Sąd nad Antychrystem/XIV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Sąd nad Antychrystem |
Wydawca | Ilustrowany Kurier Codzienny |
Data wyd. | 1927 |
Druk | Drukarnia Ilustrowanego Kuriera Codziennego |
Miejsce wyd. | Kraków |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
przewodniczący chciał ją o coś zapytać, musiał kilkakrotnie powtarzać pytanie. Wtedy wolno otwierała powieki i z jakimś zdziwieniem wodziła wzrokiem po ławie sędziowskiej, wreszcie w rosyjskim języku dawała lakoniczną odpowiedź. Mimo, iż rozprawa dobiegała końca, oskarżona jeszcze nie obrała żadnej taktyki obrony. Zresztą poco? Do krwawego czynu przyznała się w policji, to samo potwierdziła jeszcze raz wobec prokuratora i sędziego śledczego. W czasie dzisiejszej rozprawy, na stole sędziowskim leżał olbrzymi Nagan z kolbą, oblepioną krwią, dalej kilka zakrwawionych banknotów dolarowych i biały płaszcz z lśniącym puszystym lisem — wszystko niemi świadkowie zbrodni.
Czyn był więc udowodniony — mogły być jedynie wyjaśnione jeszcze pobudki zbrodni, a te oskarżona zazdrośnie chowała dla siebie.
Postępowanie dowodowe było już ukończone, sąd przesłuchał wszystkich świadków z wyjątkiem Ludwika Karnickiego, który wyjechał do Paryża i inspektora Sandberga. Ten usprawiedliwił swą nieobecność świadectwem lekarskiem. Zeznania obu tych świadków uchwalono odczytać z protokołu. Przewodniczący zarządził przemówienie stron.
Pierwszy mówił prokurator, oskarżając Wierę Aleksandrę Kalinową o zbrodnię morderstwa rabunkowego. Dla poparcia oskarżenia miał dość dowodów i argumentów, choćby te skrwawione przedmioty i pieniądze, które leżały przed sędziami.
Rola adwokata Kierskiego, który podjął się bezpłatnej obrony, była trudna. Z początkowych już słów jego można było wywnioskować, że motywów zbrodni nie zna, że nawet jemu oskarżona nie wyjawiła, dlaczego targnęła się na życie kaleki.
— Nie znam motywów zbrodni — kończył adwokat swoje przemówienie. — Oskarżona nie chciała mi ich wyjawić mimo, iż przedstawiałem jej fatalne skutki takiego postępowania. Miałem wrażenie, że wzdrygała się nawet wymawiać nazwiska oskarżonego, jakby w tym kierunku złożyła jakiś tajemniczy ślub. Dlaczego? — Nie wiem. Przypuszczać jedynie mogę, że pobudką zbrodni była jakaś ponura, straszna tragedja. Śmiem powątpiewać w słowa pana prokuratora, że na dnie zbrodni leżał: — pieniądz. Ten, kto popełnia zbrodnię z tak niskich powodów, jak chęć zysku, ten chwyta się i niskich sposobów obrony, prosi, płaszczy się, kłamie... A zarzut takiej obrony nie może chyba spotkać Wiery Aleksandrówny Kalinowej...
„Gdy oskarżona przekraczała próg tej ponurej sali, spytałem, czy wie, jaka kara czeka ją za zbrodnię morderstwa. Popatrzyła na mnie ze zdziwieniem, jakbym pytał o rzeczy naiwnie proste i odpowiedziała spokojnie: — „Wiem... kara śmierci. Za odebranie życia płaci się życiem własnem — to ustalono już od wieków“. Nawet tak silny argument nie pomógł mi zerwać z jej ust pieczęci milczenia i dlatego teraz czuję się bezradnym, nie umię sprostać zadaniu obrońcy...
Gdy Kierski skończył przemówienie, przewodniczący zwrócił się do oskarżonej z zapytaniem, czy chce jeszcze coś dodać w ostatnim słowie, które jej przysługuje. Zaprzeczyła ruchem głowy. Wtedy adwokat nachylił się do niej i szepnął jej kilka słów do ucha.
Z ust oskarżonej wydobył się cichy rozpaczliwy jęk i gdyby nie błyskawiczna pomoc jednego z policjantów byłaby osunęła się na ziemię. Adwokat Kierski wstał i zawiadomił sędziów:
— Oskarżona będzie mówiła...
W olbrzymiej sali zapanowało takie milczenie, że zdawać się mogło, że niema w niej nic oprócz martwych ław i filarów. Setki głów znieruchomiały, publiczność zdawała się być zahypnotyzowana. Oskarżona wstała, pobladłe usta poruszały się szybko, żadne jednak słowo nie wychodziło z jej krtani.
Sędziowie czekali cierpliwie, aż oskarżona opanuje wzruszenie. Wreszcie zaczęła mówić, ale tak cicho, że przewodniczący zwrócił jej uwagę, że sąd słów nie słyszy. Mówiła po rosyjsku, tłómacz sądowy tłómaczył każde jej słowo na język polski.
— Chciałam — mówiła oskarżona — wytrwać w milczeniu do końca, bo uważałam, że jeśli zbrodnia znajduje usprawiedliwienie w duszy i sercu sprawcy, to obojętny jest mu wyrok sądu. Dlatego i mnie wyrok, który usłyszę za chwilę nie przerazi swoją srogością. Popełniłam zbrodnię z pełną świadomością tego co czynię, a myśl o jej popełnieniu, kiełkowała we mnie od lat kilku. Było to wtedy gdy mój nieszczęśliwy kraj drgał pod uderzeniami drugiej już rewolucji. Mieszkałam wówczas w Orle. Strasznym kataklizmem nie zajmowałam się wiele, na rewolucję patrzyłam oczyma kobiety i nie rozumiałam co się dzieje, a jeśli ktoś kreślił czarną przedemną przyszłość, to zbijałam jego wywody słowami. „Bóg będzie miał mnie, mego męża i dziecko w opiece“. Cóż mnie mogły zajmować przewroty polityczne, gdy dom wypełnił mi całą duszę i serce i czułam się najszczęśliwszą istotą na świecie? Wierzyłam święcie, że fala rewolucji mego zacisznego domu nie rozbije. Jednego dnia, dzień ten utkwił mi na zawsze w pamięci, było to 10 grudnia 1920 r. władze sowieckie rozlepiły na rogach miasta jaskrawe afisze, wzywając wszystkich oficerów b. armji carskiej do zarejestrowania. Mój mąż, jako były sztabs-kapitan oddziału saperów, poszedł do gimnazjum aleksandrowskiego, aby zadość uczynić wezwaniu. Ja i jego matka czekałyśmy długo jego powrotu. Minęła bezsenna noc, a Wołodja nie wrócił. Zamarłyśmy w oczekiwaniu, bo było już południe, a my siedziałyśmy ciągle przy świetle lampy. Jedynie tylko dziecko nie rozumiało naszej trwogi i milczenia, tuliło ciepłą, jasną główkę to do moich, to do babci kolan. Przyszła pora obiadowa. Postawiłyśmy trzy nakrycia, bo czy możliwe, aby Wołodja nie przyszedł i swoim dobrym szczerym śmiechem nie przerwał naszej trwogi i niepokoju?
Minął dzień, minęła druga bezsenna noc oczekiwania. Poszłam do kancelarji gimnazjum Aleksadrowskiego, gdzie dowiedziałam się, że znaczną część oficerów wypuszczono już na wolność, a zatrzymano tylko kilku dla szczegółowego przesłuchania, między innemi i mojego męża. Wróciłam do domu i znów zaczęły się godziny strasznego oczekiwania. Matka Wołodji klęczała przed ikoną, a ja gładziłam jasną główkę syna, skrapiając ją gęstemi łzami. Minęło kilka dni i znów wybrałam się do tej samej kancelarji. Teraz jednak otrzymałam wiadomość, że mój mąż został przewieziony do budynku Cze-ki przy Woźniesienskoj. Dorożka zawiozła mnie do tego przeklętego domu, przy którym ludzie odwracali głowy. Przez długie, brudne korytarze wprowadzono mnie do poczekalni. Pamiętam, że czekało tam kilka osób w grobowem milczeniu. W oczach ich malował się albo obłędny strach, albo tępa rezygnacja. Siedzieli cicho jak manekiny, bojąc się nawet poruszyć w krzesłach. Ta martwota ludzi stropiła mnie bardzo. Zdawało mi się, że jakaś zimna ręka chwyta moje serce, ściska je, a potem uścisk zwalnia.., Jakieś złe przeczucia zaczęły się przebijać przez mój mózg. Wśród tej martwej ciszy dochodziły do moich uszu dziwne słowa, które ktoś wypowiadał w sąsiednim pokoju. Ktoś zaklinał się, wzywał Boga na świadka, że mówi prawdę. Przerywał mu ciągle brutalny, cyniczny śmiech kilku ludzi.
— Więc nie wiesz co z tem cukrem? — pytał ktoś za ścianą.
— Przysięgam na Boga, na moje dzieci, że nie wiem. Ulitujcie się wreszcie... — błagał jakiś inny głos.
— Czekaj, zaraz będzie ci słodko, jak po tym cukrze... — usłyszałam groźbę.
Nagle za ścianą rozległ się ryk bólu, który wstrząsnął każdym moim nerwem. Chciałam uciekać z tego strasznego pokoju. Opanowałam się jednak i zostałam. Ludzie czekający spojrzeli na mnie ze zdziwieniem, — ich krzyk bólu ludzkiego już nie przerażał, ani nie dziwił...
Po kilkugodzinnem czekaniu wskazano mi adres komisarza, któremu przydzielono sprawę mojego męża. Żołnierz prowadził mnie milcząco przez długi labirynt korytarzy. Przed niektóremi drzwiami stały uzbrojone posterunki. Patrzyłam na twarze tych ludzi, malowało się na nich bezgraniczne posłuszeństwo, gotowość spełnienia każdego, nawet najbardziej szaleńczego rozkazu przełożonego. Te twarze napełniały mnie przerażeniem. Żołnierz wskazał mi wreszcie małe, brudne drzwi, na których czerwoną farbą widniał napis: „Paweł Michajłowicz Gałkin — diełoproizwoditiel“. W pokoju siedział jakiś potworny garbus w zielonej gimnastiorce i juchtowych butach. Przedstawiłam mu swoją prośbę, błagałam o wypuszczenie mego męża na wolność. Garbus słuchał z zajęciem, potem śmiejąc się, rozchylił swoje grube, odstające wargi.
— Naiwnie osądza pani sprawę — mówił z szyderstwem. Czy sądzi pani, że władza proletarjatu wypuści na pani prośbę człowieka, który przeciw tej władzy spiskował i chciał ją obalić?
— Ale mój mąż nie zajmował się nigdy polityką, oddany był całą duszą swojej starej matce, mnie i dziecku i nie interesował się nawet tem, co się dzieje na ulicy...
— Pozwoli pani, że jesteśmy innego zdania i nie polegamy nigdy na zapewnieniach żon aresztowanych, tylko prowadzimy śledztwo do samego końca.
— Ależ panie komisarzu, mogę przysiądz, na ikonę, że mąż mój jest niewinny...
Garbus roześmiał się jakimś psim skowykiem.
— Aż na ikonę? — to rzeczywiście poważny dowód jego niewinności, który wyratuje pani męża „z pod ściany“ — śmiał się dziko.
Zbliżyłam się do niego, uklękłam i błagałam o litość nad niewinnym człowiekiem.
— Tu nie teatr, — rzucił szorstko i chciał zawołać strażnika, aby mnie wyprowadził z pokoju.
Nie wiedziałam, jak zmiękczyć serce tego potwora, który śmiał się z moich łez. Zdjęłam z palca pierścionek zaręczynowy z dużym brylantem i podałam go garbusowi. Gałkinowi zaświeciły się oczy, łapczywie chwycił brylant, ale potem rzucił go w kąt pokoju, aż potoczył się z brzękiem po podłodze.
— Aaa, to pani chciała przekupić urzędnika sowieckiego? — krzyknął z udanym oburzeniem. Czy pani wie, że taka zabawka może życie kosztować?
Padłam jak nieprzytomna do jego nóg, objęłam je rękami, całowałam brudne juchtowe buty i prosiłam, aby zabrał moje życie, a uwolnił męża.
Podniósł mnie z klęczek; w oczach zaczęły mu grać niesamowite ognie. Jego długie, jak macki ręce zaczęły posuwać się po mnie, gnieść moje ciało. Oddech jego stawał się coraz szybszy, wreszcie nachylił potworną twarz do mojej i mówił:
— Przyjdź do mnie dziś wieczorem, mieszkam na Puszkińskiej, a za kilka dni twój mąż będzie wolny, jeśli nie przyjdziesz, jutro rano mąż twój skończy „pod ścianą...“
Nie słuchał już żadnych próśb, wypchnął mnie brutalnie za drzwi.
Wyszłam na ulicę z rozgorączkowaną twarzą, a w uszach biły mi jak dzwony cerkiewne słowa:
— Przyjdź do mnie. Przyjdź do mnie...
Gdy zapadł mrok wyjęłam z szafy najpiękniejszą suknię, siadłam przed lustrem, zaczęłam żelazkami ondulować włosy, potem malowałam ołówkiem brwi i usta, a ręce moje były tak zimne i nieczułe, jakby nie były moje. Matka staruszka chodziła po pokoju, co chwila rzucała na mnie pytający wzrok. Unikałam jej oczu, śmiałam się rozpaczliwym śmiechem, powtarzałam ciągle jak w obłędzie:
— Wołodja będzie wolny. Wołodja będzie wolny...
Przekroczyłam wreszcie próg mieszkania Gałkina. Pamiętam tylko tyle, że w oczy drażnił mnie strasznie kolorowy obrus i czułam zapach oleju, na którym gotowano jakieś potrawy. Gałkin poił mnie wódką, piłam chciwie, aby stracić resztkę świadomości. Co się potem działo nie pamiętam. Dniało, gdy zbudziłam się w brudnem łóżku. Zaczęłam szybko zbierać z podłogi moje porozrzucane suknie i bieliznę. Gałkin spał.
„W dwa dni po tej strasznej nocy otrzymałam wezwanie do Cze-ki. Płakałam z uciechy, że wykupiłam Wołodję od oprawców. Biegłam bez tchu na Woźniesienską. Długo kazano mi czekać, wreszcie stanęłam przed jakimś brodatym komisarzem, który mówił wybitnie semickim akcentem. Odebrał odemnie wezwanie i szukał czegoś w szafie, wreszcie rzucił na stół podarte łachmany. Gdy spojrzałam na nie, wydałam okrzyk przerażenia... Na stole leżały niebieskie spodnie mojego męża, nasiąknięte zeschłą krwią i podarta zakrwawiona koszula. Padłam zemdlona na ziemię. Gdy odzyskałam przytomność wzięłam krwawy spadek i zaniosłam jak talizman do domu, dla dziecka...
„Potem szukałam Gałkina. Dowiedziałam się, że wezwano go służbowo do Moskwy. Pojechałam tam, aby go odszukać. Nie wiem, czy się ukrywał, czy rozmyślnie podano mi fałszywy adres, — dość, że Gałkina nie odszukałam.
„Do Orla już nie wróciłam. Napisałam list do staruszki matki, by zachowała mnie w pamięci i kochała moje dziecko tak, jak ja je kocham. Zbrukana pamiętną nocą nie śmiałam już dotknąć jasnych włosów syna. Zostałam w Moskwie, łudząc się ciągle, że pomszczę się na Gałkinie i zmyję w ten sposób brud ze swego ciała. Przechodziłam różne koleje losu, — zawsze smutne. Aż udało mi się po kilku latach przedostać z jednym z delegatów sowieckich do Berlina. W Berlinie dowiedziałam się, że Gałkin mieszka w Warszawie i kręci się koło monarchistów. Postanowiłam nie ostrzegać nikogo przed prowokatorem. Wiedziałam, że własnoręcznie go unieszkodliwię.
„Przyjechałam do stolicy Polski, Warszawy. Dowiedziałam się, gdzie mieszka, w jakimś hoteliku, raczej norze rozpusty, z której o zmierzchu lokatorzy wychodzą na ulicę, a rano pogrążeni są w głębokim śnie. Dowiedziałam się dalej, że garbus wychodzi popołudniu o jednej godzinie do cukierni na Wilczej, gdzie spotyka się z jakąś emigrantką, a wieczory spędza w domu. Zebrane informacje posłużyły mi do urzeczywistnienia moich planów. Jednego dnia o godzinie 3-ciej popołudniu stanęłam przed wystawą B-ci Jabłkowskich i czekałam cierpliwie, aż będzie szedł na Wilczą. Gdy zobaczyłam, że zbliża się, na krok przed nim, odwróciłam twarz od szyby wystawowej. Zobaczył mnie i poznał. W pierwszej chwili chciał uciekać, chwyciłam go jednak pod ramię i mówiłam z udanym spokojem:
— Nie potrzebuje się pan obawiać. Dawne rany już zagojone. Nie zdradzę pana. Jestem tu w Warszawie na służbie bolszewickiej, ale źle płatnej, nie mam z czego żyć. Za krzywdę, którą mi pan wyrządził, żądam tylko pieniędzy, a utrzymam wszystko w tajemnicy.
„Spokojne słowa sprawiły, że ochłonął z przerażenia. Prosił mnie, bym odwiedziła go wieczorem w hotelu Mincerowej, gdzie wypłaci mi pieniądze. Zgodziłam się przyjść, ale dopiero następnego dnia wcześnie rano. Wiedziałam, że o tej godzinie lokatorzy hotelu Mincerowej po bezsennej nocy są pogrążeni w najgłębszym śnie. O oznaczonej godzinie zjawiłam się w jego pokoju. Byłam miła i uprzejma tak, że garbus nietylko niczego nie podejrzewał, ale nawet cieszył się, wierząc w to, że pamiętna noc w Orle może się i tu powtórzyć... Częstował mnie herbatą, prosił bym zdjęła płaszcz i kapelusz.
„Przystąpiłam do targów pieniężnych. Gałkin targował się zawzięcie o każdego dolara. Żądałam tysiąc dolarów — on dawał sześćset. Podszedł do stołu, otworzył jakąś dziwnie zbudowaną szufladę, wydostał z niej plik banknotów i wetknął mi go w rękę. Udałam, że nie chcę przyjąć, bo suma jest zbyt mała.
„Targowaliśmy się dalej, ale już przy stole. Garbus dodawał dalszych sto dolarów, nachylił się nad szufladą, aby wydostać pieniądze. Wyjęłam błyskawicznie z kieszeni płaszcza Nagan, ale nie mogłam strzelić, uderzyłam go z całej siły ciężkim rewolwerem w głowę, garbus ani nie jęknął, zachwiał się, chwycił mnie kurczowo ręką za kołnierz futrzany, wtedy uderzyłam po raz drugi. Puścił kołnierz i rozłożył się na stole.
„Uderzałam wtedy raz po raz Naganem w potworną głowę, aż sądziłam, że skończył swój podły żywot. Pieniądze wzięłam bezwiednie nawet, nie pamiętam kiedy to uczyniłam, możliwie, iż w czasie szamotania się wyrwałam mu jakieś pieniądze z ręki, możliwe, że był między nimi i duży banknot studolarowy, który przedarł się na połowę. Nie pamiętam szczegółów zbrodni. Wyszłam z hotelu niepostrzeżona przez nikogo.
„Twierdzę, iż wymierzyłam sobie sprawiedliwość i stąd mój spokój. Dziś krwawy czyn mój napełnia mi duszę radością, bo uważam, że teraz dopiero zmyłam ohydę pamiętnej nocy w „Orle“. Wyrok sądu przyjmę bez protestu...“
Skończyła mówić, usiadła spokojnie w ławce. Publiczność i sędziowie pogrążeni byli w milczeniu, jakby wsłuchani jeszcze w echo ostatnich słów oskarżonej. Wiera Aleksandrowna Kalinowa ukryła twarz w dłoniach, nerwowy dreszcz wstrząsał jej ciałem. Wkrótce opanowała się, podniosła głowę, spojrzała raz jeszcze na sędziów. Twarz jej była kredowo blada, ale ani jedna łza skruchy nie zabłysła w jej dużych oczach.
Sąd udał się na naradę.
Zaledwie drzwi pokoju obrad zamknęły się za członkami trybunału, gdy prokurator zbliżył się do adwokata Kierskiego i spytał:
— Co za czarowne słowo szepnął mecenas do ucha oskarżonej, że zdecydowała się wreszcie przemówić?
— Przed kilku dniami — tłumaczył Kierski — dała mi list z prośbą, abym po wyroku wysłał do jej dziecka, oczywiście, że obiecałem to zrobić. Dziś chciałem uderzyć w najtkliwszą strunę jej duszy. Powiedziałem jej, że jeśli zostanie skazana za zbrodnię morderstwa rabunkowego, to zmąci w jasnej głowie dziecka obraz matki i dziecko, gdy podrośnie, będzie ze wstydem o niej myślało...
— Ach więc na nucie macierzyństwa zagrał mecenas. To nigdy nie zawodzi, — zaśmiał się prokurator.
Potem obydwaj zaczęli rozmawiać o obojętnych sprawach.