkowicie wzroku.
Kierski nalał nowe kieliszki wiśniaku, wypili je jednym haustem. Po krótkiej pauzie Sandberg mówił dalej:
— Otóż przeprowadzając na miejscu badania, zauważyłem bardzo ciekawą rzecz. Na oparciu starego wygniecionego fotelu, który stał w pokoju zamordowanego, zauważyłem dość gęste białe włosy, jakby wylenione z lisa czy królika. Kilka takich włosów zebrałem i przechowałem starannie. Badając dalej fotel, zauważyłem na jego nogach ślady białego proszku. Przypatrując się im, doszedłem do przekonania, że muszą one pochodzić z białego obuwia, czyszczonego tym proszkiem. Białe włoski i biały proszek zaczęły mnie naprowadzać na to, że w fotelu tym siedziała kobieta. Dwie szklanki z herbatą na stole wskazywały również na to, że Gałkin przed śmiercią kogoś gościł. Chodziło teraz o to, jak ta kobieta mogła wyglądać. Gdy zmierzyłem odległość w fotelu między sierścią na oparciu, a białym proszkiem, którego ślad znaczył się po wewnętrznej stronie nóg, doszedłem do przekonania, że kobieta ta musiała być dość wysoka, jeśli potrafiła zapleść stopy za nogi fotelu. Lekkie ślady sierści zobaczyłem i na rękawie zamordowanego. Niestety zaraz po odwróceniu zwłok znikły, gdy rękawem otarto o podłogę. Moje przekonanie, że zamordowany gościł kobietę, nie dawało mi oczywiście żadnej pewności, że właśnie ona zbrodnię musiała popełnić.
Po wyjściu z hotelu Mincerowej, udałem się niezwłocznie do kuśnierza i od niego dowiedziałem się, że włoski te pochodzą z prawdziwego białego lisa, ale zleżałego. Na tem przerwałem badania, zajęty innemi sprawami. Tylko od czasu do czasu zasięgałem informacji, w jakim stadjum znajduje się sprawa.
A teraz w grę wchodzi przypadek:
W sierpniu, a więc w miesiąc po wykryciu morderstwa, gdy wychodziłem z pałacu Paca, z biura prokuratora Zabielskiego i kierowałem się na Daniłowiczowską, nagle spostrzegłem naprzeciw gmachu Ministerstwa Rolnictwa przystojną i wysoką kobietę w białym płaszczu, przybranym wspaniałym puszystym lisem. Dogoniłem ją na rogu Krakowskiego Przedmieścia i Trębackiej. Jej wzrost odpowiadał doskonale pomiarom, jakie zdjąłem z fotelu. Nieznajoma weszła do drugorzędnego hotelu przy ulicy Trębackiej. Od portjera dowiedziałem się, że nazywa się Wiera Aleksandrówna Kalinowa, jest Rosjanką, przybyła z Berlina i występuje jako śpiewaczka w „Białym Pawiu“. Tego samego jeszcze dnia wysłałem do hotelu wywiadowcę z poleceniem, aby bardzo dyskretnie i oględnie skontrolował paszporty wszystkich emigrantów rosyjskich, zamieszkałych w tym hotelu, a specjalnie Kalinowej. Wywiadowca spisał się bardzo dobrze, przyniósł dokładne wyciągi jej paszportu. Z tego paszportu dowiedziałem się, że mieszkała w Orle, badając zaś papiery, znalezione u zamordowanego, odkryłem z niemałem zdziwieniem, że on w tych samych latach był w Orle, z tą tylko różnicą, że ona wyjechała z tego miasta o dwa dni później od niego. Ten fakt poważnie mnie zastanowił.
Wieczorem byłem w „Białym Pawiu“, aby bliżej przypatrzeć się pięknej emigrantce. Poznanie nie było trudne. Do obowiązków pani Kalinowej należało odśpiewanie kilku piosenek, a potem zabawianie przygodnych gości. Mimo, iż była przystojna i zgrabna, nie miała powodzenia. Głos miała słaby, tańczyła źle, nie umiała pić, nie była wesołą, a w dodatku źle mówiła po polsku. Mężczyźni woleli brzydsze, a bardziej wesołe. Przedstawiłem się jej jakimś fantastycznem nazwiskiem i dodałem, że jestem obywatelem ziemskim z pod Warszawy. Uwierzyła mi. Nietrudno to było, mam bary i twarz chłopską. Do jednego przyznać się muszę: Wieczór spędzony w jej towarzystwie był bardzo miły. Była późna noc, gdy odwiozłem ją do hoteliku przy ulicy Trębackiej. Potem spotykaliśmy się coraz częściej. Poza lokalem „Białego Pawia“ czuła się swobodniejsza i mniej przygnębiona. Niejednokrotnie skierowywałem rozmowę na jej przeżycia w Rosji sowieckiej, wtedy milkła i na długie godziny traciła ochotę do rozmowy. Znajomość nasza trwała już kilka tygodni, a okoliczności tak dziwnie się składały, że nie mogłem się posunąć ani krok naprzód w zbadaniu jej stosunku do zamordowanego. Aż jednego dnia, los mi bardziej sprzyjał. Siedzieliśmy wieczorem w „Białym Pawiu“, gdy pani Wiera przeprosiła mnie na chwilę i wyszła za kulisy. Obok mnie na krześle leżał jej biały płaszcz. Przystąpiłem natychmiast do badań, które dały nadspodziewane wyniki. Przekonałem się, że włos lisa wychodzi za lada dotknięciem. Na prawej stronie kołnierza zauważyłem dość duże łyse miejsce, jakby powstałe od jednego gwałtownego skubnięcia, dalej białe sukno na prawym rękawie było skudłaczone, jakby ktoś silnie prał je szczotką. Wewnątrz płaszcza była kieszeń. Gdy przypatrzyłem się jej bacznie, spostrzegłem, że jest wypchana, jakby od noszenia ciężkiego i wielkiego przedmiotu. Niektóre miejsca przy listewce kieszeni były wyszarpane tak, jakby przedmiot, który właścicielka ukrywała w kieszeni, był nietylko ciężki, ale i ostro zakończony. Te drobne wyszarpnięcia były tem dziwniejsze, że płaszcz był prawie nowy. Zanim pani Wiera przyszła, zdołałem płaszcz ułożyć w tej samej pozycji, w jakiej go zostawiła.
Teraz nie miałem już żadnej wątpliwości, że pani Kalinowa była w pokoju Gałkina, starałem się tylko ustalić, jaką tam mogła odegrać rolę.
Z pewnością wiadomo panom z przebiegu śledztwa, że w pokoju zamordowanego nie znaleziono podejrzanego przedmiotu. Wobec tego przypuszczałem, że morderca musiał narzędzie zbrodni ukryć. Jeśli Wiera Kalinowa popełniła morderstwo, to przypuszczałem, że narzędzie zbrodni musi być u niej w domu, gdyż, jak stwierdziłem, nie miała ani przyjaciół, ani znajomych w Warszawie. Wdzieranie się przemocą do jej mieszkania uważałem za bezcelowe. Mogłem się bowiem w swoich przypuszczeniach pomylić, a wtedy straciłbym raz na zawsze możność wyjaśnienia sprawy. Wziąłem się więc na sposób. Onegdaj udałem, że są moje imieniny i nie mam ich z kim spędzić. Ofiarowała mi chętnie swoje towarzystwo. Płaciłem wieczorem w „Białym Pawiu“ znakomity koniak, a po wykwintnej kolacji zamówiłem flakon szampana. Dolewałem jej ciągle, prosiłem i zaklinałem, by piła. Pierwszych kilka kieliszków piła niechętnie, później było jej wszystko jedno. Piliśmy do świtu. Odwiozłem ją do domu zupełnie pijaną i wtedy to po raz pierwszy zdołałem się wcisnąć do jej pokoju. Przed snem zastrzyknęła sobie morfiny i to doprowadziło ją do stanu zupełnej nieprzytomności. Skorzystałem z tego i przeszukałem wszystkie jej schowki. Połów był niezwykle obfity. Znalazłem w dużej walizie olbrzymi „Nagan“ owinięty w kawał gazety, którego kolba wprost była oblepiona krwią i włosami. Uderzeniami kolby tego Nagana został Gałkin zamordowany. Pierwsze uderzenie musiało być tak silne i niespodziane, że zaraz stracił on przytomność, zanim zdołał krzyknąć. Kilku dalszemi uderzeniami zmiażdżono mu już tył głowy. Dalej na samym spodzie walizy Kalinowej znalazłem kilkanaście sztuk dziesięciodolarówek, z których kilka było zlanych krwią, ale co najważniejsze, między temi dolarami był duży banknot studolarowy przerwany w połowie. Drugą połowę tego banknotu, — o ile panowie pamiętają, — zamordowany ściskał kurczowo w ręce.
Mając takie dane, kazałem oczywiście Wierę Kalinową aresztować. W policji przyznała się do popełnienia zbrodni.
— A jakie podała motywy? — spytał zaciekawiony sędzia Lampert.
— Nie wiem. Po jej aresztowaniu prosiłem zaraz o urlop i więcej nie zajmowałem się sprawą, nawet nie byłem na Daniłowiczowskiej — odpowiedział Sandberg, ale tak niechętnie, że obaj towarzysze zaraz zrozumieli, że nie pragnie mówić o dalszym ciągu sprawy.
Kierski napełnił znów kieliszki wiśniakiem. Sandberg szybko wychylił zawartość swego kieliszka, nie czekając nawet na towarzyszy.
— Ale może wytłómaczy nam pan, jaką rolę odgrywał właściwie w tej sprawie Karnicki? — spytał Kierski.
— Nie wiem — z wahaniem odpowiedział inspektor.
— Ej, po pańskim głosie poznaję, że pan wie, tylko przed nami nie chce zdradzić tajemnicy, — zauważył adwokat.
— Możliwe.
— Rzeczywiście, rola Karnickiego jest w tej sprawie bardzo tajemnicza — powiedział Lampert. — Wczoraj pytałem o to prokuratora Zabielskiego, z którym łączą mnie przecież przyjacielskie stosunki i dał mi taką samą wymijającą odpowiedź, jaką teraz inspektor nam daje. W każdym razie wiem z pewnością, że Karnicki był aresztowany i dopiero wczoraj w południe wypuszczono go z aresztu śledczego — a co jeszcze dziwniejsze, że wczoraj zdjęto na jego własną prośbę z afisza „Sąd nad Antychrystem“, mimo, iż szedł ciągle przy wysprzedanej widowni...
— Tajemnica urzędowa? — spytał Kierski Sandberga.
Inspektor uśmiechnął się dziwnie.
Tymczasem orkiestra zaczęła grać sentymentalną pieśń włoską o ulicznej kwiaciarce. Skrzypce i czelo łkały smutny refrain:
O Sennora, Sennores“.
Jestem piękna Carmencitta,
Cała pachnę fijiołkami
I obdarzam was kwiatami
O Sennora, Sennores“.
Sandberg przybladł, zasłonił ręką oczy. Kierski trącił porozumiewawczo Lamperta.
— Czy przypadkiem ta sama kobieta, która rozbiła Gałkinowi głowę, nie zraniła panu, panie inspektorze, serca? — spytał Sandberga, śmiejąc się Kierski.
Sandberg szybko nalał kieliszki i wychylił swój śpiesznie.
Skrzypce i czelo łkały dalej...
Wielka sala rozpraw w pałacu Paca była wypełniona po brzegi. Publiczność tłoczyła się nietylko w ławkach, ale wypełniała wszystkie przejścia, skupiła się nawet między filarami ponurej kwadratowej sali.
Rozgrywał się epilog tajemniczej sprawy morderstwa przy ulicy Chmielnej.
Na ławie oskarżonych, obok dwóch policjantów z najeżonemu na karabinach bagnetami, siedziała młoda, przystojna kobieta, w czarnej żałobnej sukni. Wbiła oczy w jesionowy pult ławy, pogrążona zupełnie w zamyśleniu. Czasem przymykała powieki i zdawać się mogło, że drzemie, bo ile razy